Akwarium - Suworow Wiktor


przez

Z wysokości dziewiątego piętra rozpościera się przed moimi oczami panorama ogromnego, bezkresnego lotniska, na pustkowiu, sięgającym horyzontu. W dole prosto pod nogami — labirynt wysypanych piaskiem dróżek wijących się pomiędzy sprężystymi ścianami krzaków. Potężny, betonowy mur najeżony gęstą siecią drutu kolczastego, rozpiętego na białych izolatorach, oddziela zieleń parku od spalonej trawy lotniska.

— Oto on… — Siwy pokazuje niewysoki, może dziesięciometrowy, gruby, kwadratowy komin wyrastający nad płaskim smołowanym dachem. Czarny dach unosi się nad zielonymi falami bzów, jak trawa na oceanie, albo jak staroświecki parowiec, o niskiej burcie, z pokracznym kominem. Z komina wypływa lekki, przejrzysty dymek.

— Czy ktoś właśnie opuszcza organizację?

— Nie — śmieje się Siwy. — Komin to nie tylko nasze wyjście, to również źródło naszej energii, a przy okazji powiernik naszych najtajniejszych sekretów. W tej chwili palą po prostu tajne dokumenty. Wiesz, lepiej spalić, niż przechowywać. To pewniejsze. Kiedy ktoś opuszcza organizację, dym jest zupełnie inny: gęsty, tłusty. Jeżeli wstąpisz do organizacji, też pewnego dnia wylecisz do nieba przez ten komin. Ale to nie teraz. Teraz organizacja daje ci ostatnią możliwość wycofania się, ostatnią szansę przemyślenia twojego wyboru. A żebyś miał się nad czym zastanawiać, pokażę ci pewien film. Siadaj.

Siwy przyciska guzik na pulpicie i sadowi się w sąsiednim fotelu. Ciężkie brunatne kotary lekko poskrzypując zasłaniają olbrzymie okna i z miejsca na ekranie, bez jakichkolwiek napisów czy wstępów, pojawia się obraz. Film czarno-biały, kopia stara, mocno podniszczona. Dźwięku nie ma i tym wyrazistszy jest terkot aparatu projekcyjnego.

Na ekranie — wysoki mroczny pokój bez okien. Coś w rodzaju hali fabrycznej czy kotłowni. Na zbliżeniu — piec z żelaznymi drzwiczkami przypominającymi bramę malutkiej twierdzy, oraz prowadnica kierunkowa: dwie szyny znikające w piecu, jak tory kolejowe w tunelu. Obok pieca — ludzie w szarych fartuchach. Palacze. Pojawia się trumna. Ot co!… Krematorium! Pewnie to, które widziałem przed chwilą za oknem. Ludzie w fartuchach unoszą trumnę i ustawiają na szynach. Drzwiczki płynnie rozsunęły się na boki, ktoś popchnął trumnę, która uniosła swego nieznanego lokatora w ryczące płomienie. A oto najazd kamery na twarz żywego człowieka. Twarz zlana potem. Gorąco przy piecu. Twarz filmowana jest ze wszystkich stron i w długich ujęciach. Trwa to wieczność. Wreszcie kamera oddala się, ukazując całą postać. Człowiek nie nosi fartucha. Jest ubrany w drogi czarny garnitur, co prawda straszliwie wymięty. Krawat na szyi skręcony jak sznur. Przywiązano go stalową linką do noszy, które oparto o ścianę, na tylnych uchwytach, tak, aby mógł widzieć wlot pieca.

Wszyscy palacze raptem odwrócili się do przywiązanego. To powszechne zainteresowanie najwyraźniej mu nie w smak. Krzyczy. Straszliwie krzyczy. Nie słychać dźwięku, ale wiem, że od takiego krzyku szyby dzwonią w oknach. Czterej palacze troskliwie opuszczają nosze na podłogę, po czym zgodnie dźwigają w górę. Przywiązany dokonuje nadludzkiego wysiłku, aby im przeszkodzić. Tytanicznie napięta twarz. Żyła na czole nabrzmiała tak, że gotowa pęknąć. Ale próba ugryzienia palacza w rękę nie powiodła się. Zęby przywiązanego wpijają się w jego własną wargę — i czarny strumyk krwi spływa po brodzie. Ostre ma zęby, nie ma co. Skrępowany jest mocno, ale wije się, jak pojmana jaszczurka. Głowa ulegając zwierzęcemu instynktowi wali rytmicznymi uderzeniami w drewniany uchwyt. Przywiązany walczy nie o życie, lecz o lekką śmierć. Jego rachuby są oczywiste: rozhuśtać nosze i wraz z nimi runąć z szyn na cementową posadzkę. To będzie właśnie lekka śmierć, a przynajmniej utrata świadomości. W nieświadomości nawet do pieca nie strach… Ale palacze znają swój fach. Po prostu przytrzymują nosze za uchwyty, nie pozwalając im się rozhuśtać. A do ich rąk przywiązany nie jest w stanie sięgnąć zębami, choćby nawet kark sobie skręcił.

Powiadają, że w ostatnim mgnieniu życia człowiek może dokonać cudów. Instynktownie wszystkie jego mięśnie, cała jego świadomość i wola, całe pragnienie życia raptem koncentrują się w jednym krótkim szarpnięciu… I człowiek się szarpnął! Szarpnął się całym ciałem. Szarpnął się tak, jak wyrywa się lis z potrzasku, przegryzając i wyrywając własną skrwawioną łapę. Szarpnął się tak, że zadrżały metalowe szyny. Szarpnął się, łamiąc własne kości, rwąc żyły i mięśnie. Szarpnął się…

Ale stalowa linka nie puściła. I oto nosze płynnie ruszyły w stronę pieca. Drzwiczki wiodące do paleniska rozsunęły się na boki, rzucając na podeszwy dawno nieczyszczonych lakierków snop białego światła. Oto stopy zbliżają się do ognia. Człowiek stara się zgiąć nogi, podkurczyć kolana, zwiększyć odstęp między stopami i szalejącymi płomieniami. Jego wysiłki spełzają na niczym. Operator pokazuje palce na zbliżeniu. Drut wpił się w nie głęboko. Ale koniuszki palców nie są skrępowane. I tymi koniuszkami człowiek usiłuje zahamować ruch noszy. Czubki palców są rozczapierzone i napięte.

Gdyby na cokolwiek natrafiły na swej drodze, człowiek niewątpliwie zdołałby się zatrzymać. I raptem nosze nieruchomieją przed samym otworem.

Nowa postać, ubrana jak wszyscy palacze w szary fartuch, daje im znak ręką. Na to skinienie palacze zdejmują nosze z szyn, po czym ponownie stawiająje na tylnych uchwytach przy ścianie. Co się stało? Dlaczego zwlekają? Ach, wszystko jasne. Do sali krematorium na niskim wózku wtacza się jeszcze jedna trumna! Wieko już dokręcone. Cóż za przepych! Jaka elegancja. Trumna ozdobiona frędzelkami i lamówkami. Wszyscy z drogi, jedzie honorowa trumna! Palacze ustawiają ją na prowadnicy — i już ruszyła w ostatnią podróż. Teraz przyjdzie niezmiernie długo czekać, nim spłonie. Trzeba czekać, czekać. Dużo, dużo cierpliwości trzeba…

A oto nareszcie i kolej na przywiązanego. Nosze ponownie na prowadnicy. I znowu słyszę ten bezdźwięczny krzyk, który mógłby zrywać drzwi z zawiasów. Z nadzieją wpatruję się w twarz przywiązanego. Staram się dostrzec oznaki szaleństwa. Szaleńcom łatwo jest na tym świecie. Ale nie dostrzegam takich objawów w przystojnej, męskiej twarzy, nie skażonej piętnem obłędu. Po prostu człowiek nie chce iść do pieca i stara się w jakiś sposób dać temu wyraz. A jakże wyrazić to, jak nie krzykiem? No więc krzyczy. Na szczęście ów wrzask nie został uwieczniony. O, już lakierowane buty

— On… Kto to?… — Sam nie wiem, po co zadaję to pytanie.

— On? Pułkownik. Były pułkownik. Był w naszej organizacji. Na wysokich szczeblach. Oszukiwał organizację. Za to został z niej usunięty. I odszedł. Taką mamy zasadę. Nikogo na siłę nie wciągamy. Nie chcesz, powiedz „nie”. Ale jeżeli powiesz „tak”, to należysz do organizacji bez reszty. Razem z butami i krawatem. No więc?… Daję ci ostatnią szansę. Na rozmyślania minuta.

— Nie potrzebuję minuty na zastanowienie.

— Taki regulamin. Nawet jeżeli nie potrzebujesz tej minuty, organizacja ma obowiązek ci ją dać. Posiedź i pomilcz. — Siwy strzelił wyłącznikiem i długa cienka wskazówka dobitnie, miarowo ruszyła w koło jarzącego się cyferblatu. A ja znowu miałem przed oczami twarz pułkownika, w tym ostatnim momencie, gdy jego nogi pożerał już płomień, ale głowa nadal żyła, jeszcze krew pulsowała, a z oczu bił rozsądek, śmiertelny smutek, straszliwe męczarnie i niepohamowane pragnienie, by żyć. Jeżeli przyjmą mnie do tej organizacji, będę służyć jej duszą i ciałem. Jest to poważna i potężna organizacja. Podoba mi się taki porządek. Ale jedno widzę cholernie jasno: jeśli przyjdzie mi wyfrunąć przez ten przysadzisty, kwadratowy komin, to z pewnością nie w trumnie z frędzelkami i falbankami. Mam zgoła inną naturę. Nie z tych jestem, co to z falbankami… Nie z tych.

— Minuta minęła. Czy potrzebujesz jeszcze czas do namysłu?

— Nie.

— Jeszcze jedną minutę?…

— Nie.

— No cóż, kapitanie. W takim razie przypadł mi jako pierwszemu zaszczyt pogratulować ci przystąpienia do naszego tajnego bractwa, którego nazwa brzmi Główny Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego, w skrócie GRU. Czeka cię spotkanie z zastępcą naczelnika GRU, generałem-pułkownikiem Mieszczeriakowem, i wizyta w Komitecie Centralnym u generała-pułkownika Łemzenki. Myślę, że przypadniesz im do gustu. Tylko nie próbuj przypadkiem grać mądrali. Lepiej zapytaj, jeśli czegoś nie wiesz, zamiast głupio milczeć. W trakcie naszych egzaminów ł testów psychologicznych pokażą ci niejedno, co samo nasuwa pytanie. Nie masz się co męczyć, pytaj. Zachowuj się tak, jak zachowywałeś się dziś, wtedy wszystko będzie dobrze. Życzę powodzenia, kapitanie.

otdiela,

Natomiast do GRU nie można się tak łatwo dostać. Do kogo się zwrócić? Kogo prosić o radę? Do jakich drzwi stukać? Może warto zasięgnąć języka na milicji? Ale milicjant też wzruszy tylko ramionami: taka organizacja nie istnieje.

Gruzińska milicja wydaje tablice rejestracyjne z literami „GRU”, nie podejrzewając, że mogą one mieć jakiś ukryty sens. I oto pędzi sobie taki samochód przez kraj — nikt nawet za nim się nie obejrzy. Normalnemu człowiekowi, jak zresztą całej radzieckiej milicji, owe litery niczego nie sugerują, nie budzą żadnych skojarzeń. Uczciwi obywatele ani milicja nigdy o czymś podobnym nie słyszeli.

KGB liczy miliony ochotników, w GRU jest to nie do pomyślenia. Na tym polega zasadnicza różnica. GRU jest organizacją tajną. Nikt o niej nie wie, nie pragnie więc do niej wstąpić z własnej inicjatywy. Ale załóżmy, że znalazł się ochotnik, który sobie tylko znanym sposobem znalazł owe drzwi, do których należy zastukać: przyjmijcie mnie, mówi. Przyjmą? Nie, nie przyjmą. Ochotnicy wcale nie są mile widziani. Ochotnik zostanie niezwłocznie aresztowany, po czym czeka go długie, ostre śledztwo. Wiele padnie pytań. — Gdzieś te trzy litery usłyszał? W jaki sposób zdołałeś nas odnaleźć? Ale przede wszystkim, kto ci w tym pomógł? Kto? Kto? Kto? Mów, gnoju! — Chłopcy z GRU potrafią wydobyć właściwe odpowiedzi. Z każdego wyrwą zeznania. Ręczę za to. GRU, oczywiście, odnajdzie tego, kto pomógł ochotnikowi. I znów śledztwo od początku: — A tobie, bydlaku, kto te litery zdradził? Gdzieś je usłyszał? — Prędzej czy później dotrą po nitce do kłębka, do samego źródła. Okaże się nim być osobnik, który znał tajemnicę i nie potrafił powściągnąć języka. O, GRU potrafi takie języki wyrywać. GRU oddziera takie języki wraz z głowami. I każdy, kto trafił do GRU, wie o tym doskonale. Każdy, kto trafił do GRU, strzeże własnej głowy, a może ją ocalić tylko w jeden sposób: strzegąc języka. O GRU można rozmawiać wyłącznie będąc w GRU. Mówić można tak, by głos nie wydostał się poza przejrzyste ściany majestatycznego gmachu na Chodynce. Każdy, kto trafi do GRU święcie czci regułę Akwarium: wszystko, o czym tu wewnątrz rozmawiamy, niech pozostanie wewnątrz. Niech ani jedno słowo nie opuści tych murów. I dzięki temu, że obowiązuje taka dyscyplina, mało kto za szklanymi ścianami orientuje się, co dzieje się wewnątrz. Ten zaś, kto wie, zachowuje milczenie. A ponieważ wszyscy, którzy wiedzą, milczą, ja nigdy nie słyszałem o GRU.

Byłem dowódcą kompanii. Po wyzwoleńczej wyprawie na Czechosłowację wir przetasowań zagarnął i mnie: wylądowałem w 318. Dywizji Strzelców Zmotoryzowanych 13. Armii Karpackiego Okręgu Wojskowego. Pod moje rozkazy odkomenderowano drugą kompanię czołgów batalionu pancernego 910. Pułku Strzelców Zmotoryzowanych. Moja kompania, choć się nie wybijała, nie należała też do najsłabszych. Całe swoje przyszłe życie przewidywałem na lata naprzód: po kompanii — szef sztabu batalionu, później trzeba będzie przedrzeć się do Akademii Wojsk Pancernych im. Marszałka Malinowskiego, potem przyjdzie batalion, pułk, może nawet coś wyżej. Ale los zrządził inaczej.

13 kwietnia 1969 roku o godzinie 4.10 adiutant trącił mnie delikatnie w ramię:

— Wstawajcie, starszy lejtnancie, czekają was wielkie czyny.

Z miejsca jednak zorientował się, że nie jestem w nastroju do żartów i dlatego, zmieniając ton, krótko zakomunikował:

— Alarm bojowy!

Uwinąłem się w trzy i pół minuty: koc na bok, spodnie, skarpety, buty. Mundurową bluzę zarzuciłem na ramiona nie zapinając — można w biegu. Jeszcze koalicyjkę z pasem na ostatnie dziurki zaciągnąć, mapnik przerzucić przez ramię i czapkę na głowę. Kantem dłoni — przez daszek, sprawdzić czy odznaka zgadza się z linią nosa. Ot i wszystko. I biegiem naprzód. Broń mam na przechowaniu w pokoju dyżurnego pułku. Wychodząc odbiorę pistolet z ogromnego sejfu. Plecak, szynel, kombinezon i hełm zawsze czekają na mnie w czołgu. Biegiem schodami w dół. Ech, żeby tak można jeszcze pod prysznic i brzytwą podgolić policzki. Ale nie czas. Alarm bojowy! Perkaty GAZ-66 zapchany niemal do oporu. Oficerkowłe wszyscy młodzi i ich przyboczni jeszcze młodsi. A na niebie gwiazdy gasną. Znikają cicho bez słowa pożegnania, jak z naszego życia odchodzą ludzie, których wspomnienie przeszywa słodkim bólem nasze czerstwe dusze.

zaplecza

Biegnę wzdłuż pojazdów do swojej kompanii. Dowódca pułku wyzywa kogoś na czym świat stoi, szef sztabu pułku wykłóca się z dowódcami batalionów, krzykiem zagłuszając ryk motorów. Biegnę. Biegną też pozostali oficerowie. Prędzej. Prędzej. No, nareszcie, moja kompania. Trzy czołgi — pierwszy pluton, trzy następne — drugi, jeszcze trzy — trzeci. Mój czołg wysunięty na czoło. Cała dziesiątka w komplecie. I już słyszę wszystkie dziesięć silników. Wyróżniam je spośród łoskotu pozostałych. Każdy silnik ma swój własny charakter, swoje usposobienie, osobne brzmienie. Żaden nie poda fałszywej nuty.

Jak na początek wcale nieźle. Dochodząc do mojego czołgu przyspieszam kroku, odbijam się gwałtownie od ziemi ł po pochyłej płycie pancerza wspinam się do wieży. Właz jest otwarty i radiotelegrafista podaje mi hełmofon, podłączony już do interkomu. Przenoszę się ze świata huku i łoskotu w krainę ciszy i spokoju. Ale raptem słuchawki ożywają i chwilowe złudzenie ciszy pryska: radiotelegrafista melduje ostatnie polecenia. Wszystko to bzdury. Przerywam mu pytaniem najważniejszym: — Wojna czy ćwiczenia? — Wzrusza ramionami: — Diabli wiedzą.

Jakkolwiek by było, moja kompania jest gotowa do walki i ruależy ją jak najszybciej wyprowadzić z parku, tak brzmi instrukcja. Zgrupowanie setek pojazdów w jednym miej-sc»i to gratka, o jakiej nasi wrogowie tylko marzą. Patrzę do przodu. Ale czy można cokolwiek zobaczyć? Przed nami pierwsza kompania czołgów nie rusza z miejsca. Na pewno dowódca jeszcze nie dobiegł. Wszyscy pozostali również czekają. Wyskakuję na wieżę. Stąd lepiej widać. Wszystko wskazuje na to, że w kompanii zwiadowczej któryś z czołgów nie może zapalić silnika, blokując przejazd całemu puiłkowi. Spoglądam na zegarek. Dowódca pułku, ojczulek nasz, ma jeszcze osiem minut. Jeżeli za osiem minut kolumny czołgowe nie ruszą z miejsca — z dowódcy pułku zerrwą epolety i przepędzą z armii bez emerytury jak starego psa. A do czoła kolumny nie przepycha się w tej chwili ża.den ciągnik z kompanii remontowej: całą centralną drogę, wciśniętą między szare ponure

Skaczę do włazu i do kierowcy na całe gardło: — Na lewo, naprzód! — I do reszty kompanii: — Za mną! — Po lewej nie ima żadnej bramy, tylko murek ceglany między długimi bl .okami warsztatów remontowych. W czołgu dowódcy sie-

A kierowca nawet nie ma czasu odpowiedzieć. Na tym krróciutkim odcinku rozpędza swego pancernego dinozauraa, wrzuca jeden po drugim coraz wyższe biegi. Czołg utderza z impetem w ceglany mur. Wszystko zadrżało, zabirzęczało, zajęczało. Lawina cegieł zwaliła się na pancerz, tłnikąc reflektory, łamiąc anteny, zdzierając skrzynie z narzędziami i sprzętem, kalecząc zewnętrzne baki paliwowe. R.yknął mój czołg i oplatany pajęczyną drutów kolczastych wyrwał się z ceglanego pyłu na senną uliczkę spokojnego u~kraińskiego miasteczka. Spoglądam przez wsteczny tripllex. Czołgi mojej kompanii jeden za drugim poszły w wyłom, wesoło, zawadiacko. Dyżurny bazy biegnie do dziury w murze. Wymachuje rękami. Krzyczy coś w naszą stronę. Usta szeroko otwarte. Ale gdzie tam! Któż by dosłyszał, co krzyczy. Jak w niemym kinie, widzowie zdani są na grymasy twarzy. Domyślam się, że dyżurny klnie jak szewc. Mimika na to wskazuje. Nieomylnie.

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

Дальше