Odchodzili na bok poza pośpiesznie zakładane obozy, żeby załatwiać się wprost na krzak poziomek albo na świeżą trawę. W cieplejsze wieczory słyszał, że spółkowali w krzakach. Ze zdziwieniem patrzył, jak liche budowali schronienia i ile im to zajmowało czasu.
Obserwował ich teraz całymi dniami, a im dłużej na nich patrzył, tym bardziej się ich bał i nienawidził. Byli hałaśliwi i fałszywi. Bez przerwy poruszali gębami i wyrzucali z siebie dźwięki, które nie miały sensu. Nie były ani płaczem, ani krzykiem, ani pomrukiem zadowolenia. Ich mowa nic nie znaczyła. Wszędzie zostawiali po sobie ślady i zapachy. Byli bezczelni i nieostrożni. Kiedy nadeszły te złowrogie grzmoty, a w nocy niebo zabarwiało się na czerwono, popadali w panikę i rozpacz, nie wiedzieli, dokąd uciec i gdzie się schronić. Czuł ich strach. Cuchnęli jak szczur, gdy wpadł w pułapkę Złego Człowieka.
Zapachy, które ich otaczały, drażniły Złego Człowieka. Lecz były wśród nich także wonie przyjemne, choć nowe: zapach pieczonego mięsa, gotowanych ziemniaków, mleka, kożuchów i futer, zapach kawy z cykorii, popiołu i ziaren żyta. Były też wonie straszne, niezwierzęce, czysto ludzkie: szarego mydła, karbolu, ługu, papieru, broni, smarów i siarki.
Zły Człowiek stanął kiedyś na krawędzi lasu i popatrzył na wieś. Była pusta, ostygła jak padlina. Niektóre domy miały zburzone dachy, inne powybijane Szyby. We wsi nie było ani ptaków, ani psów. Nic. Taki widok spodobał się Złemu Człowiekowi. Skoro ludzie weszli do lasu, Zły Człowiek wszedł do wsi.
Czas Gry
W książeczceIgnis fatuus, czyli Pouczająca gra na jednego graczatak zaczyna się opis Trzeciego Świata:
„Między Ziemią a Niebem istnieje Osiem Światów. Wiszą nieruchomo w przestrzeni, jak wietrzące się pierzyny.
Trzeci Świat stworzył Bóg bardzo dawno. Zaczął od mórz i wulkanów, a skończył na roślinach i zwierzętach. Ponieważ jednak w stwarzaniu nie ma nic wzniosłego, tylko trud i praca, Bóg zmęczył się i zniechęcił. Świeży świat wydał mu się nudny. Zwierzęta nie rozumiały jego harmonii, nie podziwiały go, nie chwaliły Boga. Jadły i rozmnażały się. Nie pytały Boga, dlaczego zrobił niebo niebieskie, a wodę mokrą. Jeż nie dziwił się swoim kolcom ani lew swoim zębom, ptaki nie zastanawiały się nad swoimi skrzydłami.
Taki świat trwał bardzo długo i śmiertelnie znudził Boga. Zszedł więc Bóg na ziemię i każde napotkane zwierzę na siłę zaopatrywał w palce, dłonie, twarz, delikatną skórę, rozum i zdolność dziwienia się – zamieniał zwierzęta w ludzi. Lecz zwierzęta wcale nie chciały być zamienione w ludzi, bo ludzie wydawali im się straszni jak monstra, jak potwory. Zmówiły się więc, złapały Boga i utopiły go. I tak już zostało.
W Trzecim Świecie nie ma ani Boga, ani ludzi”
Czas Misi
Misia włożyła na siebie dwie spódnice, dwa swetry, głowę okutała chustą. Cicho, żeby nikogo nie obudzić, wykradła się z ziemianki. Las tłumił monotonną kanonadę dalekich dział. Wzięła plecak i już miała ruszać, gdy zobaczyła Adelkę. Dziecko podeszło do niej.
– Idę z tobą. Misia była zła.
– Wracaj do ziemianki. Już. Ja zaraz przyjdę. Adelka chwyciła się kurczowo jej dwóch spódnic
i zaczęła płakać. Misia wahała się. Potem wróciła do ziemianki po kożuszek córki.
Gdy stanęły na skraju lasu, myślały, że zobaczą Prawiek. Ale Prawieku nie było. Na tle ciemnego nieba nie widać było najmniejszej smużki dymu, nie świeciły żadne światła, nie szczekały żadne psy. Tylko na zachodzie, gdzieś nad Kotuszowem, niskie chmury migotały brązowo. Misia zadrżała i przypomniał jej się jakiś dawny sen, w którym tak właśnie było. „Śnię – pomyślała. – Leżę na pryczy w ziemiance. Nigdzie nie poszłam. To mi się śni." A potem pomyślała, że musiała usnąć jeszcze wcześniej. Wydało jej się, że leży na swoim nowym podwójnym łóżku, a obok śpi Paweł. Nie ma żadnej wojny. Śni jej się długi koszmar, że Niemcy, że Rosjanie, że front, że las i ziemianki. To pomogło – Misia przestała się bać i wyszła na Gościniec. Mokre kamienie na drodze zachrzęściły pod jej butami. Wtedy Misia pomyślała z nadzieją, że usnęła jeszcze wcześniej. Że znużyło ją monotonne kręcenie korbką młynka i usnęła na ławce przed młynem. Ma kilka lat i śni jej się teraz dziecinny sen o dorosłym życiu i wojnie.
– Chcę się obudzić – powiedziała głośno.
Adelka spojrzała na nią zdziwiona, a Misia zrozumiała, że żadne dziecko nie byłoby w stanie wyśnić rozstrzelania Żydów, śmierci Florentynki, partyzantów, tego, co zrobili Rucie, bombardowań, wysiedleń, paraliżu matki.
Spojrzała w górę: niebo było jak denko konserwy, w której zamknął ludzi Bóg.
Minęły jakiś ciemny zarys, a Misia domyśliła się, że to ich stodoła. Zeszła na pobocze i wyciągnęła rękę w ciemność. Dotknęła szorstkich desek płotu. Usłyszała jakieś niewyraźne dźwięki, dziwne i przytłumione.
– Ktoś gra na harmonii – powiedziała Adelka. Stanęły przed furtką i Misi mocno zabiło serce.
Jej dom stał, czuła to, choć go nie widziała. Czuła przed sobą jego czworokątną potężną bryłę, czuła jego ciężar i sposób, w jaki wypełniał przestrzeń. Po omacku otworzyła furtkę i weszła na ganek.
Muzyka dobiegała z wnętrza. Drzwi z ganku do przedpokoju były zabite deskami, tak jak je zostawili. Poszły więc do kuchennego wejścia. Muzyka stała się wyraźna. Ktoś grał na harmonii skoczne piosenki. Misia przeżegnała się, chwyciła mocno Adelkę za rękę i otworzyła drzwi.
Muzyka umilkła. Zobaczyła swoją kuchnię pogrążoną w dymie i mroku. Na oknach wisiały koce. Przy stole, pod ścianami, nawet na kredensie siedzieli żołnierze. Któryś z nich nagle wycelował w nie karabin. Misia powoli podniosła ręce.
Od stołu wstał ponury lejtnant. Sięgnął w górę po jej rękę i potrząsnął nią na powitanie.
– Eto nasza pomieszczica –powiedział, a Misia dygnęła niezgrabnie.
Wśród żołnierzy był Iwan Mukta. Głowę miał przewiązaną bandażem. Od niego Misia się dowiedziała, że jej rodzice mieszkają z krową we młynie. Poza tym nie ma już w Prawieku nikogo. Iwan zaprowadził Misie na górę i otworzył przed nią drzwi do południowego pokoju. Misia zobaczyła przed sobą nocne, zimowe niebo. Południowy pokój przestał istnieć, lecz to wydało jej się dziwnie mało ważne. Skoro spodziewała się utraty całego domu, cóż znaczy strata jednego pokoju.
– Pani Misiu – powiedział Iwan Mukta na schodach – musi pani zabrać stąd swoich rodziców i ukryć się w lesie. Zaraz po waszych świętach front rusza. Będzie straszna bitwa. Niech pani nie mówi o tym nikomu. To tajemnica wojskowa.
– Dziękuję – powiedziała Misia i dopiero po chwili dotarła do niej cała groza tych słów. – Boże, co z nami będzie? Jak sobie damy radę zimą w lesie? Po co jest ta wojna, panie Iwanie? Kto ją prowadzi? Dlaczego sami idziecie na rzeź i zabijacie innych?
Iwana Mukta spojrzał na nią smutno i nie odpowiedział.
Misia rozdała podpitym żołnierzom noże do obierania ziemniaków. Przyniosła ukryty w piwnicy smalec i nasmażyła michę frytek. Nie znali frytek. Przyglądali się im najpierw nieufnie, aż zaczęli jeść z coraz większym smakiem.
– Nie wierzą, że to ziemniaki – wytłumaczył Iwan Mukta.
Na stole pojawiły się kolejne butelki wódki. Zagrała harmonia. Misia położyła Adelkę spać pod schodami, tam wydawało jej się najbezpieczniej.
Obecność kobiety podochociła żołnierzy. Zaczęli tańczyć, najpierw na podłodze, potem na stole. Reszta klaskała w rytm muzyki. Wódka lala się do gardeł, ich ogarnęło jakieś nagle szaleństwo – tupali, pokrzykiwali, walili karabinami w podłogę. Wtedy jasnooki, młody oficer wyciągnął z kabury pistolet i strzelił kilka razy w sufit. Tynk posypał się do szklanek. Ogłuszona Misia zakryła głowę rękami. Zrobiło się nagle cicho i Misia usłyszała siebie samą, jak krzyczy. Spod schodów zawtórował jej przerażony płacz dziecka.
Ponury lejtnant wrzasnął na jasnookiego i dotknął kabury pistoletu. Przy Misi klęknął Iwan Mukta.
– Niech się pani nie boi, Misiu. To tylko takie zabawy.
Odstąpili Misi cały pokój. Dwa razy sprawdzała, czy zamknęła drzwi na klucz.
Rano, gdy szła do młyna, podszedł do niej jasnooki oficer i mówił coś przepraszająco. Pokazał obrączkę na palcu, jakieś papiery. Jak zwykle nie wiadomo skąd, zjawił się Iwan Mukta.
– Ma żonę i dziecko w Moskwie. Bardzo panią przeprasza za wczorajszy wieczór. To niepokój, nosi go.
Misia nie wiedziała, co zrobić. W nagłym impulsie podeszła do mężczyzny i przytuliła go. Jego mundur pachniał ziemią.
– Niech pan spróbuje nie dać się zabić, panie Iwanie – powiedziała na pożegnanie do Mukty.
Pokręcił głową i uśmiechnął się. Jego oczy wyglądały teraz jak dwie ciemne kreski.
– Tacy jak ja nie giną.
Misia spojrzała na niego jeszcze raz i wydało jej się, że zna Iwana od dawna.
– A więc do zobaczenia – powiedziała.
Czas Michała
Mieszkali w kuchni z krową. Michał zrobił jej legowisko za drzwiami, tam gdzie zawsze stały wiadra z wodą. Za dnia wypuszczał się do stodół po siano, potem karmił krowę i wyrzucał spod niej gnój. Genowefa przyglądała mu się z fotela. Dwa razy dziennie brat wiadro, siadał na zydlu i doił zwierzę, tak jak umiał. Mleka było niewiele. Dokładnie tyle, ile potrzeba dla dwóch osób. Z tego mleka Michał zbierał śmietanę, żeby ją kiedyś zanieść dzieciom do lasu.
Dzień trwał krótko, jakby był chory i nie miał siły rozwinąć się do końca. Wcześnie robiło się ciemno, więc oboje siedzieli przy stole, na którym tliła się naftowa lampa. Okna pozasłaniali derkami. Michał palił pod kuchnią i otwierał drzwiczki – ogień dodawał im otuchy. Genowefa prosiła, żeby odwrócił ją do ognia.
– Nie mogę się ruszyć. Umarłam za życia. Jestem dla ciebie strasznym ciężarem, na który nie zasłużyłeś – mówiła czasem grobowym głosem, wydobywającym się gdzieś z głębi brzucha.
Michał uspokajał ją.
– Lubię się tobą zajmować.
Wieczorem sadzał ją na nocniku, mył i przenosił na łóżko. Rozprostowywał jej ręce i nogi. Wydawało mu się, że patrzy na niego z głębin ciała, jakby ją tam zatrzaśnięto. Księżniczka zamknięta w wieży własnego ciała. W nocy szeptała: „Przytul mnie."
Słyszeli razem odgłosy dział, najczęściej gdzieś spod Kotuszowa, ale czasem wszystko drżało i wtedy wiedzieli, że pocisk uderzył w Prawiek. Nocami dochodziły ich jakieś dziwne dźwięki: mlaskanie, mruczenie, potem szybkie kroki człowieka czy zwierzęcia. Michał bał się, ale nie chciał tego okazać. Gdy serce zaczynało mu bić zbyt mocno, odwracał się na bok.
Potem przyszły po nich Misia i Adelka. Michał już nie upierał się, żeby zostać. Młyn świata stanął, popsuł się jego mechanizm. Brnęli w śniegu Gościńcem do lasu.
– Daj mi jeszcze raz popatrzeć na Prawiek -poprosiła Genowefa, ale Michał udał, że jej nie słyszy.
Czas Topielca Pluszcza
Topielec Pluszcz ocknął się i wychynął na powierzchnię świata. Zobaczył, że świat faluje – powietrze przepływało wielkimi dmuchami, kłębiło się i strzelało w niebo. Woda burzyła się i mętniała, uderzało w nią gorąco i ogień. To, co na górze, było teraz na dole, a to, co na dole, parło w górę.
Topielcem powodowała ciekawość i chęć działania. Spróbował swoich sił i ściągnął znad rzeki tuman mgły i dymu. Szara chmura sunęła teraz za nim wolską drogą ku wsi.
Przy płocie Boskich zobaczył wynędzniałego psa. Pochylił się ku niemu bez żadnego zamiaru. Pies zaskomlił przeraźliwie, podwinął ogon i uciekł. Zirytowało to Topielca Pluszcza, więc posłał chmurę mgły i dymu nad sad i chciał zapuścić ją w dymiące kominy, jak to robił zazwyczaj, ale teraz kominy nie były ciepłe. Pluszcz obszedł dom Serafinów i wiedział już, że nie ma tam nikogo. Nikogo nie było w Prawieku. W powietrzu pęczniał dźwięk poruszanych wiatrem wrót stodoły.
Topielec Pluszcz pragnął pohasać, poruszać się wśród ludzkich sprzętów, tak żeby świat zareagował na jego obecność. Chciał kierować powietrzem, zatrzymywać wiatr na swoim mglistym ciele, bawić się kształtem wody, mamić i straszyć ludzi, płoszyć zwierzęta. Ale gwałtowne ruchy powietrza ustały i wszystko zrobiło się puste i ciche.
Zatrzymał się na chwilę i poczuł gdzieś w lesie to rozlane, marne ciepło, jakie wydzielają ludzie. Ucieszył się i zawirował. Zawrócił wolską drogą i znowu przestraszył tego samego psa. Po niebie ciągnęły niskie chmury, co dodawało Topielcowi sil. Słońca jeszcze nie było.
Tuż pod lasem coś go zatrzymało. Nie wiadomo co. Wahał się, a potem skręcił ku rzece, nie na księże łąki, ale dalej, na Papiernię.
Rzadki sosnowy las był połamany i dymił. W ziemi ziały ogromne dziury.