Topielec wciąż na nowo poznawał własne możliwości. Najpierw sądził, że jest słaby i bezbronny, że jest czymś w rodzaju zawirowania powietrza, lekkiej mgiełki, kałuży wody. Potem odkrył, że może się poruszać szybciej, niżby ktokolwiek mógł przypuszczać, samą myślą. O jakim miejscu pomyślał, zaraz mógł się tam znaleźć. W okamgnieniu. Odkrył też, że słucha go mgła, że może nią rządzić, jak chce. Może wziąć z niej siłę albo kształt, może poruszać całymi jej tumanami, zasłaniać nimi słońce, rozmazywać horyzont, przedłużać noc. Topielec uznał, że jest Władcą Mgły i od tej pory tak zaczął o sobie myśleć – Władca Mgły.
Władca Mgły najlepiej czuł się pod wodą. Całe lata leżał pod jej powierzchnią na łożu ze szlamu i gnijących liści. Oglądał spod wody zmieniające się pory roku, wędrówki słońca i księżyca. Spod wody widział deszcz, opadające jesienią liście, tańce letnich ważek, kąpiących się ludzi, pomarańczowe nóżki dzikich kaczek. Czasem coś go budziło z tego snu-nie-snu, czasem nie. Nie zastanawiał się nad tym. Trwał.
Czas starego Boskiego
Stary Boski całe życie przesiedział na dachu pałacu. Pałac był wielki, to i dach ogromny – pełen skosów, spadów i krawędzi. I cały kryty pięknym drewnianym gontem. Gdyby rozprostować pałacowy dach i rozłożyć na ziemi, nakryłby całe pole, jakie posiadał Boski.
Uprawianie tej ziemi zostawił Boski żonie i dzieciom – miał trzy dziewczyny i chłopaka, Pawła, zdolnego i postawnego. Sam co rano wchodził na dach i wymieniał nadgniłe lub zmurszałe gonty. Jego praca nie miała końca. Nie miała też początku, Boski nie zaczynał bowiem od jakiegoś konkretnego miejsca i nie posuwał się w konkretnym kierunku. Na kolanach badał metr po metrze drewnianego dachu i sunął to tu, to tam.
W południe przychodziła do niego żona z obiadem w dwojakach. W jednym naczyniu był żur, w drugim ziemniaki, albo kasza ze skwarkami i zsiadłe mleko, albo kapusta i ziemniaki. Stary Boski nie schodził na obiad. Podawano mu dwojaki na sznurze w wiaderku, w którym wjeżdżały na górę drewniane gonty.
Boski jadł, a żując rozglądał się wokół po świecie. Z dachu pałacu widział łąki, rzekę Czarną, dachy Prawieku i figurki ludzkie, tak maleńkie i kruche, że staremu Boskiemu chciało się na nie dmuchnąć i zwiać je ze świata jak śmieci. Przy tej myśli napychał usta kolejną porcją jedzenia, a na jego ogorzałej twarzy pojawiał się grymas, który mógłby być uśmiechem. Boski lubił tę chwilę każdego dnia, to swoje wyobrażenie rozdmuchiwanych na wszystkie strony ludzi. Czasem wyobrażał sobie nieco inaczej: jego oddech staje się huraganem, zrywa dachy z domów, obala drzewa, kładzie pokotem sady. Na równiny wdziera się woda, a ludzie na gwałt budują łodzie, żeby ocalić siebie i swój dobytek. W ziemi tworzą się leje, z których wybucha czysty ogień. Pod niebo wali para z walki ognia i wody. Wszystko drży w posadach i w końcu zapada się jak dach starego domu. Ludzie przestają być ważni – Boski niszczy cały świat.
Przełykał kęs i wzdychał. Wizja rozwiewała się. Skręcał sobie teraz papierosa i spoglądał bliżej, na dziedziniec pałacu, na park i fosę, na łabędzie, na staw. Przyglądał się podjeżdżającym powozom, później samochodom. Widział z dachu damskie kapelusze, łysiny panów, widział dziedzica wracającego z konnej przejażdżki i dziedziczkę, która poruszała się zawsze drobnymi kroczkami. Widział panienkę, kruchą i delikatną, i jej psy, które budziły we wsi postrach. Widział wieczny ruch mnóstwa ludzi, ich powitalne i pożegnalne gesty i miny, ludzi wchodzących i wychodzących, mówiących do siebie i słuchających.
Ale co go oni obchodzili? Kończył palić skręta, a jego wzrok uparcie wracał do drewnianych gontów, żeby na nich osiąść niby rzeczna szczeżuja, żeby się nimi sycić i karmić. I już myślał o przycięciach i szlifach – tak kończyła się jego przerwa obiadowa.
Żona zabierała spuszczone na linie dwojaki i wracała przez łąki do Prawieku.
Czas Pawła Boskiego
Syn Starego Boskiego, Paweł, chciał być kimś „ważnym". Bał się, że jeżeli nie zacznie szybko działać, stanie się tak „nieważny" jak jego ojciec i zawsze już będzie kładł jakieś gonty na jakimś dachu. Dlatego gdy miał szesnaście lat, wyniósł się z domu, w którym królowały jego nieładne siostry, i najął się w Jeszkotlach do pracy u Żyda. Żyd nazywał się Aba Kozienicki i handlował drzewem. Na początku Paweł pracował jako zwykły drwal i ładowacz, lecz musiał spodobać się Abie, bo wkrótce ten powierzył mu odpowiedzialną pracę znaczenia i sortowania pni.
Paweł Boski nawet przy sortowaniu drzewa zawsze patrzył w przyszłość, przeszłość go nie interesowała. Sama myśl, że można kształtować przyszłość, wpływać na to, co się stanie, podniecała go. Czasem zastanawiał się, jak to wszystko się dzieje. Czy gdyby urodził się w pałacu jako Popielski, byłby taki sam jak teraz? Czy myślałby tak samo? Czy podobałaby mu się Misia od Niebieskich? Czy nadal chciałby zostać felczerem, czy może mierzyłby wyżej – lekarzem, profesorem na uniwersytecie?
Jednego młody Boski był pewien – wiedzy. Wiedza i wykształcenie stoi otworem przed każdym. Jasne, że innym jest łatwiej, tym wszystkim Popielskim i im podobnym. I to nie jest sprawiedliwe. Ale z drugiej strony, on też mógł się uczyć, choć z większym wysiłkiem, bo przecież musiał zarobić na siebie i pomóc rodzicom.
Po pracy zachodził więc do biblioteki gromadzkiej i wypożyczał książki. Biblioteka gromadzka była źle zaopatrzona. Brakowało encyklopedii, słowników. Półki wypełniały jakieśCórki królów, Bez posagu –książki dla bab. W domu wypożyczone książki chował w pościeli przed siostrami. Nie lubił, kiedy dotykały jego rzeczy.
Wszystkie trzy siostry były duże, masywne i toporne. Ich głowy wydawały się małe. Miały niskie czoła i gęste jasne włosy. Jak słoma. Najładniejsza z nich była Stasia. Gdy się uśmiechała, błyskały w ogorzałej twarzy białe zęby. Trochę szpeciły ją niezgrabne, kacze nogi. Średnia, Tosia, była już zaręczona z gospodarzem z Kotuszowa, a Zosia, wielka i silna, lada dzień miała wyjechać na służbę do samych Kielc. Paweł cieszył się, że odejdą z domu, choć swojego domu nie lubił, tak samo jak swoich sióstr.
Nienawidził brudu, który wciskał się w szczeliny starej drewnianej chałupy, w podłogi, pod paznokcie. Nienawidził smrodu krowiego gnoju, którym przesiąkało ubranie, kiedy weszło się do obory. Nienawidził zapachu parowanych ziemniaków dla świń – przenikał on cały dom, każdą rzecz w domu, włosy i skórę. Nienawidził chamskiej gwary, którą mówili rodzice i która pchała się czasem na język jemu samemu. Nienawidził płótna, surowego drewna, drewnianych łyżek, odpustowych świętych obrazów, grubych nóg sióstr. Czasem potrafił tę nienawiść zebrać gdzieś w okolicy szczęk i wtedy czuł w sobie wielką siłę. Wiedział, że będzie miał wszystko, czego zapragnie, że będzie parł do przodu i nikt nie potrafi go zatrzymać.
Czas Gry
Labirynt narysowany na płótnie składał się z ośmiu kręgów czy sfer, zwanych Światami. Im bliżej środka, tym bardziej labirynt wydawał się gęsty, tym więcej w nim było ślepych zaułków i uliczek prowadzących donikąd. I odwrotnie – sfery zewnętrzne sprawiały wrażenie jaśniejszych, przestronniejszych, a ścieżki labiryntu zdawały się tu szersze i mniej chaotyczne – jakby zapraszały do wędrówek. Sfera stanowiąca centrum labiryntu – ta najciemniejsza i najbardziej poplątana -nazywała się Światem Pierwszym. Czyjaś niewprawna ręka zrobiła przy tym świecie strzałkę kopiowym ołówkiem i napisała: „Prawiek". „Dlaczego Prawiek? – dziwił się dziedzic Popielski. – Dlaczego nie Kotuszów, Jesz-kotle, Kielce, Kraków, Paryż czy Londyn?" Skomplikowany system dróżek, krzyżówek, rozwidleń i pól prowadził pokrętnie ku jedynemu przejściu do następnej kolistej strefy, zwanej Światem Drugim. W porównaniu z gąszczem centrum tutaj było trochę przestronniej. Dwa wyjścia prowadziły do Świata Trzeciego i dziedzic Popielski szybko zrozumiał, że w każdym Świecie będzie dwa razy więcej wyjść niż w poprzednim. Końcem wiecznego pióra dokładnie policzył wszystkie wyjścia z ostatniej sfery labiryntu. Było ich 128.
KsiążeczkaIgnis fatum, czyli Pouczająca gra na jednego graczabyła po prostu instrukcją gry napisaną po łacinie i po polsku. Dziedzic przerzucił ją strona po stronie i wszystko to wydało mu się bardzo skomplikowane. Instrukcja opisywała po kolei każdy możliwy wynik rzutu kostką, każdy ruch, każdy pionek-figurkę i każdy z Ośmiu Światów. Opis wydawał się niespójny i pełen dygresji, aż w końcu dziedzic pomyślał, że oto ma przed sobą dzieło wariata.
„Gra jest rodzajem drogi, na której raz po raz pojawiają się jakieś wybory – brzmiały pierwsze słowa.
– Wybory dokonują się same, ale czasem gracz odnosi wrażenie, że podejmuje je świadomie. Może go to przerazić, wtedy bowiem poczuje się odpowiedzialny za to, gdzie się znajdzie i co go spotka.
Gracz widzi swoją drogę jak pęknięcia na lodzie
– linie, które w zawrotnym tempie rozdwajają się, kręcą i zmieniają kierunek. Albo jak błyskawicę na niebie, która szuka sobie drogi przez powietrze w sposób niemożliwy do przewidzenia. Gracz, który wierzy w Boga, powie: «wyroki boskie», «palec boży» – ta wszechmocna i potężna końcówka Stworzyciela. Jeśli zaś w Boga nie wierzy, powie: «przypadek», «zbieg okolicznością. Czasem gracz użyje słowa «mój wolny wybór», ale z pewnością powie to ciszej i bez przekonania.
Gra jest mapą ucieczki. Zaczyna się w centrum labiryntu. Jej celem jest przejście wszystkich sfer i uwolnienie się z pęt Ośmiu Światów."
Dziedzic Popielski przerzucił skomplikowany opis pionków i strategii rozpoczęcia Gry, aż doszedł do charakterystyki Pierwszego Świata. Przeczytał:
„Na początku nie było żadnego Boga. Nie było ani czasu, ani przestrzeni. Było tylko światło i ciemność. I to było doskonałe."
Miał poczucie, że zna skądś te słowa.
„Światło poruszyło się w sobie i rozbłysło. Słup światła wdarł się w ciemność i znalazł tam nieruchomą od zawsze materię. Uderzył w nią z całą siłą, aż obudził w niej Boga. Bóg jeszcze nieprzytomny, jeszcze niepewny, czym jest, rozejrzał się wokół, a ponieważ nikogo poza sobą nie ujrzał, uznał, że jest Bogiem. I sam dla siebie nie nazwany, sam dla siebie niepojęty, zapragnął się poznać. Kiedy po raz pierwszy przyjrzał się sobie, padło Słowo – Bogu wydało się, że poznanie jest nazywaniem.
Oto turla się Słowo z ust Boga i rozbija na tysiąc części, które stają się nasionami Światów. Od tej chwili Światy rosną, a Bóg odbija się w nich jak w lustrze. Badając zaś swoje odbicie w Światach, widzi siebie coraz więcej, coraz lepiej siebie poznaje, i to poznanie wzbogaca go, a więc wzbogaca i Światy.
Bóg poznaje siebie poprzez przepływ czasu, bo tylko to, co nieuchwytne i zmienne, jest najbardziej podobne Bogu. Poznaje się poprzez skały, które gorące wynurzają się z morza, poprzez zakochane w słońcu rośliny, przez pokolenia zwierząt. Kiedy pojawia się człowiek. Bóg doznaje olśnienia, po raz pierwszy umie nazwać w sobie kruchą linię nocy i dnia, tę subtelną granicę, od której jasne zaczyna być ciemnym, a ciemne – jasnym. Odtąd przygląda się sobie oczami ludzi. Widzi tysiące swoich twarzy i przymierza je niczym maski, i – jak aktor – na chwilę staje się maską. Modląc się ustami ludzi sam do siebie, odkrywa w sobie sprzeczność, w lustrze bowiem odbicie bywa realne, a realność przechodzi w odbicie.
«Kim jestem? – pyta Bóg – Bogiem czy człowiekiem, czy może jednym i drugim razem albo żadnym z nich? Czy to ja stworzyłem ludzi, czy oni mnie?»
Kusi go człowiek, więc skrada się do łoża kochanków i odnajduje tam miłość. Skrada się do łóżek starców i znajduje tam przemijanie. Skrada się do łóżek umierających i znajduje tam śmierć."
„Dlaczego nie miałbym spróbować?" – pomyślał dziedzic Popielski. Wrócił na sam początek książki i rozstawił przed sobą mosiężne figurki.
Czas Misi
Misia zauważyła, że ten wysoki jasnowłosy chłopak od Boskich przygląda jej się w kościele. Potem, gdy wychodziła po mszy, stal na dworze, żeby znów patrzeć na nią i patrzeć. Misia czuła jego wzrok jak niewygodne ubranie. Bała się poruszyć swobodnie, głębiej odetchnąć. Krępował ją.
Tak było całą zimę, od pasterki do Wielkanocy. Kiedy zaczęło się robić cieplej, Misia co tydzień przychodziła do kościoła lżej ubrana i jeszcze mocniej czuła na sobie wzrok Pawła Boskiego. W Boże Ciało ten wzrok dotknął jej nagiego karku i odsłoniętych ramion.