– Jeno że kraju nie zna…
– Ale ludzie laudańscy znają, bo pieńkę444 i wańczos445, i smołę aż do Rygi wożą, a w mojej chorągwi takich nie brak.
– Muszą już Szwedzi koło Birż wszystkie miasteczka zajmować.
– Piękni żołnierze – ci, którycheśmy w Szawlach widzieli, trzeba przyznać – mówił mały rycerz – chłop w chłopa na schwał!… Uważaliście przy tym, jakie konie mają spasłe?
– To inflanckie konie, nader silne – rzekł Mirski. – I nasze towarzystwo husarskie i pancerne w Inflanciech446 szuka koni, bo to u nas szkapiny drobne.
– Gadaj mi waść o szwedzkiej piechocie! – wtrącił Stankiewicz. – Jazda, choć wspaniałą czyni postać, mniej cnotliwa. Bywało, że jak nasza chorągiew, a zwłaszcza z poważnego znaku, runie na tych rajtarów, to i dwóch pacierzy nie wytrzymają.
– Waszmościowie jużeście ich kosztowali za dawnych czasów – odrzekł mały rycerz – a ja jeno muszę ślinę łykać. To mówię waćpaństwu, gdym ich teraz w Szawlach ujrzał i te ich żółte brody jako kądziele, aż mi mrówki zaczęły po palcach chodzić. Ej, radaż by dusza do raju, a tu siedź na wozie i zdychaj!…
Pułkownicy umilkli, ale widocznie nie sam tylko pan Wołodyjowski płonął tak przyjaznymi dla Szwedów uczuciami, bo wkrótce uszu więźniów doszła następująca rozmowa dragonów otaczających wóz:
– Widzieliście tych psiawiarów pogańskich? – mówił jeden żołnierz – mieliśmy się z nimi bić, a teraz będziem im konie czyścili…
– Żeby to najjaśniejsze pioruny zatrzasły! – mruknął drugi dragon.
– Cicho bądź! Będzie cię Szwed miotłą po łbie w stajni moresu uczył!
– Albo ja jego.
– Głupiś! Nie tacy jak ty chcieli się na nich porwać, i masz, co się stało!
– Największych rycerzy im odwozimy jakoby psu w gardło. Będą się nad nimi, żydowskie ich macie, znęcać.
– Bez Żyda się z takim szołdrą nie rozmówisz. Toż i komendant zaraz w Szawlach po Żyda musiał posłać.
– Żeby ich mór pobił!
Tu pierwszy żołnierz zniżył nieco głos i pytał:
– Mówią, że wszyscy co lepsi żołnierze nie chcą z nimi przeciw panu własnemu służyć?
– A jakże! Alboś to nie widział Węgrzynów, albo to pan hetman nie pociągnął z wojskiem na opornych. Nie wiadomo jeszcze, co się stanie. Toż i naszych dragonów kupa się za Węgrzynami ujęła, których ponoć wszystkich rozstrzelają.
– Ot, im nagroda za wierną służbę!
– Do diabła taka robota!
– Żydowska służba!…
– Stój – rozległ się nagle głos jadącego w przedzie pana Rocha.
– Bodaj ci kula w pysku stanęła! – mruknął głos przy wozie.
– Co tam? – pytali żołnierze jedni drugich.
– Stój! – zabrzmiała powtórnie komenda.
Wóz stanął. Żołnierze wstrzymali konie. Dzień był pogodny, jasny. Słońce już weszło i przy jego blaskach widać było na gościńcu w przedzie wznoszące się kłęby kurzawy, jakoby stada albo wojsko szło naprzeciw.
Wkrótce w kurzawie poczęło błyskać, rzekłbyś, że kto iskry wśród kłębów rozsypuje, i światełka migotały coraz wyraźniej niby świece jarzące, dymem otoczone.
– To groty połyskują! – zawołał pan Wołodyjowski.
– Wojsko idzie.
– Pewnie szwedzki jaki oddział.
– U nich tylko piechota ma włócznie, a tam kurzawa szybko się porusza. To jazda, to nasi!
– Nasi, nasi! – powtórzyli dragoni.
– Formuj się! – zabrzmiał głos pana Rocha.
Dragoni otoczyli kołem wóz. Pan Wołodyjowski miał płomień w oczach.
– To moi laudańscy ludzie z Zagłobą! Nie może inaczej być!
Już tylko staje447 drogi dzieliło zbliżających się od wozu i odległość zmniejszała się z każdą chwilą, bo przeciwny oddział nadchodził rysią. Na koniec z kurzawy wysunął się potężny oddział wojska idącego w dobrym szyku, jakoby do ataku. Po chwili byli jeszcze bliżej. W pierwszym szeregu, nieco od prawej strony, uwijał się pod buńczukiem jakiś potężny mąż z buławą w ręku. Ledwie go pan Wołodyjowski wziął na oko, wnet zakrzyknął:
– To pan Zagłoba! Jak Boga kocham, pan Zagłoba.
Uśmiech rozjaśnił twarz Jana Skrzetuskiego.
– On! Nie kto inny! – rzekł – i pod buńczukiem! Już się na hetmana kreował. Poznałbym go po tej fantazji wszędzie… Ten człowiek takim umrze, jakim się urodził.
– Niechże mu Pan Bóg da zdrowie! – rzekł Oskierko. Po czym złożył ręce koło ust i począł wołać:
– Mości Kowalski! To krewniak przyjeżdża do cię w odwiedziny!
Ale pan Roch nie słyszał, bo właśnie oganiał swoich dragonów. I trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, że lubo garść miał ludzi, a tam cała chorągiew na niego waliła, przecie się nie zmieszał ani serca nie stracił. Wysunął dragonów we dwa szeregi przed wóz, a tamci rozciągnęli się tymczasem i poczęli go zajeżdżać tatarską modą, półksiężycem, z obu stron pola. Lecz widocznie chcieli naprzód paktować, bo poczęli machać chorągwią i krzyczeć:
– Stój! Stój!
– Naprzód! Stępą! – zakrzyknął pan Roch.
– Poddaj się! – wołano z drogi.
– Ognia! – zakomenderował w odpowiedzi Kowalski.
Zapadło głuche milczenie: ani jeden dragon nie wystrzelił.
Pan Roch oniemiał również na chwilę; następnie rzucił się jakby wściekły na własnych dragonów.
– Ognia, psiawiary! – ryknął straszliwym głosem i jednym zamachem pięści zwalił z konia najbliższego żołnierza.
Inni poczęli się cofać przed wściekłością męża, ale żaden nie usłuchał komendy. Nagle rozsypali się, jak spłoszone stado kuropatw, w mgnieniu oka.
– Tych żołnierzy kazałbym jednak rozstrzelać! – mruknął Mirski.
Tymczasem Kowalski, widząc, że właśni ludzie opuścili go, zwrócił konia ku atakującym szeregom.
– Tam mi śmierć! – zakrzyknął okropnym głosem.
I skoczył ku nim jak piorun.
Ale nim przebiegł połowę drogi, w szeregach Zagłoby huknął wystrzał z garłacza; siekance zaszumiały na gościńcu, koń pana Rocha zarył nozdrzami w kurzawę i padł przywalając jeźdźca.
W tej samej chwili jakiś żołnierz z chorągwi Wołodyjowskiego wysunął się błyskawicą naprzód i ucapił za kark podnoszącego się z ziemi oficera.
– To Józwa Butrym! – zawołał Wołodyjowski. – Józwa Beznogi!
Pan Roch chwycił z kolei Józwę za połę i poła została mu w ręku; po czym jęli się wodzić jak dwa sczepione jastrzębie, bo obadwaj olbrzymią obdarzeni byli siłą. Strzemię Butrymowi pękło, a sam zleciał na ziemię i przewrócił się, ale pana Rocha nie puścił, i obaj utworzyli jakoby jedną kulę, która przewracała się na gościńcu.
Nadbiegli inni. Ze dwadzieścia rąk chwyciło pana Kowalskiego, który targał się i szarpał jak niedźwiedź w matni; rzucał ludźmi jak odyniec psami, podnosił się znów i nie dawał za wygraną. Chciał zginąć, a tymczasem naokół słyszał dziesiątki głosów powtarzających słowa: „Żywcem! Żywcem!”.
Wreszcie siły go opuściły i omdlał.
Tymczasem pan Zagłoba już był przy wozie, a raczej na wozie, i chwytał w objęcia Skrzetuskich, małego rycerza, pana Mirskiego, pana Stankiewicza i Oskierkę, przy czym wołał zdyszanym głosem:
– Ha! Przydał się na coś Zagłoba! Damy teraz Radziwiłłowi dzięgielu! Mości panowie, wolni jesteśmy i ludzi mamy! Zaraz ruszymy dobra mu pustoszyć! A co! Udał się fortel?… Nie tym, to innym sposobem byłbym się wydostał i waćpanów także!… Całkiem mnie zatkało, że tchu nie mogę złapać! Na radziwiłłowskie dobra, mości panowie, na radziwiłłowskie dobra! Jeszcze wszystkiego o nim nie wiecie, co ja wiem!…
Dalsze wybuchy zostały przerwane przez ludzi laudańskich, którzy biegli jeden przez drugiego witać swego pułkownika. Butrymi, Gościewicze Dymni, Domaszewicze, Stakjanowie, Gasztowtowie – cisnęli się naokoło wozu, a potężne gardziele ryczały nieustannie:
– Vivat! Vivat!
– Mości panowie! – rzekł mały rycerz, gdy uciszyło się nieco – towarzysze najmilsi! Dziękuję wam za afekt!… Straszna to rzecz, że musimy hetmanowi posłuszeństwo wypowiadać i rękę nań podnosić, ale gdy zdrada jawna, nie może być inaczej! Nie odstąpim ojczyzny i pana naszego miłościwego… Vivat Joannes Casimirus rex448!…
– Vivat Joannes Casimirus rex! – powtórzyło trzysta głosów.
– Dobra radziwiłłowskie zajechać! – krzyczał Zagłoba. – Spiżarnie i piwnice mu wypłukać!
– Koni nam! – zawołał mały rycerz.
Skoczono po konie.
Tymczasem Zagłoba rzekł:
– Panie Michale! Hetmaniłem tym ludziom w zastępstwie twoim i przyznaję im chętnie, że mężnie sobie poczynali… Ale gdyś teraz wolny, zdaję władzę w twoje ręce.
– Niechże wasza miłość komendę bierze, jako godnością najstarszy – rzekł pan Michał zwracając się do Mirskiego.
– Ani myślę! A mnie co po tym! – odrzekł stary pułkownik.
– To jegomość pan Stankiewicz…
– Ja mam swoją chorągiew i cudzej nie będę brał! Ostań waszmość przy komendzie; ceremonia sieczka, satysfakcja owies! Znasz ty ludzi, ludzie ciebie, i najlepiej przy tobie będą stawali.
– Uczyń tak, Michale, uczyń, boć to i niełakoma rzecz! – mówił Jan Skrzetuski.
– Niechże i tak będzie.
To rzekłszy pan Michał wziął buławę z rąk Zagłoby, uszykował w mig chorągiew do pochodu i ruszył wraz z towarzyszami na jej czele.
– A gdzie pójdziemy? – pytał Zagłoba.
– Żeby tak waściom prawdę powiedzieć, to sam nie wiem, bom jeszcze o tym nie pomyślał – odparł pan Michał.
– Warto się nad tym naradzić, co nam czynić przystoi – rzekł Mirski – i musimy bezzwłocznie do rady przystąpić. Jeno pierwej niech mi wolno będzie złożyć jegomości panu Zagłobie w imieniu wszystkich podziękę, że nas nie zapomniał i in rebus angustis449 tak skutecznie ratował.
– A co? – rzekł z dumą Zagłoba podnosząc głowę i zakręcając wąsa. – Beze mnie bylibyście w Birżach!… Justycja450 nakazuje przyznać, że kto czego nie wymyśli, to Zagłoba wymyśli… Panie Michale, nie w takich to bywaliśmy opałach! Pamiętasz, jakom cię ratował, gdyśmy to z Halszką przed Tatarami uciekali, co?
Pan Michał mógłby był odpowiedzieć, że wówczas nie pan Zagłoba jego, ale on pana Zagłobę ratował, wszelako milczał i począł tylko wąsikami ruszać. Stary zaś szlachcic mówił dalej:
– Nie potrzeba dziękować, bo co wam dziś, to mnie jutro, i pewnie nie opuścicie mnie też w potrzebie. Tak jestem rad, że was wolnych widzę, jakobym najwalniejszą wiktorię odniósł. Pokazuje się, że nie zestarzała się jeszcze zbyt ani głowa, ani ręka.
– Toś tedy waćpan zaraz do Upity trafił? – pytał pan Michał.
– A gdzie miałem trafić? Do Kiejdan? Wilkowi w gardło leźć? Jużci, że do Upity, i możecie mi wierzyć, żem szkapy nie żałował, a dobra była bestia! Wczoraj rano już byłem w Upicie, a w południe ruszyliśmy ku Birżom, w tę stronę, w której spodziewałem się ichmościów spotkać.
– A że to ludzie moi tak od razu waćpanu uwierzyli? – mówił pan Michał. – Bo cię nie znali, z wyjątkiem dwóch czy trzech, którzy cię u mnie widzieli?
– Co prawda, nie miałem z tym najmniejszej trudności, bo naprzód, miałem twój pierścień, panie Michale, a po wtóre, ludzie właśnie tylko co się byli dowiedzieli o waszym aresztowaniu i o zdradzie hetmana. Zastałem deputację do nich od chorągwi pana Mirskiego i pana Stankiewicza, żeby się do kupy przeciw hetmanowi, zdrajcy, zbierali. Jakem im tedy oznajmił, że was do Birż wiozą, jakoby kto w mrowisko kij wsadził. Konie były na potrawach451, posłali zaraz pachołków, by je sprowadzić, i w południe ruszyliśmy już w drogę. Oczywiście objąłem komendę, bo mi się to należało.
– A skądżeś ojciec buńczuka wziął? – pytał Jan Skrzetuski. – Myśleliśmy z daleka, że to hetman.
– Co? Pewnie, żem nie gorzej wyglądał! Skądem buńczuka wziął? Oto razem z deputacjami od opornych chorągwi przyjechał i od hetmana pan Szczyt z rozkazem do laudańskich, by do Kiejdan szli, i z buńczukiem dla większej powagi rozkazu. Kazałem go zaraz aresztować, a buńczuk nad sobą nosić, żeby Szwedów na ten przypadek omylić.
– Dalibóg, jak wszystko mądrze obmyślił! – zawołał Oskierko.
– Jako Salomon! – dodał Stankiewicz.
Pan Zagłoba rósł jak na drożdżach.
– Radźmy teraz, co nam czynić przystoi? – rzekł wreszcie. – Jeżeli waćpaństwo zechcecie mnie posłuchać cierpliwie, to powiem, com sobie przez drogę obmyślił. Z Radziwiłłem tedy nie radzę wojny rozpoczynać, a to dla dwojakich powodów: naprzód, że nie przymierzając on jest szczupak, a my okonie. Lepiej dla okoniów nigdy się głową do szczuki nie zwracać, bo snadnie połknąć może, jeno ogonem, bo wtedy ostre skrzela bronią. Niech go tam diabeł na rożen wdzieje jak najprędzej i smołą polewa, aby się zbyt nie przypalił.
– Po wtóre? – pytał Mirski.
– Po wtóre – odrzekł Zagłoba – że gdybyśmy przez jakowy casus452 dostali się w jego ręce, to by nam takiego łupnia zadał, że wszystkie sroki na Litwie miałyby o czym skrzeczeć… Patrzcie waszmościowie, co stało w tym liście, który Kowalski wiózł do komendanta szwedzkiego do Birż, i poznajcie pana wojewodę wileńskiego, jeśliście go dotąd nie znali!
To rzekłszy odpiął żupan i wydobywszy z zanadrza pismo podał je Mirskiemu.
– Ba! Po niemiecku czy po szwedzku? – odrzekł stary pułkownik. – Który z waściów to pismo przeczyta?
Pokazało się, że jeden pan Stanisław Skrzetuski trochę po niemiecku umiał, gdyż często z domu do Torunia jeździł, ale pisanego i on nie mógł przeczytać.
– To ja waściom tenor453 opowiem – rzekł Zagłoba. – Gdy w Upicie żołnierze posłali po konie na łąki, było trochę czasu, kazałem sobie tedy sprowadzić za pejsy Żyda, którego tam wszyscy okrutnie mądrym powiadają, i ten, mając szablę na karku, wyczytał wszystko expedite454, co tam stoi, i mnie wyłuszczył. Owóż pan hetman poleca komendantowi birżańskiemu i dla dobra jegomości króla szwedzkiego nakazuje, ażeby, odprawiwszy wprzód konwój, kazał potem nas wszystkich, nie wyłączając nikogo, rozstrzelać, jeno tak, aby się wieść nie rozeszła.
Pułkownicy aż rękoma poczęli klaskać, z wyjątkiem jednego Mirskiego, który pokiwawszy głową rzekł:
– Mnie też, co go znam, dziwno to było i w głowie nie chciało się pomieścić, że on nas żywych z Kiejdan wypuszcza. Musiały być chyba jakieś powody, których nie znamy, a dla których sam nie mógł nas na śmierć skazać.
– Pewnie chodziło mu o opinię ludzką?
– Może.
– Jednakże dziw, jak to jest zawzięty pan! – rzekł mały rycerz. – Bo przecie, nie wymawiając, ja mu życie tak jeszcze niedawno na współkę z Ganchofem ratowałem.
– A ja pod jego ojcem, a potem pod nim trzydzieści pięć lat już służę! – rzekł Stankiewicz.
– Straszny człek! – dodał Stanisław Skrzetuski.
– Owóż takiemu lepiej w paszczękę nie leźć – rzekł Zagłoba. – Niech go diabli wezmą! Unikajmy z nim bitwy, a natomiast majętności, które po drodze się trafią, accurate455 mu wypłuczemy. Idźmy do wojewody witebskiego, żeby to mieć jakąś ochronę, jakowegoś pana za sobą, a po drodze bierzmy, co się da, ze spiżarniów456, ze stajen, obór, spichrzów, piwnic. Aż mi się dusza do tego śmieje, i już to pewna, że nikomu nie dam się w tym wyprzedzić. Co z pieniędzy po ekonomiach będziemy mogli wziąć, to bierzmy także. Im huczniej i okryciej457 przyjdziem do wojewody witebskiego, tym wdzięczniej nas przyjmie.
– On i tak nas wdzięcznie przyjmie – odrzekł Oskierko. – Ale dobra rada, żeby do niego iść, i lepszej teraz nikt nie wymyśli.
– Wszyscy głosy za tym dadzą – dodał Stankiewicz.
– Jako żywo! – rzekł pan Michał. – Tak tedy do wojewody witebskiego! Niechże on będzie owym wodzem, o któregośmy Boga prosili.
– Amen! – rzekli inni.
I jechali czas jakiś w milczeniu, aż wreszcie pan Michał jął się kręcić na kulbace.
– A żeby tak gdzie Szwedów po drodze skubnąć? – spytał wreszcie, zwracając oczy na towarzyszów.
– Moja rada jest, że jeśli się zdarzy, to dlaczego nie? – odparł Stankiewicz. – Pewnie tam Radziwiłł upewniał Szwedów, że całą Litwę ma w ręku i że wszyscy chętnie opuszczą Jana Kazimierza; niechże się pokaże, że to nieprawda.
– I słusznie! – rzekł Mirski. – Jeżeli jaki oddział wlezie nam w drogę, to mu po brzuchach przejechać. Zgadzam się również, aby się na samego księcia nie porywać, bo mu nie zdzierżymy. Wojownik to wielki! Ale unikając bitwy, warto by z parę dni koło Kiejdan się pokręcić.