Kontrast, który stanowiło spokojne, pełne ogłady obejście Heysta, napełniał dziewczynę szczególną rozkoszą i podziwem. Nigdy jeszcze nie zetknęła się z czymś podobnym. Może i zaznała kiedy w życiu dobroci, nigdy jednak nie zdarzyło się jej spotkać zwykłej uprzejmości. Pociągało ją to jako zupełnie nowe doświadczenie, nie bardzo zrozumiałe, ale nadzwyczaj przyjemne.
– Mówię panu, że nie umiem sobie z nimi poradzić – powtarzała Heystowi; czasem mówiła to obojętnie, ale częściej potrząsała przy tym głową z ponurym przygnębieniem.
Nie miała naturalnie ani grosza. Przerażali ją ci wszyscy „czarni ludzie”, którzy roili się naokoło. Nie zdawała sobie właściwie sprawy, w jakim punkcie kuli ziemskiej się znajduje. Orkiestrę przewożono zwykle prosto z parowca do jakiegoś hotelu i trzymano tam w zamknięciu, póki nie nadszedł czas wyruszenia na inny parowiec. Nie umiała przypomnieć sobie wszystkich nazw, które słyszała po drodze.
– Jak się nazywa ta miejscowość? – zapytywała często Heysta.
– Sourabaya – wymawiał wyraźnie i śledził, jak w oczach dziewczyny, utkwionych w jego twarzy, przejawia się zniechęcenie, wywołane tym obcym dźwiękiem.
Nie mógł powstrzymać się od litości. Podsunął dziewczynie myśl, aby udała się do konsula, ale tę radę podyktowała mu sumienność, nie zaś przekonanie. Okazało się, że nie słyszała nigdy o podobnym stworzeniu ani o możności korzystania z jego usług. Konsul! Cóż to takiego? Kto to jest? Co mógłby dla niej zrobić? A kiedy posłyszała, że dałoby się może skłonić go, aby odesłał ją do Anglii, głowa opadła jej na piersi.
– I cóż ja bym tam robiła? – szepnęła z tak właściwą intonacją i wyrazem tak przejmującym – czar jej głosu działał, nawet gdy mówiła szeptem – że Heystowi pierzchła niejako sprzed oczu złuda ludzkiego braterstwa wobec nagiej prawdy o życiu tej dziewczyny, prawdy, która zostawiła ich sam na sam na moralnej pustyni jałowej jak piaski Sahary, bez kojącego cienia, bez rzeźwiącej wody.
Pochyliła się z lekka nad stolikiem, nad tym samym stolikiem, przy którym siedzieli podczas pierwszego spotkania – i, nie mając w pamięci żadnych innych wspomnień prócz ulicznego bruku, z którym zrosło się jej dzieciństwo – znękana bezwładnymi, mglistymi i pierwotnymi wrażeniami swych podróży, które budziły w niej nieokreślony lęk przed światem, rzekła prędko, tak jak się mówi w przystępie rozpaczy:
– Niech pan coś dla mnie zrobi! Pan jest dżentelmenem. Nie ja pierwsza odezwałam się do pana, prawda? Przecież to nie ja zaczęłam. To pan przyszedł do mnie i przemówił, kiedy tam stałam. Czego pan chciał ode mnie? Wszystko mi jedno, czego pan chciał wtedy, ale pan musi coś dla mnie zrobić.
Spoglądała dziko i błagalnie zarazem – widać było, że gwałtownie na coś nalega, choć mówiła głosem zamierającym ze wzruszenia. Tak namiętna prośba wyrażała się w jej postaci, że mogło to zwrócić uwagę. Heyst roześmiał się głośno naumyślnie. Z oburzenia zabrakło jej głosu wobec tak brutalnego braku serca.
– Więc co to miało znaczyć, kiedy pan mówił: proszę mi rozkazywać? – syknęła prawie.
Czujny wyraz jego smutnego spojrzenia i spokojne słowa: „Wszystko będzie dobrze” wnet ją uspokoiły.
– Nie jestem dość bogaty, aby panią wykupić – ciągnął dalej z dziwacznym uśmiechem, nie mającym żadnego związku z jego słowami – nawet gdyby to dało się zrobić; ale mogę zawsze panią wykraść.
Spojrzała na niego głęboko, jakby te słowa miały ukryte i bardzo skomplikowane znaczenie.
– Niech pani teraz odejdzie – rzekł prędko – i niech pani spróbuje się uśmiechnąć.
Posłuchała go z niespodzianą gotowością, a że miała bardzo ładne i białe zęby, jej machinalny, obstalowany uśmiech wydał się radosnym i promieniejącym. Zdumiało to Heysta. – Nic dziwnego – mignęło mu przez myśl – że kobiety tak doskonale potrafią mężczyzn zwodzić. Umiejętność ta jest im wrodzona; zdawałoby się, że przychodzą na świat ze specjalną zdolnością w tym kierunku. Oto uśmiech, którego źródło znał dokładnie – a jednak uśmiech ten rozgrzał go i dał mu zapał do życia – uczucie, którego nigdy jeszcze nie doświadczył.
Tymczasem dziewczyna odeszła od stołu i przyłączyła się do innych „dam z orkiestry”. Zmierzały gromadą ku estradzie, zaganiane srogo przez wyniosłą małżonkę Zangiacoma, która zdawała się powstrzymywać z trudnością od szturchania ich w plecy. Za nimi postępował w krótkiej kurtce Zangiacomo o wielkiej, obwisłej, farbowanej brodzie; spuszczona głowa i niespokojne oczy, bardzo blisko siebie osadzone, nadawały mu pozór skupiającego się wisielca. Wszedł po schodkach ostatni, odwrócił się, rozpościerając przed publicznością fioletową brodę, i uderzył lekko smyczkiem. Heyst wzdrygnął się, oczekując na ohydny hałas, który wybuchnął natychmiast, bezwstydny i straszny. Przy końcu estrady zasiadła do fortepianu pani Zangiacomo, ukazując okrutny swój profil, i z odchyloną głową waliła w klawisze, nie patrząc na nuty.
Heyst nie mógł znieść tego zgiełku dłużej niż minutę. Wyszedł z mózgiem storturowanym przez rytm jakiegoś mniej lub więcej węgierskiego tańca. W lasach Nowej Gwinei zamieszkanych przez ludożerców, gdzie przeżył najbardziej wstrząsające ze swych dawnych przygód – w tych lasach panowała cisza. Obecna zaś przygoda wymagała większego opanowania niż wszystko, czemu dotychczas stawiał czoło – a to nie tyle ze względu na swój przebieg, co na samą swoją istotę. Przechadzając się wśród papierowych latarni zawieszonych na drzewach, przypomniał sobie z żalem mrok i martwą ciszę lasów w głębi zatoki Geelvink – tego chyba najdzikszego, najbardziej czyhającego na ludzką zgubę ze wszystkich miejsc na ziemi, z których widać morze. Gnębiony przez myśli, szukał ciemności i ciszy w swoim pokoju, ale i tam ich nie znalazł. Odległe dźwięki koncertu sięgały jego uszu, niepokojące choć słabe. Nie czuł się bezpieczny i tutaj, gdyż spokój nie należy do zewnętrznych okoliczności, lecz płynie z naszego wewnętrznego poczucia. Nie miał zamiaru położyć się spać; nie rozpiął nawet kurtki. Siedział na krześle, pogrążony w myślach. Przyzwyczaił się dawniej w samotności i ciszy rozważać różne rzeczy z jasnością a nawet i głębią, i patrzył na życie trzeźwo, nie omamiony przyjemnym złudzeniem optycznym wiecznotrwałej nadziei, konwencjonalnych zwątpień i spodziewanego wciąż szczęścia. Ale teraz czuł się do dna zmącony; lekka zasłona opadła mu na mózg, stępiając bystrość myślenia; budziła się w nim tkliwość – niewyraźna jeszcze i mglista, tkliwość dla nieznanej kobiety.
Zupełna cisza zapanowała stopniowo dokoła. Koncert dobiegł końca, publiczność się rozproszyła; światło w hali koncertowej zgasło, i nawet pawilon, w którym damska orkiestra spała po hałaśliwej pracy, pogrążył się w ciemnościach. Heyst uczuł nagle niepokój we wszystkich członkach, reakcję po długiem siedzeniu. Ulegając nieprzepartej potrzebie ruchu, minął spokojnie tylną werandę i wyszedł na dwór bocznym przejściem, wkraczając w czarny mrok pod drzewami gdzie kule zgaszonych papierowych latarni kołysały się łagodnie podobne do zwiędłych owoców.
Przechadzał się długi czas tam i z powrotem, niby spokojny, zamyślony duch w białym płóciennym ubraniu, i przeżuwał myśli zupełnie nowe, niepokojące i ponętne, rozpatrując ciągle swój zamiar, aby się z nim oswoić i uznać go w końcu za mądry i godny pochwały. Rozum bowiem służy nam do usprawiedliwiania niejasnych pragnień, które kierują naszym postępowaniem, naszymi porywami, namiętnościami, uprzedzeniami i szaleństwem, i które są także przyczyną naszych lęków.
Przeczuł, że nierozważną obietnicą zobowiązał się do czynu pociągającego za sobą nieobliczalne skutki. A następnie postawił sobie pytanie, czy dziewczyna zrozumiała, co miał na myśli. Któż to mógł wiedzieć? Napadły go przeróżne wątpliwości. Podniósłszy głowę, zobaczył że coś białego mignęło między drzewami. Znikło prawie natychmiast; ale nie mogło to być złudzenie. Zły był, że spostrzeżono go włóczącego się po północy. Któż to taki? Nie przyszło mu wcale na myśl, że dziewczyna mogła także cierpieć na bezsenność. Posunął się ostrożnie naprzód. Wówczas zobaczył znów białe zjawisko, podobne do ducha, a w następnej chwili znikły wszystkie jego wątpliwości co do myśli i uczuć dziewczyny: poczuł, że przypadła do niego w sposób właściwy wszystkim ludziom, którzy o coś błagają. Szeptała coś zupełnie bez związku, tak że nic nie mógł zrozumieć; pomimo to jednak uczuł się głęboko wzruszonym. Nie miał co do niej złudzeń, ale sceptyczny po prostu jego umysł został obezwładniony przez uczucia przepełniające mu serce.
– Spokojnie, spokojnie – szeptał jej do ucha, odwzajemniając uścisk z początku machinalnie, a potem ze wzrastającym wciąż odczuciem jej rozpaczy. Falowanie jej piersi i drżenie wszystkich członków w uścisku Heysta zdawało się udzielać i jego ciału, przenikając do samego serca. W miarę jak dziewczyna uspokajała się w jego ramionach, ogarniało Heysta coraz większe wzburzenie, jak gdyby na tej ziemi istniała pewna ściśle określona miara gwałtownych wzruszeń. Nawet noc wydała mu się bardziej niema i głucha, a otaczające go czarne, niewyraźne kształty bardziej jeszcze znieruchomiały.
– Wszystko będzie dobrze – szepnął, usiłując ją uspokoić, i z konieczności zacieśnił uścisk.
Słowa jego – czy ruchy – odniosły bardzo dobry skutek. Usłyszał lekkie westchnienie ulgi. Zaczęła mówić, panując nad uniesieniem:
– O, ja wiedziałam, że wszystko będzie dobrze – od pierwszej chwili, gdy pan do mnie przemówił! Doprawdy, wiedziałam to już wtedy, gdy pan podszedł do mnie tamtego wieczoru. Wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, jeżeli tylko pan zechce; ale naturalnie nie mogłam wiedzieć, czy pan będzie chciał naprawdę mi pomóc. Powiedział mi pan: niech pani rozkazuje. Jakie to dziwne, żeby taki człowiek jak pan tak mówił. Czy pan to mówił na serio? Nie żartował pan ze mnie?
Zaprzeczył, zapewniając ją, że był przez całe życie poważnym człowiekiem.
– Wierzę panu – rzekła gorąco. Wzruszyło go to oświadczenie. – Pan mówi w taki sposób, jakby ludzie pana bawili – ciągnęła. – Ale mnie to nie zwiodło. Widziałam jaki pan był rozgniewany na tę okropną babę. Pan jest mądry. Od razu pan coś wymiarkował22. Czy pan poznał to po mojej twarzy? Nigdy pan nie będzie żałował. Widzi pan, nie mam jeszcze dwudziestu lat, naprawdę – i wiem, że nie mogę być brzydką, bo przecież… powiem panu szczerze, że i przedtem prześladowali mnie i dręczyli tacy różni. Nie wiem, co ich napadło.
Mówiła z wielkim pośpiechem; nagle zabrakło jej głosu. Po chwili wykrzyknęła z rozpaczą:
– Co to takiego? Co się stało?
Poczuła, że ramiona Heysta osunęły się nagle i cofnął się trochę.
– Czy to moja wina? Mówię panu, że nawet na nich nie spojrzałam! Nigdy! A czy na pana patrzyłam? Niech pan powie! Przecież to pan zaczął.
Prawdę powiedziawszy, Heyst wzdrygnął się na myśl o rywalizacji z nieznanymi mężczyznami, z hotelarzem Schombergiem. Mglista biała postać stojąca przed nim słaniała się żałośnie w ciemnościach. Zawstydził się swego odruchu.
– Boję się, że nas wykryli – szepnął. – Zdaje mi się, że zobaczyłem kogoś na ścieżce między domem i tymi krzakami za panią.
Nie widział nikogo. Było to kłamstwo wywołane przez litość. Ogarnęło go współczucie równie szczere jak wstręt, który odczuł poprzednio, ale w jego pojęciu – bardziej godne szacunku.
Nie odwróciła głowy. Widać było, że jego słowa przyniosły jej ulgę.
– Czyżby to był ten łotr? – szepnęła, mając oczywiście na myśli Schomberga. – On robi się zupełnie niemożliwy. Czegoż można się po nim spodziewać? Tego wieczoru także, po kolacji – ale wymknęłam mu się. Cóż on pana może obchodzić? Teraz to i sama z nim sobie poradzę, kiedy wiem, że pan dba o mnie. Dziewczyna może się zawsze obronić. Pan mi wierzy, prawda? Ale niełatwo dawać sobie radę, kiedy się czuje, że nie ma się za sobą nic i nikogo. Nikt na świecie nie jest taki samotny jak dziewczyna, która musi sama o sobie myśleć. Kiedy zostawiłam biednego tatusia w tym przytułku – to było w polu, niedaleko od wsi – wyszłam z bramy z siedmioma szylingami i trzema pensami w starej portmonetce – i z biletem kolejowym. Szłam piechotą z kilometr, a potem wsiadłam do wagonu.
Urwała i zamilkła na chwilę.
– Niechże mnie pan teraz nie rzuca. Co ja bym zrobiła, gdyby pan mnie rzucił? Pewnie że musiałabym żyć, bo się boję odebrać sobie życie, ale pan zrobiłby rzecz tysiąc razy gorszą od morderstwa. Mówił mi pan, że pan był zawsze sam, że nawet psa nigdy pan nie miał. No więc nikomu nie wejdę w drogę, jeśli pan mnie zabierze – nawet psu. O cóż panu chodziło, kiedy pan podszedł i patrzył na mnie z tak bliska?
– Z bliska? Patrzyłem na panią? – szepnął, stojąc przed nią nieruchomo w głębokim mroku. – Z tak bliska?
Wybuchnęła gniewem i rozpaczą, panując jednak nad głosem:
– Jak to, więc pan zapomniał? Czego pan się po mnie spodziewał? Wiem dobrze, jaka ze mnie dziewczyna, ale swoją drogą nie należę do tych, od których mężczyźni się odwracają – i pan powinien to wiedzieć, chyba że pan jest z innej gliny niż wszyscy. O niech mi pan wybaczy! Pan nie jest taki jak wszyscy, pan nie jest podobny do żadnego z ludzi, których w życiu spotkałam. Czy ja pana nic nie obchodzę? Czy pan nie widzi, że…
A on tymczasem widział białą, widmową postać, wyciągającą w mroku ramiona jak jakiś duch błagalny. Ujął jej ręce; uderzyło go, zdziwiło prawie ich dotknięcie – tak były ciepłe, silne i żywe w jego dłoniach. Przyciągnął ją do siebie; złożyła mu głowę na ramieniu z głębokim westchnieniem.
– Jestem śmiertelnie zmęczona – szepnęła żałośnie.
Otoczył ją ramionami i tylko po konwulsyjnych drgnieniach jej ciała poczuł, że łka bezgłośnie. Podtrzymując ją, zapamiętał się w głębokiej, nocnej ciszy. Dziewczyna uspokoiła się po chwili i płakała cichutko. Nagle spytała, jakby zbudzona ze snu:
– Pan już nie widział tej osoby, co nas śledziła?
Drgnął na ten szybki, ostry szept i odrzekł, że się zapewne pomylił.
– Ale jeśli ktoś był rzeczywiście – rozmyślała głośno – nie mógł to być nikt inny tylko gospodyni – żona hotelarza.
– Schombergowa? – spytał zdziwiony Heyst.
– Tak. Ona także nie może sypiać po nocach. Pan nie rozumie dlaczego? No bo przecież ona naturalnie widzi, co się święci. To bydlę nie stara się nawet tego przed nią ukryć. Gdyby tylko miała choć trochę odwagi! Ona wie dobrze, co ja czuję, ale tak się go boi, że nie śmie nawet spojrzeć mu w twarz, a cóż dopiero odezwać się do niego. Kazałby jej zaraz iść na złamanie karku.
Heyst przez jakiś czas nic nie mówił. Otwarta bójka z hotelarzem była nie do pomyślenia. Wstręt go przejął na samą myśl o tym. Zaczął szeptać łagodnie do dziewczyny, usiłując jej wytłumaczyć, że tak, jak rzeczy stoją, przeszkodzono by jej prawdopodobnie, gdyby chciała jawnie opuścić orkiestrę. Słuchała niespokojnie tych dowodzeń, ściskając od czasu do czasu jego rękę, którą znalazła w ciemności i mocno trzymała.
– Mówiłem już pani, że nie jestem dość bogaty, aby panią wykupić; więc też wykradnę panią, skoro tylko uda mi się znaleźć jakiś sposób ucieczki. A tymczasem byłoby fatalnie, gdyby nas po nocy razem widziano. Nie wolno nam się zdradzić. Najlepiej rozejdźmy się zaraz. Mam wrażenie, że się przed chwilą omyliłem; ale jeśli pani mówi, że biedna Schombergowa nie może sypiać po nocach, musimy być ostrożniejsi. Powiedziałaby wszystko temu łotrowi.