Prawiek i inne czasy - Tokarczuk Olga 19 стр.


Przysłali pismo, w którym poinformowano go jako obywatela młodego socjalistycznego państwa, że nie należy już do niego cegielnia, tartak, gorzelnia i młyn. W końcu także i pałac. Byli uprzejmi, wyznaczyli mu nawet termin zdania mienia. Jego żona najpierw płakała, potem się modliła, w końcu zaczęła pakować rzeczy. Wyglądała jak gromnica, taka była chuda i woskowoblada. Posiwiałe nagle włosy świeciły w półmroku pałacu zimnym, także bladym światłem.

Dziedziczka Popielska nie miała pretensji do męża, że zwariował. Martwiła się, że będzie musiała sama decydować, co można wziąć, a co zostawić. Gdy jednak podjechało pierwsze auto, dziedzic Popielski, blady i zarośnięty, zszedł na dół z dwiema walizkami w rękach. Nie chciał pokazać, co tam ma.

Dziedziczka pobiegła na górę i przez chwilę skupionym wzrokiem oglądała bibliotekę. Miała wrażenie, że niczego nie brakuje, nie było żadnego pustego miejsca na półce, nie ruszono żadnego obrazu, bibelotu, nic. Przywołała robotników, a oni wrzucali książki do kartonowych pudeł jak leci. Potem, żeby było szybciej, zgarniali je z półek całymi szeregami. Książki rozkładały swoje nielotne skrzydła i bezwładnie padały na stos. Kiedy zabrakło pudeł, robotnicy dali spokój, zabrali pełne kartony i poszli. Dopiero potem okazało się, że wzięli wszystko od A do L.

W tym czasie dziedzic Popielski stał przy aucie i z zadowoleniem wdychał świeże powietrze, które go oszołamiało po miesiącach siedzenia w zamknięciu. Chciało mu się śmiać, cieszyć, tańczyć – tlen buzował w jego gęstej, niemrawej krwi i rozdymał przyschnięte tętnice.

– Wszystko jest dokładnie tak, jak ma być -powiedział do żony w aucie, gdy jechali Gościńcem do drogi kieleckiej. – Wszystko, co się dzieje, dzieje się dobrze.

A potem dodał jeszcze coś takiego, że i szofer, i robotnicy, i dziedziczka spojrzeli po sobie wymownie:

– Ósemka trefl rozstrzelana.

Czas Gry

W książceIgnis fatuus, czyli Pouczająca gra na jednego gracza,która jest instrukcją Gry, przy opisie Czwartego Świata znajduje się następująca historia:

„Bóg tworzył Czwarty Świat w zapamiętaniu, które niosło mu ulgę w jego boskim cierpieniu.

Kiedy stworzył człowieka, oprzytomniał – takie wrażenie ten na nim zrobił. Porzucił więc dalsze stwarzanie świata – bo czyż mogło być coś doskonalszego? – i teraz, w swym boskim czasie, podziwiał własne dzieło. Im głębiej sięgał wzrok Boga w ludzkie wnętrze, tym gorętsza rozpalała się w Bogu miłość do człowieka.

Lecz człowiek okazał się niewdzięczny, zajął się uprawą ziemi, płodzeniem dzieci, i nie zwracał uwagi na Boga. Wtedy w boskim umyśle pojawił się smutek, z którego sączyła się ciemność.

Bóg zakochał się w człowieku bez wzajemności.

Boska miłość, jak każda inna, bywa uciążliwa. Człowiek zaś dojrzał i postanowił uwolnić się od natrętnego kochanka. «Pozwól mi odejść – powiedział. -Daj mi poznać świat na mój własny sposób i zaopatrz mnie na drogę.»

«Nie poradzisz sobie beze mnie – rzekł Bóg człowiekowi. – Nie odchodź.»

«Daj spokój» – powiedział człowiek, a Bóg z żalem przychylił mu gałąź jabłoni.

Bóg został sam i tęsknił. Śniło mu się, że to on wygnał człowieka z raju, tak bardzo bolała go myśl, iż został porzucony.

«Wróć do mnie. Świat jest straszny i może cię zabić. Spójrz na trzęsienia ziemi, na wybuchy wulkanów, na pożary i potopy» – grzmiał z deszczowych chmur.

«Daj spokój, poradzę sobie» – odpowiedział mu człowiek i poszedł."

Czas Pawła

– Trzeba żyć – powiedział Paweł. – Trzeba wychowywać dzieci, zarabiać, wciąż kształcić się i piąć w górę.

Tak też robił.

Z Abą Kozienickim, który przeżył obóz, wrócili do handlu drzewem. Kupowali las do wyrębu i organizowali przeróbkę i wywóz drewna. Paweł kupił motor i objeżdżał okolice w poszukiwaniu zamówień. Sprawił sobie teczkę ze świńskiej skóry, w której trzymał kwitariusz i kilka kopiowych ołówków.

Ponieważ interesy szły nieźle i do jego kieszeni płynął nieustający strumień gotówki, Paweł postanowił kontynuować swoją edukację. Kształcenie się na lekarza było już mało realne, ale wciąż jeszcze mógł przecież podnosić kwalifikacje jako higienista i felczer. Teraz wieczorami Paweł Boski zgłębiał tajemnice rozmnażania się much i skomplikowane łańcuchy życia tasiemców. Studiował zawartość witamin w produktach odżywczych i drogi rozprzestrzeniania się chorób, takich jak gruźlica i dur brzuszny. W ciągu kilku lat kursów i szkoleń nabrał przekonania, że medycyna i higiena, uwolnione spod władzy ciemnogrodu i zabobonu, będą w stanie przeobrazić życie człowieka, a polska wieś zamieni się w oazę wysterylizowanych garnków i odkażonych lizolem podwórek. Dlatego Paweł, jako pierwszy w okolicy, poświęcił jedno pomieszczenie w swoim domu na łazienkę i pokój sanitarny zarazem. Było tam nieskazitelnie czysto: emaliowana wanna, wyszorowane krany, metalowy kosz z pokrywą na odpadki, szklane naczynia na watę i ligninę oraz przeszklona szafka zamykana na kłódkę, w której przechowywał wszystkie lekarstwa i narzędzia medyczne. Kiedy ukończył kolejny kurs, miał już uprawnienia pielęgniarskie i teraz w tym pokoju robił ludziom zastrzyki, nie zapominając wygłosić jednocześnie krótkiego wykładu na temat higieny dnia codziennego.

Potem interes z Abą upadł, ponieważ znacjonalizowano lasy. Aba wyjeżdżał. Przyszedł się pożegnać; objęli się jak bracia. Paweł Boski zdał sobie sprawę, że zaczyna się nowy etap w jego życiu, że odtąd musi radzić sobie sam, i to na dodatek w zupełnie nowych warunkach. Z robienia zastrzyków nie można utrzymać rodziny.

Zapakował więc do swojej skórzanej teczki wszystkie świadectwa z kursów i na motorze pojechał do Taszowa szukać pracy. Znalazł ją w Sanepidzie, powiatowym królestwie sterylizacji i próbek stolca. Odtąd, zwłaszcza po wstąpieniu do partii, powoli i nieodwracalnie zaczął awansować.

Praca ta polegała na przemierzaniu hałaśliwym motorem okolicznych wsi i badaniu czystości w sklepach, restauracjach i barach. Jego pojawienie się ze skórzaną teczką, wypełnioną dokumentami i probówkami na kał, traktowano tam jak przybycie jeźdźca Apokalipsy. Paweł, gdy chciał, mógł zarządzić zamknięcie każdego sklepu, każdej jadłodajni. Był ważny. Dawano mu prezenty, częstowano wódką i najświeższymi nóżkami w galarecie.

W ten sposób poznał Ukleję, który był właścicielem cukierni w Taszowie i kilku jeszcze innych, mniej już oficjalnych interesów. Ukleja natomiast wprowadził Pawła w świat sekretarzy i mecenasów, bibek i polowań, chętnych cycatych bufetowych i alkoholu, który dodawał odwagi do czerpania z życia pełnymi garściami.

Ukleja zajął w ten sposób miejsce opuszczone przez Abę Kozienickiego, miejsce przeznaczone w życiu każdego mężczyzny dla przewodnika i przyjaciela; bez niego byłoby się tylko samotnym, nie zrozumianym wojownikiem w świecie chaosu i mroku, który wypełza zewsząd, gdy tylko odwróci się wzrok.

Czas grzybni

Grzybnia rośnie pod całym lasem, a może nawet pod całym Prawiekiem. Tworzy w ziemi, pod miękkim poszyciem, pod trawą i kamieniami, plątaninę cienkich niteczek, sznurków i kłębków, którymi omotuje wszystko. Nici grzybni mają potężną siłę i wciskają się między każdą grudkę ziemi, oplatają korzenie drzew i przytrzymują wielkie głazy w ich nieskończenie powolnym ruchu naprzód. Grzybnia podobna jest pleśni – biała, delikatna, zimna – księżycowa podziemna koronka, wilgotne mereżki plechy, śliskie pępowiny świata. Przerasta łąki i wędruje pod drogami ludzi, wspina się na mury ich domów, a czasem w przypływach mocy niezauważenie atakuje ich ciała.

Grzybnia nie jest ani rośliną, ani zwierzęciem. Nie potrafi czerpać siły ze słońca, bo jej natura obca jest słońcu. Nie ciągnie jej do ciepłego i żywego, bo jej natura nie jest ani ciepła, ani żywa. Grzybnia żyje dzięki temu, że wysysa resztki soków z tego, co umiera, co się rozkłada i wsiąka w ziemię. Grzybnia jest życiem śmierci, życiem rozkładu, życiem tego, co umarło.

Cały rok grzybnia rodzi swoje zimne i wilgotne dzieci, lecz te, które przychodzą na świat latem i jesienią, są najpiękniejsze. Przy ludzkich drogach wyrastają twardzioszki na cienkich nóżkach, w trawach bielą się bliskie doskonałości purchawki i tęgoskóry, a maślaki i żagwie biorą w posiadanie ułomne drzewa. Las pełen jest żółtych kurek, oliwkowych gołąbków i zamszowych borowików.

Grzybnia nie dzieli i nie wyróżnia swoich dzieci, wszystkie obdarza siłą wzrostu i potęgą rozsiewania zarodników. Jednym daje zapach, innym zdolność ukrywania się przed okiem ludzi, jeszcze inne mają kształty, które zapierają dech.

Głęboko pod ziemią, w samym środku Wodenicy, tętni wielki biały splątany kłąb plechy, który jest sercem grzybni. Stąd grzybnia rozpościera się na wszystkie strony świata. Las jest tutaj ciemny i wilgotny. Wybujałe jeżyny więżą pnie drzew. Wszystko porasta bujny mech. Ludzie instynktownie omijają Wodenicę, chociaż nie wiedzą, że tu, pod spodem, żyje serce grzybni.

Ze wszystkich ludzi tylko Ruta o tym wie. Domyśliła się tego po najpiękniejszych muchomorach, które rosną tutaj co roku. Muchomory są strażnikami grzybni. Ruta kładzie się na ziemi między nimi i ogląda od spodu ich spienione, śnieżnobiałe halki.

Ruta kiedyś usłyszała życie grzybni. Był to podziemny szelest, który brzmiał niby głuche westchnienie, a potem słychać było delikatne potrzaskiwanie grudek ziemi, kiedy przepychała się między nimi nitka plechy. Ruta usłyszała uderzenie serca grzybni, które następuje raz na osiemdziesiąt ludzkich lat.

Od tej pory przychodzi w to wilgotne miejsce na Wodenicy i zawsze kładzie się na mokrym mchu. Kiedy leży dłużej, zaczyna czuć grzybnię jeszcze inaczej – grzybnia bowiem spowalnia czas. Ruta zapada w sen-nie-sen i widzi wszystko w zupełnie odmienny sposób. Widzi pojedyncze podmuchy wiatru, pełen powolnej gracji lot owadów, płynne ruchy mrówek, cząsteczki światła, które osiadają na powierzchni liści. Wszystkie wysokie dźwięki – trele ptaków, piski zwierząt -zmieniają się w buczenia i dudnienia, i suną tuż przy ziemi, jak mgła. Rucie wydaje się, że leży tak godzinami, choć minęła ledwie chwila. Tak grzybnia bierze w posiadanie czas.

Czas Izydora

Ruta czekała na niego pod lipą. Wiał wiatr, a drzewo trzeszczało i zawodziło.

– Będzie padać – powiedziała zamiast powitania.

Szli w milczeniu Gościńcem, potem skręcili w swój las za Wodę ni cą. Izydor szedł pół kroku z tyłu i ukradkiem patrzył na nagie ramiona dziewczyny. Jej skóra wydawała się cieniutka, prawie przezroczysta. Miałby ochotę jej dotknąć i pogłaskać

– Pamiętasz, jak kiedyś dawno temu pokazałam ci granicę?

Skinął głową.

– Mieliśmy ją kiedyś zbadać. Ja czasem nie wierzę w tę granicę. Wpuściła obcych…

– Z punktu widzenia nauki taka granica jest niemożliwa.

Ruta roześmiała się i chwyciła Izydora za rękę. Pociągnęła go między niskie sosny.

– Pokażę ci jeszcze coś.

– Co? Ile masz jeszcze rzeczy do pokazywania? Pokaż mi je wszystkie od razu.

– To się tak nie da.

– Czy to jest żywe, czy martwe?

– Ani jedno, ani drugie.

– Jakieś zwierzę?

– Nie.

– Roślina?

– Nie.

Izydor zatrzymał się i zapytał niespokojnie:

– Człowiek?

Ruta nie odpowiedziała. Puściła jego dłoń.

– Nie idę – powiedział i kucnął.

– Nie to nie. Przecież cię nie zmuszam. Uklękła przy nim i przyglądała się ścieżkom wielkich leśnych mrówek.

– Czasem jesteś taki mądry. A czasem taki głupi.

– Ale częściej głupi – powiedział smutno.

– Chciałam ci pokazać coś dziwnego w lesie. Mama mówi, że to jest środek Prawieku, a ty nie chcesz iść.

– Dobra, to chodźmy.

W lesie nie było słychać wiatru, za to zrobiło się parno. Izydor widział na karku Ruty maleńkie kropelki potu.

– Odpocznijmy – odezwał się z tyłu. – Połóżmy się tu i odpocznijmy.

– Zaraz zacznie padać, chodź.

Izydor legł na trawie i założył ręce pod głowę.

– Nie chcę oglądać środków świata. Chcę tu leżeć z tobą. Chodź.

Ruta zawahała się. Odeszła kilka kroków, potem wróciła. Izydor zmrużył oczy i Ruta zamieniła się w rozmazany kształt. Kształt zbliżył się i usiadł na trawie. Izydor wyciągnął przed siebie rękę i trafił na nogę Ruty. Pod palcami czuł drobne włoski.

– Chciałbym być twoim mężem, Ruta. Chciałbym się z tobą kochać.

Cofnęła nogę. Izydor otworzył oczy i spojrzał prosto w twarz Ruty. Była jakaś zimna, zacięta. Nie taka, jaką znał.

– Nigdy nie będę tego robić z kimś, kogo kocham. Tylko z tymi, których nienawidzę – powiedziała i wstała. – Idę. Jak chcesz, to chodź ze mną.

Wstał pośpiesznie i ruszył za nią, jak zwykle, pół kroku z tyłu.

Назад Дальше