Uwięziona - Марсель Пруст 12 стр.


Z daną istotą wiążą nas owe tysiączne korzenie, niezliczone nici usnute ze wspomnień wczorajszego wieczora, nadziei jutrzejszego ranka, nieprzerwana sieć nawyków, z której nie możemy się wyplątać. Tak samo jak są skąpcy, którzy gromadzą przez szczodrość, tak my jesteśmy rozrzutnicy którzy wydają przez skąpstwo; poświęcamy życie nietyle jakiejś istocie, ile wszystkiemu temu, co ona zdołała osnuć dokoła siebie z naszych godzin, z naszych dni; temu przy czem życie jeszcze nie przeżyte, życie stosunkowo przyszłe, wydaje się nam czemś dalszem, bardziej oderwanem, mniej użytecznem, mniej naszem. Trzeba by się nam wyzwolić z tych więzów, o ileż ważniejszych niż sama osoba, przez to iż stwarzają w nas wobec niej chwilowe obowiązki. Obowiązki te sprawiają, że nie śmiemy jej opuścić z obawy stracenia w jej oczach, podczas gdy później nie wahalibyśmy się tego uczynić, bo osoba ta odłączona od nas nie byłaby już nami, w istocie zaś jedynie wobec siebie samych stwarzamy sobie obowiązki – choćby, przez pozorną sprzeczność, miały nas przywieść w końcu do samobójstwa.

Jeżeli nie kochałem Albertyny (czego nie byłem pewny), miejsce jej w mojem życiu nie było niczem nadzwyczajnem: żyjemy jedynie z istotami których nie kochamy, które sprzęgliśmy z sobą wyłącznie poto aby zabić nieznośną miłość, czy chodzi o kobietę, czy o krainę, czy wreszcie o kobietę zawierającą jakąś krainę. Balibyśmy się nawet, że zaczniemy znów ją kochać, w razie nowej rozłąki. Nie doszedłem z Albertyną do tego punktu. Jej kłamstwa, jej wyznania, zmuszały mnie do dalszych poszukiwań prawdy: kłamstwa jej tak liczne dlatego, że nie poprzestawała na kłamaniu jak wszelka istota która się czuje kochaną, ale że z natury była kłamliwa, a przytem tak zmienna, że nawet mówiąc za każdym razem prawdę (naprzykład co myśli o ludziach), powiedziałaby mi za każdym razem coś innego; wyznania jej, przez to że tak rzadkie, tak hamowane, zostawiały między sobą – w tem co tyczyło przeszłości – wielkie białe luki, na których przestrzeni trzeba mi było wykreślić jej życie, a w tym celu najpierw trzebaby je poznać.

Co się tyczy teraźniejszości (o ile mogłem interpretować sybilińskie słowa Franciszki), Albertyna okłamywała mnie już nie w poszczególnych punktach, ale w całości: „ujrzę pewnego pięknego dnia wszystko” co Franciszka rzekomo wiedziała, czego nie chciała mi powiedzieć, o co nie śmiałem jej pytać. Zresztą – z pewnością przez tę samą zazdrość, jaką niegdyś ścigała Eulalję – Franciszka mówiła rzeczy najmniej prawdopodobne, tak mętne, że można w nich było conajwyżej odgadnąć jakąś niewiarygodną insynuację, że np. biedna branka (amatorka kobiet) miała na oku jakieś małżeństwo, ale z kimś kto nie koniecznie musiał być mną. Gdyby tak było, skąd Franciszka, mimo swojej radiotelepatji, wiedziałaby o tem? Oczywiście, opowiadania Albertyny nie mogą rozstrzygnąć tej zagadki, bo były co dnia tak sprzeczne jak kolory bąka kończącego się kręcić. Widoczne zresztą było, że to nienawiść przemawia przez Franciszkę. Nie było dnia, żeby mi nie mówiła czegoś w tym sensie i żebym w nieobecności matki nie znosił takich np. aluzyj:

„Niema co, panicz jest poczciwy, nie zapomnę nigdy wdzięczności, jaką paniczowi jestem winna (Franciszka mówiła tak zapewne poto, żeby mnie zachęcić do kupienia sobie praw do tej wdzięczności), ale dom jest zapowietrzony od czasu jak dobroć pańska wpuściła tutaj łajdactwo, jak sama inteligencja popiera osobę najgłupszą jaką w świecie widziano; jak rozum, maniery, dowcip, godność, mina i charakter prawdziwego książątka dają nad sobą przewodzić najplugawszemu i najpospolitszemu łajdactwu, pozwalają sobie kołki ciosać na głowie i upokarzać mnie, mnie co jestem od czterdziestu lat w rodzinie…”.

Franciszka była wściekła na Albertynę, zwłaszcza oto, że jej, Franciszce, ma rozkazywać ktoś poza jej państwem; także o nadwyżkę domowej roboty, o zmęczenie od którego cierpiało zdrowie naszej starej służącej. Mimo to, nie chciała przyjąć żadnej pomocy; „nie jest (mówiła) do niczego”. Wystarczyłoby to, aby wytłumaczyć jej zdenerwowanie, wybuchy nienawiści. Z pewnością pragnęłaby wygnania Albertyny – Estery. To było życzenie Franciszki. Ta pociecha byłaby już dla starej służącej odpoczynkiem. Ale, mojem zdaniem, grało tu rolę nietylko to. Taka nienawiść mogła się zrodzić jedynie w przemęczonem ciele. I bardziej jeszcze niż względów, Franciszka potrzebowała snu.

Albertyna poszła się rozebrać, ja zaś, aby coś przedsięwziąć, spróbowałem zatelefonować do Anny; chwyciłem słuchawkę, wezwałem nieubłagane bóstwa, ale jedynie podnieciłem ich wściekłość, wyrażającą się słowem: „Zajęte”. W istocie, Anna rozmawiała z kimś. Czekając aż skończy, zastanawiałem się, czem się dzieje (gdy tylu malarzy stara się wskrzesić portrety kobiece z XVIII wieku, gdzie pomysłowe mise en scène jest pretekstem do minek oczekiwania, dąsu, ciekawości, marzenia), że żaden z naszych nowoczesnych Boucherów lub Fragonardów nie odmalował, zamiast „listu”, „klawikordu” etc., sceny, która mogłaby się nazywać: „Przy telefonie” i w której na wargach słuchającej zakwitłby bezwiednie uśmiech tem prawdziwszy że nie widziany.

Wreszcie, Anna usłyszała mnie: „Czy wstąpisz po Albertynę jutro?” – rzekłem; przyczem, wymawiając imię Albertyny, przypomniałem sobie zazdrość, jaką wzbudził we mnie Swann, mówiąc swego czasu na owym raucie u księżnej Marji: „Niech pan zajdzie do Odety”. Pomyślałem wówczas, ile siły tkwi, mimo wszystko, w imieniu, które w oczach całego świata i samej Odety miało jedynie w ustach Swanna ów sens absolutnie „dzierżawczy”.

Jakże takie – streszczone w jednym wyrazie położenie ręki na całej egzystencji wydawało mi się słodkie, za każdym razem kiedy byłem zakochany! Ale w rzeczywistości, kiedy można to uczynić, albo się to już stało obojętne, albo też przyzwyczajenie, nie niwecząc czułości, zmieniło jej słodycze w cierpienia. Kłamstwo to drobiazg, żyjemy pośród niego uśmiechając się zeń tylko; uprawiamy je bez poczucia wyrządzonej komukolwiek krzywdy; ale zazdrość cierpi od kłamstwa i widzi więcej niż ono ukrywa (często kochanka odmawia spędzenia z nami wieczoru i idzie sama do teatru poprostu dlatego, żebyśmy nie widzieli że źle wygląda). Jak często zazdrość pozostaje ślepa na to co kryje prawda! Ale nie może nic uzyskać, bo te co przysięgają że nie kłamią, wzdragałyby się wyznać prawdy, bodaj pod gilotyną. Wiedziałem, że ja jeden, mówiąc do Anny, mogę powiedzieć w ten sposób: „Albertyna”. A przecież czułem że jestem niczem dla Albertyny, dla Anny, dla siebie samego. I rozumiałem niemożliwość, o jaką się obija miłość.

Wyobrażamy sobie, że jej przedmiotem jest istota, która może leżeć koło nas, zamknięta w ciele. Niestety! miłość jest rozpostarciem tej istoty na wszystkie punkty przestrzeni i czasu, jakie ta istota zajmowała i zajmować będzie. Jeżeli nie posiadamy jej kontaktu z danem miejscem, z daną godziną, nie posiadamy jej samej. Otóż, nie możemy dosięgnąć wszystkich tych punktów. Gdybyż jeszcze ktoś nam je wskazał, zdołalibyśmy może dociągnąć się do nich. Ale szukamy poomacku, nie znajdując ich. Stąd nieufność, zazdrość, prześladowania. Tracimy drogi czas na niedorzecznym tropie i przechodzimy obok prawdy nie domyślając się jej.

Ale już jedno z gniewliwych bóstw, rozkazujących zawrotnie zwinnym służebnicom, pogniewało się już nie o to że rozmawiam, ale że nic nie mówię. „Proszę pana, numer jest wolny, już od dawna ma pan połączenie, rozłączę pana”. Ale nie zrobiła tego i, wywołując obecność Anny, spowiła ją – jak wielki poeta, którym zawsze jest telefonistka – atmosferą swoistą dla mieszkania, dzielnicy, nawet dla życia Anny. „To ty? – rzekła Anna, której głos rzuciła mi zawrotnie szybko bogini, mająca władzę dawania dźwiękom chyżości błyskawicy. – Słuchaj, odparłem; jedźcie gdzie chcecie, mniejsza o to gdzie, wyjąwszy do pani Verdurin. Trzeba za wszelką cenę odciągnąć Albertynę. – Ale… bo ona właśnie wybiera się tam jutro. – A!”.

Ale musiałem przerwać na chwilę i wykonać groźne gesty, bo o ile Franciszka wciąż – tak jakby to było coś równie przykrego jak szczepienie ospy i równie niebezpiecznego jak samolot – wzdragała się nauczyć telefonować, coby nas uwolniło od trudu połączeń (mogłaby je doskonale załatwiać), w zamian za to wchodziła natychmiast do mego pokoju, ilekroć miałem poufną rozmowę, którą specjalnie chciałem przed nią utaić. Wyszła wreszcie, długo zabawiając się zbieraniem rozmaitych przedmiotów, które leżały od wczoraj i mogły bezpiecznie zostać jeszcze godzinę, i dorzucając do ognia polano, bardzo zbyteczne wobec gorąca jakiem mnie przenikała obecność intruza i obawa że mnie telefonistka rozłączy.

– Daruj – rzekłem do Anny – ktoś mi przeszkodził. Czy to całkiem pewne, że ona się wybiera jutro do Verdurinów?

– Absolutnie pewne, ale mogę jej powiedzieć, że sobie tego nie życzysz.

– Nie, przeciwnie, możebne jest, że ja się wybiorę z wami.

– A! – rzekła Anna z wyraźnem niezadowoleniem i jakby przestraszona moją odwagą, w której mnie zresztą tylko umocniła.

– Zatem, do widzenia, przepraszam, że cię napróżno trudziłem.

– Ale nie – rzekła Anna i dodała (w miarę rozpowszechnienia telefonu, rozwinął się dokoła niego ornament specjalnych frazesów, jak niegdyś koło „herbaty”): „Bardzo mi było miło usłyszeć twój głos”.

Mogłem powiedzieć to samo, i szczerzej niż Anna, bo od jakiegoś czasu byłem nader czuły na jej głos, nie zauważywszy wprzódy że jest tak różny od innych. Wówczas przypomniałem sobie jeszcze inne głosy, głosy kobiet zwłaszcza, jedne zwolnione precyzją pytania i napięciem uwagi, drugie zdyszane, nawet przerywane liryczną falą opowiadania; przypomniałem sobie kolejno głosy każdej ze znajomych dziewcząt w Balbec; potem głos Gilberty, potem głos babki, potem pani de Guermantes; wydały mi się wszystkie odmienne, zestrojone z językiem każdej, grające na odmiennym instrumencie; i pomyślałem jaki chudy koncercik muszą dawać w niebie trzy lub cztery muzykujące anioły z obrazów dawnych mistrzów, kiedym widział wznoszące się do Boga, dziesiątkami, setkami, tysiącami, harmonijne i wielodźwięczne pozdrowienie wszystkich Głosów. Zanim opuściłem telefon, podziękowałem w paru dobranych słowach tej co włada chyżością dźwięków, iż zechciała użyć, na rzecz moich skromnych słów, władzy, czyniącej je sto razy szybszemi od grzmotu; ale moje dzięki nie doczekały się innej odpowiedzi niż przerwanie połączenia.

Kiedy Albertyna wróciła, miała na sobie czarną atłasową suknię, która podkreśliła jeszcze jej bladość, czyniąc z niej chlorotyczną i zgorączkowaną paryżankę, wypompowaną brakiem powietrza, atmosferą tłumów i może nałogiem grzechu. Oczy jej zdawały się bardziej niespokojne, bo ich nie poweselała różowość policzków.

– Zgadnij – rzekłem – do kogo telefonowałem. Do Anny.

– Do Anny! – wykrzyknęła Albertyna, zdziwiona, podniecona, tonem nie harmonizującym z tak prostą wiadomością. – Mam nadzieję, iż nie zapomniała ci powiedzieć, żeśmy spotkały kiedyś panią Verdurin.

– Panią Verdurin? Nie przypominam sobie – odparłem z miną taką jakbym myślał o czem innem, chcąc się okazać obojętny na to spotkanie i nie zdradzić Anny, że się wygadała z tem dokąd Albertyna wybiera się jutro.

Ale kto wie, czy Anna mnie nie zdradza? Może jutro opowie Albertynie, żem ją prosił, aby jej nie puściła za żadną cenę do Verdurinów? Kto wie, może jej już wyznała, że to nie było pierwsze podobne zlecenie z mojej strony. Zaręczała mi, że niczego nie powtarza nigdy, ale zaklęciu temu przeczył fakt, że od jakiegoś czasu z twarzy Albertyny znikła ufność, jaką mnie darzyła tak długo. Ciekawe jest, że już na kilka dni przed tem niezrozumieniem, miałem z Albertyną inną sprzeczkę, ale w obecności Anny. Otóż, Anna, dając dobre rady Albertynie, zawsze robiła wrażenie że jej podsuwa złe myśli. „Słuchaj, nie mów w ten sposób, przestań” – mówiła jakby upojona szczęściem. Twarz jej przybierała suchy malinowy odcień, typowy dla gospodyń-dewotek, wygryzających kolejno wszystkie służące. Podczas gdy ja obsypywałem Albertynę pożałowania godnemi wymówkami, Anna robiła wrażenie, że ssie z rozkoszą cukier lodowaty. Wkońcu nie mogła powstrzymać tkliwego śmiechu. „Chodź, Titinko, do mnie. Ty wiesz, że ja jestem twoja kochana siostrzyczka”. Nietylko mnie drażniło to słodkawe lepienie się, ale zastanawiałem się, czy Anna ma naprawdę dla Albertyny przyjaźń, o której tyle mówi. Ponieważ Albertyna, która znała Annę gruntowniej odemnie, stale wzruszała ramionami, kiedym pytał, czy jest pewna uczuć Anny i odpowiadała zawsze, że nikt na świecie tak jej nie kocha, pewien jestem jeszcze teraz, że przywiązanie Anny było szczere. Może w jej zamożnej ale prowincjonalnej rodzinie znalazłoby się odpowiednik tego w pewnych sklepach na Placu biskupim, gdzie niektóre słodycze uchodzą za „co tylko może być najlepszego”. Ale co do mnie (mimo iż zawsze dochodziłem do przeciwnej konkluzji), tak dalece miałem wrażenie iż Anna stara się upokorzyć przyjaciółkę, że natychmiast brałem w duchu stronę Albertyny i gniew mój opadał.

Cierpienie w miłości ustaje chwilami, ale poto aby się zacząć na nowo inaczej. Bolejemy, widząc, że ukochana nie ma już dla nas owych wybuchów sympatji, miłosnych zrywów, jakie miała z początku; bardziej jeszcze nas boli, że straciwszy je wobec nas, odzyskuje je dla innych; potem od tego cierpienia odrywa nas nowa, okrutniejsza męka: podejrzenie, że nas okłamała co do wczorajszego wieczoru, że nas z pewnością zdradziła. To podejrzenie również się rozprasza; czułość kochanki uspokaja nas, ale wówczas wraca jakieś zapomniane słówko; powiedział nam ktoś, że ona ma „szalony temperament”, a myśmy ją znali raczej chłodną; próbujemy sobie wyobrazić, czem były owe szały z innymi; czujemy jak mało znaczymy dla niej, spostrzegamy wyraz nudy, nostalgji, smutku, jaki ma w naszem towarzystwie; zauważamy (nakształt pochmurnego nieba) nieświeże suknie, które kładzie dla nas, zachowując dla innych toalety, któremi w początkach chciała nas czarować. Wzamian jeżeli jest czuła, co za radość! ale widząc ten języczek wysuwający się niby wezwanie, myślimy o kobietach, do których to wezwanie zwracało się tak często… Może nawet kiedy jest ze mną i nie myśli o nich, gest ten – rezultat przyzwyczajenia – pozostał czemś machinalnem? I wraca uczucie, że ją nudzimy. Ale nagle cierpienie to staje się czemś bardzo drobnem, na myśl o złowrogim sekrecie jej życia, o niezbadanych miejscach w których była, w których jest może jeszcze w godzinach gdy nie jest z nami, jeżeli nawet nie zamierza umknąć tam na stałe; o miejscach gdzie jest daleka od nas, nie nasza, szczęśliwsza niż z nami. Na takim wolnym ogniu obraca nas zazdrość.

Zazdrość jest zarazem demonem, którego nie można zakląć; wciąż wraca, wciąż wciela się w nową formę. Gdybyśmy zdołali wytępić je wszystkie, trzymać wciąż przy sobie kochaną istotę, Duch Złego przybrałby wówczas jeszcze inną, patetyczniejszą formę: rozpacz żeśmy zdobyli jej wierność jedynie siłą, rozpacz bez wzajemności.

Między Albertyną a mną była często zapora milczenia, utworzonego z pewnością z żalów, które taiła, bo uważała je za beznadziejne. Mimo iż tak słodka w pewne wieczory, Albertyna nie miała już owych odruchów z Balbec, kiedy mówiła: „Jakiś ty milutki!” i kiedy serce jej zdawało się biec ku mnie bez zastrzeżeń i pretensyj. Teraz kryła je, uważając je z pewnością za nieodwołalne, niepodobne do zapomnienia. Niewyznane, nie mniej kładły one pomiędzy nami znaczącą ostrożność jej słów, lub przestrzeń nieubłaganego milczenia.

Назад Дальше