Zwycięstwo - Джозеф Конрад 5 стр.


Właściciel Sissie miał twarz podobną do zwiędłej cytryny. Mały był i pomarszczony, co mogło wydać się dziwnym, bo Chińczyk rośnie zwykle wszerz i wzdłuż w miarę tego, jak mu się powodzi. Służba w chińskiej firmie jest wcale17 korzystna. Gdy zwierzchnik nabierze przekonania, że się z nim uczciwie postępuje, obdarza zaufaniem wprost nieograniczonym. Wszystko, co zrobi, jest dobre. Więc też stary Chińczyk Davidsona skrzypiał pośpiesznie:

– Dobrze, dobrze, dobrze. Niech kapitan robi, co mu się żywnie podoba.

I na tym się kończyło; jednak niezupełnie. Od czasu do czasu Chińczyk dopytywał się o białego człowieka. – Ciągle tam jeszcze siedzi, co?

– Nigdy go nie widać – musiał wreszcie wyznać Davidson swemu pryncypałowi, który spoglądał na niego w milczeniu przez okrągłe okulary w rogowej oprawie, kilkakrotnie za duże w stosunku do jego małej, starej twarzy. – Nigdy go nie widać.

A do mnie mówił przy sposobności:

– Nie wątpię ani na chwilę, że on tam jest. Kryje się. To bardzo nieprzyjemne. – Davidson był trochę zły na Heysta. – To zabawne – ciągnął dalej. – Ze wszystkich ludzi, z którymi się widuję, nikt nigdy o niego nie zapyta prócz mojego Chińczyka – i Schomberga – dodał po chwili.

Tak, naturalnie – i Schomberga. Ten wypytywał każdego o wszystko i usłyszaną wiadomość przyrządzał w sposób najbardziej skandaliczny, na jaki tylko było stać jego wyobraźnię. Podchodził do nas niekiedy, a jego mrugające, podpuchnięte oczy, grube wargi, a nawet i kasztanowata broda – wszystko było pełne złośliwości.

– Dobry wieczór panom! Czy panowie czego nie potrzebują? Nie? To dobrze. No więc – mówiono mi, że dżungla połknęła już ostatnie budy nad Zatoką Czarnych Diamentów. Naprawdę! On siedzi teraz jak pustelnik na puszczy. Co też ten dyrektor może tam dostać do jedzenia? Nie umiem sobie tego wyobrazić!

Czasami jakiś obcy gość pytał ze zrozumiałym zaciekawieniem:

– Kto taki? Jaki dyrektor?

– Ech, to tam jeden Szwed – odpowiadał z ponurym naciskiem, jak gdyby mówił: jeden bandyta. – Znają go tu dobrze. Został pustelnikiem ze wstydu. Tak właśnie postępuje diabeł, gdy się na nim poznają.

Pustelnik – oto ostatnie z mniej lub więcej dowcipnych przezwisk, które przyczepiono Heystowi podczas jego bezcelowych pielgrzymek w tej części pasa tropikalnego, gdzie bezmyślne plotkarstwo Schomberga drażniło nam uszy.

Ale zdaje się, że Heyst nie został pustelnikiem z zamiłowania. Widok bliźnich nie był mu nieprzeparcie wstrętny. Musimy tak sądzić, ponieważ z tych czy owych przyczyn opuścił na krótko swoje schronienie. Może chciał się tylko przekonać, czy nie ma dla niego listów w biurze Tesmanów? Nie wiem. I nikt tego nie wie. Ale powrót Heysta dowodził, że jego oderwanie od świata nie było zupełne. Wszelka zaś niezupełność jest źródłem kłopotów. Aksel Heyst nie powinien był troszczyć się o swoje listy, czy też inne sprawy, które sprowadziły go do Sourabayi po więcej niż półtorarocznym pobycie na Samburanie. Ale cóż na to poradzić? Nie miał powołania na pustelnika – w tym cała bieda.

Bądź co bądź zjawił się nagle na horyzoncie: szeroka pierś, łyse czoło, długie wąsy, uprzejme obejście i tak dalej – słowem Heyst we własnej osobie, aż do zapadłych oczu o życzliwym spojrzeniu, przyćmionym jeszcze śmiercią Morrisona. Oczywiście Davidson wydobył go z jego zatraconej wyspy. Nie było innego sposobu wydostania się stamtąd, chyba przejazd na jakimś statku krajowców, okazja zresztą rzadka i mało pociągająca. Jakoż przybyli obaj z Davidsonem, któremu Heyst oznajmił, że wybrał się na krótko, na jakieś kilka dni, po czym zamierza wrócić na Samburan.

Gdy Davidson oświadczył na to ze zgrozą, że podobna niedorzeczność jest nie do wiary, Heyst wyjaśnił, iż po zawiązaniu się Spółki Węglowej polecił wysłać swoje rzeczy z Europy na Samburan.

I dla Davidsona, i dla nas wszystkich osłupiająco nową była myśl, że Heyst – ten wędrowny, niesiony prądem, nigdzie nie osiadły Heyst – jest właścicielem jakichś sprzętów, nadających się do umeblowania domu. To było fantastyczne i dziwaczne – tak jakby ptak posiadał coś na własność.

– Rzeczy? To znaczy krzesła i stoły? – spytał Davidson z jawnym zdumieniem.

Heyst miał to właśnie na myśli.

– Biedny mój ojciec umarł w Londynie. Odtąd wszystko było tam na przechowaniu – objaśnił.

– Przez cały ten czas? – zawołał Davidson i uprzytomnił sobie, od jak dawna już znamy Heysta snującego się puszczą wśród drzew.

– Nawet jeszcze dawniej – odrzekł Heyst, który go doskonale zrozumiał.

Dawał tym do zrozumienia, że jego wędrówka zaczęła się, zanim jeszcze się dostał pod naszą obserwację. W której stronie świata? W jakich zamierzchłych czasach? Tajemnica. Może był ptakiem, który nigdy nie miał gniazda.

– Z nauką skończyłem wcześnie – rzekł raz w czasie podróży do Davidsona. – Byłem w szkole w Anglii. Bardzo dobra szkoła. Ale nie święciłem tam wielkich triumfów.

To były zwierzenia Heysta. Żaden z nas nigdy nie usłyszał tak wiele z jego dziejów – prawdopodobnie z wyjątkiem Morrisona, który już nie żył. Wynikałoby stąd, że pustelnicze życie posiada moc rozwiązywania języka – nieprawdaż?

Podczas owego pamiętnego przejazdu na Sissie trwającego około dwóch dni, Heyst napomknął jeszcze Davidsonowi o innych szczegółach ze swego życia – gdyż były to napomknienia, nie informacje. Davidsona bardzo to zajmowało. A zajmowało go nie tylko dlatego, że treść była interesująca, ale i z powodu wrodzonej nam wszystkim ciekawości – tego charakterystycznego rysu ludzkiej natury. Przy tym życie Davidsona, który krążył na Sissie wzdłuż Morza Jawajskiego i z powrotem, było wybitnie monotonne i w pewnym znaczeniu – samotne. Na statku nie miał nigdy żadnego towarzystwa. Od podróżujących krajowców roiło się na pokładzie, ale biali pasażerowie nie zdarzali się nigdy i dwudniową obecność Heysta Davidson uznał pewnie za dar niebios. Opowiedział nam później to wszystko. Heyst mówił mu także o swoim ojcu, który napisał mnóstwo książek. Był filozofem.

– Zdaje mi się, że musiał przy tym mieć bzika – twierdził Davidson. – Pokłócił się widać ze swoją rodziną w Szwecji. W sam raz ojciec dla Heysta. Czyż i on nie ma lekkiego bzika? Mówił mi, że zaraz po śmierci ojca puścił się w świat samopas i wędrował bez ustanku, póki nie natknął się na ten sławny interes węglowy. To tak jakoś pasuje do syna jego ojca – czy nie?

Poza tym Heyst był równie grzeczny jak zawsze. Spytał, ile jest winien za przejazd, a gdy Davidson nie chciał słyszeć o zapłacie, chwycił go serdecznie za rękę, skłonił się dwornie po swojemu i oświadczył, że jest wzruszony przyjacielskim jego postępowaniem.

– Nie mam na myśli tej drobnej kwoty, której pan nie chce przyjąć – ciągnął, potrząsając ręką Davidsona. – Ale jestem wzruszony humanitaryzmem pana. – Drugie potrząśnięcie ręką. – Niech mi pan wierzy, oceniam w całej pełni dobroć, której od pana doznałem. – Ostatnie potrząśnięcie ręką. To wszystko miało oznaczać, że Heyst dobrze zrozumiał okazywanie się Sissie co pewien czas w pobliżu jego pustelni.

– To prawdziwy dżentelmen – mówił nam Davidson. – Było mi doprawdy przykro, kiedy go na brzeg wysadziłem.

Spytaliśmy, gdzie zostawił Heysta.

– No, gdzieżby jak nie w Sourabayi?

Główny kantor Tesmanów znajdował się w Sourabayi. Stosunki między Heystem i Tesmanami istniały już od dawna. Dziwaczny fakt, że pustelnik miał agentów, nie raził nas wcale, tak samo jak i absurd, polegający na tym, iż zapomniany, odepchnięty, opuszczony dyrektor nieudanego, upadłego, zatraconego przedsiębiorstwa prowadzi jakieś interesy. Odrzekliśmy: „Naturalnie, że w Sourabayi!” i wyraziliśmy przypuszczenie, że Heyst zatrzyma się u któregoś z Tesmanów. Jeden z nas ciekaw był bardzo, jakiego też Heyst dozna przyjęcia, bo wiedziano ogólnie, że Juliusz Tesman niepomiernie był rozgoryczony upadkiem Podzwrotnikowej Spółki Węglowej. Ale Davidson sprostował nasze domysły. Nic podobnego – Heyst zamieszkał w hotelu Schomberga, przybiwszy do brzegu w hotelowej szalupie – Schomberg oczywiście ani myślał posyłać szalupy na spotkanie Sissie, zwykłego handlowego statku. Wyjechała naprzeciw pocztowego parowca i przyzwano ją znakami. U steru siedział Schomberg we własnej osobie.

– Trzeba było widzieć wytrzeszczone gały Schomberga, gdy Heyst wskoczył do szalupy, trzymając starą torbę z brązowej skóry! – opowiadał Davidson. Udał, że nie zna Heysta – przynajmniej w pierwszej chwili. Nie wysiadłem na ląd razem z nimi. Zatrzymaliśmy się wszystkiego parę godzin. Wyładowałem dwa tysiące orzechów kokosowych i odpłynąłem. Umówiliśmy się, że zabiorę Heysta, gdy będę przejeżdżał z powrotem za dwadzieścia dni.

V

Tak się złożyło, że Davidson spóźnił się o dwa dni w powrotnej drodze; nie było to, naturalnie, nic ważnego, postanowił jednak wysiąść natychmiast po przyjeździe, w czasie największego popołudniowego skwaru, aby odszukać Heysta. Hotel Schomberga stał w głębi rozległego ogrodzenia, gdzie mieścił się ogród oraz dziedziniec z kilku wielkimi drzewami o szeroko rozpostartych konarach, ocieniających oddzielną halę, „odpowiednią na koncerty i inne przedstawienia” – jak to sformułował Schomberg w swoich anonsach. Podarte, trzepoczące się afisze, umieszczone na ceglanych słupach z dwóch stron bramy, głosiły przysadzistemu czerwonymi literami: „Co wieczór koncert”.

Droga do hotelu była długa, słońce wściekle prażyło. Davidson, obcierając mokrą twarz i szyję, przystanął na tak zwanej przez Schomberga „piazzy”. Kilkoro drzwi stało tam otworem, ale wszystkie zasłony były spuszczone. Nie było widać żywej duszy, nawet kelner Chińczyk się nie pokazał, tylko żelazne, malowane krzesła i stoły zapełniały werandę. Samotność, cień, ponure milczenie – i lekki, zdradliwy powiew, który przypłynął spod drzew i niespodzianie przyprawił o dreszcz topiącego się z gorąca Davidsona. Taki nieznaczny dreszczyk tropikalny, zwłaszcza w Sourabayi, oznacza często chorobę i szpital dla nieostrożnego białego.

Przezorny Davidson poszukał schronienia w najbliższym zacienionym pokoju. W sztucznym mroku, za płaszczyznami bilardów odzianych w pokrowce, biała postać dźwignęła się z dwóch krzeseł, na których leżała. O tej porze dnia, po skończonym lunchu, Schomberg odbywał zwykle sjestę. Zbliżył się powoli do gościa, okazały, stateczny – w defensywie; wielka, jasna broda przykrywała jak pancerz męską jego pierś. Nie lubił Davidsona, który nie był nigdy jego stałym gościem. Nacisnął dzwonek, stojący na jednym ze stołów, obok których przechodził, i spytał wyniośle, jak przystało na oficera rezerwy:

– Czego pan sobie życzy?

Poczciwy Davidson, wciąż wycierając mokrą szyję, oświadczył z prostotą, że przyszedł zabrać Heysta, ponieważ tak się umówili.

– Nie ma go tutaj.

Na dzwonek zjawił się Chińczyk. Schomberg zwrócił się do niego z bardzo srogą miną.

– Obsłuż pana.

Ale Davidson odrzekł, że musi już iść. Nie może czekać na Heysta, prosi tylko, aby go zawiadomiono, że Sissie odjeżdża o północy.

– Mówię panu, że go tu nie ma.

Zafrasowany Davidson uderzył się po udzie.

– Ach Boże! pewno jest w szpitalu. – Przypuszczenie to było zupełnie naturalne w bardzo malarycznej miejscowości.

Porucznik rezerwy ściągnął tylko usta i podniósł brwi, nie patrząc na Davidsona. Mogło to być zrozumiane bardzo rozmaicie, ale Davidson odrzucił myśl o szpitalu. W każdym razie musiał odnaleźć Heysta przed północą.

– Czy mieszkał tutaj? – zapytał.

– Tak, mieszkał tutaj.

– A nie może mi pan powiedzieć, gdzie jest teraz? – ciągnął spokojnie Davidson. Zaczynał się niepokoić, bowiem przybrawszy samozwańczo rolę opiekuna, zdążył się już do Heysta przywiązać. Odpowiedź brzmiała:

– Nie wiem. To nie moja rzecz – i Schomberg pokręcił majestatycznie głową, pozwalając się domyślać jakichś strasznych tajemnic.

Davidson był wcieloną łagodnością. Taką już miał naturę. Toteż nie zdradził się ze swymi uczuciami, które nie były dla Schomberga przyjazne.

– Dowiem się w kantorze u Tesmanów – pomyślał. Ale pora dnia była niezmiernie gorąca, a przy tym, jeśli Heyst znajdował się w porcie, wiedział pewno o przybyciu Sissie. Może nawet był już na pokładzie i rozkoszował się chłodem, którego niepodobna było znaleźć w mieście. Davidson, jako człowiek otyły, dbał zawsze o chłód i nie lubił się ruszać. Zatrzymał się chwilę, w niepewności co ma dalej robić. Schomberg stał przy drzwiach i patrzył w ogród, udając zupełną obojętność. Nie mógł jednak wytrzymać. Odwrócił się porywczo i spytał z nagłą wściekłością:

– Pan chciał się z nim widzieć?

– No tak – odrzekł Davidson. – Umówiliśmy się, że się spotkamy.

– Niech się pan o to nie kłopocze. Już mu na tym nie zależy.

– Dlaczego mu nie zależy?

– Przecież pan sam widzi. Nie ma go tu, prawda? Daję panu na to słowo. Niech pan sobie nim głowy nie zawraca. Radzę to panu po przyjacielsku.

– Dziękuję panu – odrzekł Davidson, przestraszony w duchu dzikim tonem Schomberga. – Chyba siądę jednak na chwilę i napiję się czegoś.

Tego się Schomberg nie spodziewał. Zawołał brutalnie:

– Kelner!

Podszedł Chińczyk; hotelarz wskazał mu kiwnięciem głowy białego człowieka i wyszedł z pokoju, mrucząc coś pod nosem. Davidson posłyszał, że Schomberg zgrzytał przy tym zębami.

Davidson siedział samotny w towarzystwie bilardów, jak gdyby w hotelu nie było żywej duszy. Jego spokój był tak głęboki, że nie czuł się zbytnio zakłopotany nieobecnością Heysta, ani też tajemniczym zachowaniem Schomberga. Rozważał te sprawy po swojemu i wcale niegłupio. Coś się widocznie stało – nie miał jednak ochoty odejść i rozpocząć dochodzenia: wstrzymywało go przeczucie, że właśnie tu na miejscu sytuacja się wyjaśni. Naprzeciw niego wisiał na ścianie afisz z napisem: „Co wieczór koncert”, taki sam, jak ogłoszenia wiszące na bramie, tylko lepiej zachowany. Patrzył nań leniwie, przy czym zwróciła jego uwagę okoliczność – nie zdarzająca się wówczas tak często – że była to damska kapela: „Wschodnie tournée Zangiacoma: osiemnaście dam muzykantek”. Afisz stwierdzał, że kapela miała zaszczyt popisywać się doborowym repertuarem przed różnymi kolonialnymi ekscelencjami, a także przed paszami, szejkami, jego wysokością sułtanem Maskatu itd.

Davidsonowi żal się zrobiło osiemnastu muzykantek. Wiedział, czym jest takie wędrowne życie, znał wstrętne okoliczności i brutalne zajścia, towarzyszące objazdom prowadzonym przez takich Zangiacomów, których zawód nie ma najczęściej nic wspólnego z muzyką. Gdy tak przypatrywał się afiszowi, otworzyły się drzwi za jego plecami i weszła kobieta, którą uważano – i bez wątpienia słusznie – za żonę Schomberga. Jak ktoś cynicznie zauważył, za mało była pociągająca, aby odgrywać inną rolę. Krążyły wieści, oparte na jej lękliwym wyrazie twarzy, że Schomberg haniebnie się z nią obchodzi. Davidson uchylił kapelusza na jej widok. Pani Schomberg skłoniła w odpowiedzi wyblakłą twarz i siadła natychmiast za podwyższonym kontuarem, mieszczącym się naprzeciw drzwi, na tle lustra i licznych rzędów butelek. Uczesana była nader wymyślnie, z dwoma lokami, zwieszającymi się z lewej strony wychudłej szyi, suknię zaś miała jedwabną; stawiła się właśnie do popołudniowego zajęcia. Schomberg wymagał tego z jakiejś przyczyny, chociaż obecność jej nie dodawała bynajmniej uroku sali restauracyjnej. Siedziała w dymie i hałasie, niby bóstwo na tronie, uśmiechając się niekiedy bezmyślnie znad bilardów. Nie odzywała się do nikogo i nikt też do niej nie mówił. Sam Schomberg nie zwracał na nią wcale uwagi, co najwyżej rzucał jej spode łba ponure spojrzenia, niczym zresztą nieusprawiedliwione. Nawet Chińczycy ignorowali ją najzupełniej.

Wejście pani Schomberg przerwało rozmyślania Davidsona. Siedzieli teraz we dwoje; milczenie jej i nieruchomość przeszkadzały Davidsonowi. Kapitan bardzo był skłonny do współczucia. Uznał, że byłoby grubiaństwem nie zwracać na nią uwagi. Odezwał się więc, nawiązując rozmowę do afisza:

Назад Дальше