Wczoraj musiał przejść tędy koniec świata. W wysokiej trawie leżały setki stygnących ludzkich ciał. Krew parowała czerwono w szare niebo, aż zaczęło zabarwiać się karminowo na wschodzie.
Topielec zobaczył jakiś ruch w tej martwocie. Słońce wyrwało się z pęt horyzontu i zaczęło uwalniać dusze z martwych ciał żołnierzy.
Dusze wydostawały się z ciał pomieszane i ogłupiałe. Chybotały jak cienie, jak przezroczyste baloniki. Topielec Pluszcz ucieszył się prawie tak mocno, jak cieszy się żywy człowiek. Ruszył w rzadki Mas i próbował rozwirować dusze, zatańczyć z nimi, płoszyć je i ciągnąć ze sobą. Było ich całe mnóstwo, setki, a może tysiące. Wstawały, chybotały się niepewnie nad ziemią. Pluszcz sunął między nimi, fikał, muskał i wirował, chętny do zabawy jak szczeniak, ale dusze nie zwracały na niego uwagi, jakby nie istniał. Chwilę kołysały się między warstwami porannego wiatru, a potem, niby uwolnione balony, wzbijały się w górę i gdzieś znikały.
Topielec nie mógł pojąć, że odchodzą i że jest takie miejsce, do którego można pójść, kiedy się umrze. Próbował je gonić, ale one podlegały już innemu prawu niż prawo Topielca Pluszcza. Ślepe i głuche na jego zaloty, były jak poruszane instynktem kijanki, które znają tylko jeden kierunek wędrówki.
Las zabielił się od nich, a potem nagle opustoszał i Topielec Pluszcz znowu został sam. Był zły. Zakręcił się, uderzył w drzewo. Wystraszony ptak krzyknął przeraźliwie i na oślep poleciał w stronę rzeki.
Czas Michała
Rosjanie zbierali z Papierni swoich zabitych i furmankami przywozili ich do wsi. Na polu Cherubina wykopali wielki dół i tam chowali ciała żołnierzy. Oficerów odkładali na bok.
Wszyscy, którzy wrócili do Prawieku, poszli przypatrywać się temu pośpiesznemu pogrzebowi bez księdza, bez mów, bez kwiatów. Poszedł też Michał i nieopatrznie pozwolił, żeby wzrok ponurego lejtnanta spoczął właśnie na nim. Ponury lejtnant poklepał Michała po plecach i kazał wieźć ciała oficerów pod dom Boskich.
– Nie, nie kopcie tu – prosił Michał. – Czy mało jest ziemi na groby waszych żołnierzy? Dlaczego w ogrodzie mojej córki? Dlaczego wyrywacie cebulki kwiatów? Idźcie na cmentarz, pokażę wam jeszcze inne miejsca…
Ponury lejtnant, przedtem zawsze grzeczny i uprzejmy, odepchnął Michała, a jeden z żołnierzy wycelował w niego z karabinu. Michał odsunął się.
– Gdzie jest Iwan? – zapytał lejtnanta Izydor.
– Pogib.
– Nie – powiedział Izydor, a lejtnant przez chwilę zatrzymał na nim wzrok.
– Poczemu niet?
Izydor odwrócił się i uciekł.
Rosjanie pochowali w ogródku pod oknem sypialni ośmiu oficerów. Zasypali ich wszystkich ziemią, a gdy odjechali, spadł śnieg.
Odtąd nikt nie chciał spać w sypialni od ogródka. Misia zwinęła pierzyny i wyniosła je na górę.
Wiosną Michał zbił z drzewa krzyż i postawił go pod oknem. Potem delikatnie robił patykiem rowki w ziemi i siał lwie paszcze. Kwiaty wyrosły bujne, kolorowe, z pyszczkami otwartymi ku niebu.
Pod koniec lata czterdziestego piątego roku, gdy wojny już nie było, pod dom podjechał wojskowy gazik, z którego wysiadł polski oficer i jakiś człowiek w cywilu. Powiedzieli, że będą ekshumować oficerów. Potem zjawiła się ciężarówka z żołnierzami i drabiniasty wóz, na którym układano wyciągnięte z ziemi ciała. Ziemia i lwie paszcze wyssały z nich krew i wodę. Najlepiej zachowały się wełniane mundury, i to one trzymały rozkładające się zwłoki w kupie. Żołnierze, którzy przenosili je na wóz, zawiązali sobie usta i nosy chustami.
Na Gościńcu stali ludzie z Prawieku i próbowali jak najwięcej zobaczyć przez płot, gdy jednak wóz ruszył w stronę Jeszkotli, cofnęli się w milczeniu. Najodważniejsze były kury – śmiało biegły za podskakującym na kamieniach wozem i łapczywie połykały to, co spadło z niego na ziemię.
Michał wymiotował w krzaki bzu. Nigdy więcej nie wziął już do ust kurzego jajka.
Czas Genowefy
Ciało Genowefy zastygło w bezruchu jak wypalony w żarze gliniany garnek. Sadzano je w fotelu na kółkach. Było teraz zdane na łaskę innych. Kładziono je do łóżka, myto, wysadzano, wynoszono na ganek.
Ciało Genowefy było jednym, a Genowefa drugim. Tkwiła zamknięta w nim, zatrzaśnięta, ogłuszona. Mogła poruszyć tylko koniuszkami palców i twarzą, choć nie do końca. Nie umiała już ani uśmiechnąć się, ani zapłakać. Słowa, kanciaste i chropawe, wypadały z jej ust jak kamyki. Takie słowa nie miały władzy. Czasami próbowała skarcić Adelkę, która biła Antka, ale wnuczka niewiele sobie robiła z jej gróźb. Antek chował się w spódnice babci i Genowefa nie mogła nic zrobić, żeby go ukryć lub choć przytulić. Patrzyła bezradnie, jak większa i silniejsza Adelka szarpie brata za włosy, i rozpierała ją złość, która jednak zaraz obumierała, ponieważ nie miała szans w żaden sposób znaleźć ujścia.
Misia dużo mówiła do matki. Przysuwała jej fotel spod drzwi do ciepłych kafli kuchni i paplała. Genowefa słuchała nieuważnie. To, o czym mówiła córka, nudziło ją. Coraz mniej była ciekawa, kto został, a kto zginął, nie obchodziły jej msze, koleżanki Misi z Jeszkotli, nowe sposoby wekowania groszku, wiadomości radiowe, które Misia zawsze komentowała, jej niedorzeczne wątpliwości i pytania. Genowefa wolała się skupić na tym, co Misia robi i co się dzieje w domu. Widziała więc rosnący po raz trzeci brzuch córki, maleńki śnieg mąki, która opada ze stolnicy na podłogę, kiedy Misia zagniata ciasto na makaron, muchę topiącą się w mleku, zostawiony na blasze pogrzebacz, rozgrzany do czerwoności, kury próbujące w sieni wyciągnąć sznurówki z butów. To było konkretne, namacalne życie, które odpływało od niej dzień po dniu. Genowefa widziała, że Misia nie radzi sobie z tym wielkim domem, którym ją obdarowali. Wysupłała więc z siebie kilka zdań i namówiła córkę, żeby wzięła dziewczynę do pomocy. Misia przyprowadziła Rutę.
Ruta wyrosła na piękną dziewczynę. Genowefie ściskało się serce, kiedy na nią patrzyła. Czyhała na te chwile, gdy obie, Misia i Ruta, stawały obok siebie -wtedy porównywała je ze sobą. I – czy nikt tego nie dostrzegł? – były tak do siebie podobne. Dwie odmiany tego samego. Jedna była drobniejsza i ciemniejsza, druga wyższa i pełniejsza. Oczy i włosy jednej były kasztanowe, drugiej miodowe. Poza tym wszystko byfo takie samo.
Tak przynajmniej wydawało się Genowefie.
Patrzyła, jak Ruta zmywa podłogi, jak szatkuje wielkie głowy kapusty, jak uciera w makutrze ser. A im dłużej na nią patrzyła, tym bardziej była pewna. Czasami, gdy w domu prano albo sprzątano, a Michał był zajęty, Misia kazała dzieciom zawozić babcię do lasu. Dzieci ostrożnie znosiły fotel, a potem za bzem, niewidoczne już z domu, pędziły Gościńcem, pchając przed sobą fotel ze sztywnym, majestatycznym ciałem Genowefy. Zostawiały ją z rozwianymi włosami i ręką opadłą bezradnie za poręcz, a same biegły w zagajniki po grzyby albo poziomki.
Jednego z takich dni Genowefa zobaczyła kątem oka, że z lasu na Gościniec wyszła Kłoska. Genowefa nie mogła poruszyć głową, więc czekała. Kłoska zbliżyła się do niej i ciekawie obeszła fotel dookoła. Kucnęła przed Genowefą i zajrzała jej w twarz. Obie mierzyły się chwilę wzrokiem. Kłoska nie przypominała już tamtej dziewczyny, która boso chodziła po śniegu. Zrobiła się tęga i jeszcze większa. Jej grube warkocze były teraz białe.
– Zamieniłaś mi dziecko – powiedziała Genowefa. Kłoska roześmiała się i wzięła w swoją ciepłą
dłoń jej bezwładną rękę.
– Zabrałaś dziewczynkę, a zostawiłaś mi chłopca. Ruta jest moją córką.
– Wszystkie młode kobiety są córkami starszych kobiet. Zresztą tobie nie są już potrzebne córki ani synowie.
– Zostałam sparaliżowana. Nie mogę się ruszyć. Kłoska ujęła bezwładną dłoń Genowefy i pocałowała ją.
– Wstań i idź – powiedziała.
– Nie – szepnęła Genowefa i, nieświadoma ruchu, pokręciła głową.
Kłoska zaśmiała się i ruszyła w stronę Prawieku.
Po tym spotkaniu Genowefie odechciało się odzywać. Mówiła tylko „tak" lub „nie". Słyszała kiedyś, jak Paweł szeptał Misi, że paraliż atakuje także umysł. „Niech im będzie – myślała – paraliż atakuje mój umysł, ale ja i tak wciąż gdzieś jeszcze jestem."
Po śniadaniu Michał wywoził Genowefę przed dom. Stawiał fotel na trawie przy płocie, a sam siadał na ławce. Wyciągał bibułkę i długo kruszył tytoń w palcach. Genowefa patrzyła przed siebie na Gościniec, przyglądała się gładkim brukowym kamieniom, które wyglądały jak czubki głów tysięcy zakopanych w ziemi ludzi.
– Nie jest ci zimno? – pytał Michał. Kręciła głową.
Potem Michał kończył palić i odchodził. Genowefa zostawała w fotelu i patrzyła na ogród Papugowej, na piaszczystą polną drogę, która wiła się między plamami zieleni i żółci. Potem patrzyła na swoje stopy, kolana, biodra – były tak samo dalekie i tak samo do niej nie należały, jak piaski, pola i ogrody. Jej ciało było utłuczoną figurką z kruchej ludzkiej materii.
Dziwiło ją, że jeszcze porusza palcami, że pozostało jej czucie w opuszkach bladych rąk, które od miesięcy nie zaznały pracy. Wadia te dłonie na zmartwiałych kolanach i gmerała nimi w fałdach spódnicy..Jestem ciałem" – mówiła do siebie. A w ciele Genowefy, jak rak, jak pleśń, rozrastał się obraz zabijania ludzi. Zabijanie polega na odebraniu prawa do ruchu, życie jest przecież ruchem. Zabijane ciało nieruchomiało. Człowiek jest ciałem. I wszystko, czego człowiek doświadcza, ma początek i koniec w ciele.
Któregoś dnia Genowefa powiedziała Michałowi:
– Jest mi zimno.
Przyniósł jej wełnianą chustę i rękawiczki. Poruszała palcami, lecz już ich nie czuła. Nie wiedziała więc, czy się poruszają, czy nie. Gdy podniosła wzrok na Gościniec zobaczyła, że wrócili zmarli. Ciągnęli Gościńcem od Czernicy do Jeszkotli niby wielka procesja, niby pielgrzymka do Częstochowy. Lecz pielgrzymkom towarzyszy zawsze gwar, monotonne pieśni, płaczliwe litanie, szuranie podeszew o kamienie. Tutaj panowała cisza.
Były ich tysiące. Maszerowali nierównymi, łamiącymi się szeregami. Szli w lodowatej ciszy, szybkim krokiem. Byli szarzy, jakby pozbawieni krwi.
Genowefa szukała wśród nich Elego i córki Szenbertów z niemowlęciem na rękach, ale zmarli sunęli zbyt szybko, żeby można było im się przyjrzeć. Dopiero potem zobaczyła syna Serafinów, i to tylko dlatego, że szedł najbliżej niej. Miał w czole ogromną, brązową dziurę.
– Franek – wyszeptała.
Odwrócił głowę i, nie zwalniając kroku, spojrzał na nią. Wyciągnął do niej rękę. Jego usta poruszyły się, ale Genowefa nie usłyszała żadnego słowa.
Widziała ich cały dzień, do wieczora, i pochód nie malał. Sunęli nadal, kiedy zamknęła oczy. Wiedziała, że Bóg też im się przygląda. Widziała jego twarz -była czarna, straszna, pełna blizn.
Czas dziedzica Popielskiego
W roku czterdziestym szóstym dziedzic Popielski wciąż jeszcze mieszkał w pałacu, choć było wiadomo, że to już nie potrwa długo. Jego żona wywiozła dzieci do Krakowa i teraz kursowała tam i z powrotem, przygotowując przeprowadzkę.
Wydawało się, że dziedzicowi jest wszystko jedno, co się wokół niego dzieje. Grał. Siedział w bibliotece dniami i nocami. Spał na kozetce. Nie przebierał się, nie golił. Kiedy jego żona wyjeżdżała do dzieci, nie jadł. Czasem trzy, cztery dni. Nie otwierał okien, nie odzywał się, nie wychodził na spacer, nawet nie schodził na dół. Raz czy dwa razy przyjechali do niego z powiatu w sprawie nacjonalizacji. Mieli teczki pełne nakazów i pieczątek. Walili do drzwi i szarpali dzwonkiem. Wtedy podszedł do okna, spojrzał na nich z góry i zatarł ręce.
– Wszystko się zgadza – powiedział chropawym, odwykłym od mówienia głosem. – Przechodzę na następne połę.
Czasem dziedzic Popielski potrzebował swoich książek.
Gra wymagała od niego różnych informacji, ale nie miał z tym kłopotów – wszystko mógł znaleźć we własnej bibliotece. Ponieważ w Grze istotną rolę pełniły sny, dziedzic Popielski nauczył się śnić na zamówienie. Mało tego, powoli uzyskiwał nad snami kontrolę, robił w nich, co chciał, zupełnie inaczej niż w życiu. Świadomie śnił na zadany temat i zaraz tak samo świadomie budził się po drugiej stronie, jakby przeszedł przez dziurę w płocie. Potrzebował chwili, żeby oprzytomnieć, a potem zaczynał działać.
Gra dawała mu więc wszystko, czego potrzebował, a nawet więcej. Po cóż miałby wychodzić z biblioteki?
Tymczasem urzędnicy z powiatu zabrali mu lasy, wyręby, grunty orne, stawy i łąki.