III
Druga kompania w każdym batalionie — to średniaki. Oficerowie w drugich kompaniach niczym specjalnie się nie wyróżniają, jak ja, żołnierze podobnie. Za to każda druga kompania ma dodatkowe przygotowanie wywiadowcze, jakby drugą pokrewną profesję. Stanowi przede wszystkim kompanię bojową, ale gdyby zaszła potrzeba, może prowadzić rozpoznanie dla całego batalionu albo nawet dla pułku, zastępując lub uzupełniając działania specjalnej kompanii zwiadowczej.
Armia radziecka liczy 2.400 batalionów strzelców zmotoryzowanych. W każdym z nich trzecia kompania jest nie tylko z nazwy trzecią. W trzecich kompaniach służą najczęściej ci, którzy nie dostali się do pierwszych ani do drugich: młodzi niedoświadczeni oficerowie-żółtodzioby, albo przeciwnie, starzy i nie rokujący żadnych nadziei. Żołnierzy w trzecich kompaniach zawsze brak. Co więcej: na terytorium Związku Radzieckiego trzecie kompanie w przytłaczającej większości w ogóle nie mają żołnierzy. Cały ich sprzęt bojowy wciąż sterczy w remontach i konserwacji. Wybucha wojna — i tysiące owych kompanii uzupełnia się rezerwistami, szybko podciągając je do poziomu normalnych bojowych pododdziałów. W systemie tym zawiera się głęboki sens: dopełnić dywizje rezerwistami to rozwiązanie po tysiąckroć lepsze, niż formowanie owych dywizji składających się w całości z rezerwistów.
Moja druga kompania pancerna ostro wyrywa do przodu. Na zakręcie spoglądam do tyłu i liczę czołgi. Jak na razie wszystkie utrzymuj ą narzucone tempo. Tuż za ostatnim czołgiem wybijając gąsienicami iskry z betonu sunie, nie odstępując na krok, transporter opancerzony z białą chorągiewką. Kamień spadł mi z serca. Mała biała chorągiewka oznacza obserwatorów. Ich obecność oznacza z kolei ćwiczenia, a nie wojnę. A więc — pożyjemy jeszcze…
Nade mną śmigłowiec ślizgiem wytraca wysokość, zmienia kierunek lotu i zachodzi nas ostro pod wiatr, by lepiej panować nad sterami. Zawisł po prawej. Wyglądam z włazu. Prawa dłoń nad głową. Pilot całkiem rudy. Twarz jak indycze jajo, nakrapiana piegami. Zęby śnieżnobiałe. Śmieje się. Dobrze wie, że dowódców kompanii, którym właśnie rozwiózł rozkazy, czeka jeden z mniej zabawnych dni.
Mapa na kolanach. Stopniowo wyjaśnia się to i owo. Dywizje, pchnięto w wyłom i w szybkim tempie posuwamy na zachód. Jedna jest tylko niewiadoma — gdzie jest przeciwnik. Z mapy to nie wynika. Dlatego właśnie przed samą dywizją pędzi ze dwadzieścia kompanii, wśród nich moja. Kompanie przypominają rozstawione palce jednej dłoni. Mają za zadanie wymacać słabe miejsce w obronie wroga l tam właśnie dowódca dywizji skieruje cios swej tysiącto-nowej pięści. Tego słabego miejsca wroga poszukuje się na ogromnych przestrzeniach i dlatego każda z wysłanych na rozpoznanie jednostek posuwa się w zupełnym osamotnieniu. Wiem, że gdzieś pędzą równie brawurowo i żywiołowo takie same kompanie, omijając ogniska oporu, wioski i miasta. Moja kompania też nie daje się wciągnąć w wyczerpujące potyczki: spotkałeś przeciwnika — zamelduj do sztabu i omijaj. Omiń go jak najprędzej — i naprzód. A gdzieś w oddali główne siły, jak rwący potok, co przerwał tamę. Naprzód chłopcy, naprzód, na zachód!
Transporter z białą chorągiewką nie pozostaje w tyle. Ten drań jest dwukrotnie lżejszy od czołgu, a moc ma niemal taką samą. Kilkakrotnie usiłowałem go zgubić, oderwać się, że niby duża prędkość to rękojmia zwycięstwa. Wszystko na nic. Kiedy dowodziłem plutonem, takie sztuczki były na porządku dziennym, ale z kompanią taki numer nie przejdzie. Porwiesz szyk, czołgi po różnych bagniskach pogubisz. Za to nikt po główce nie pogłaszcze, za to traci się dowodzenie kompanią. Pies was trącał, myślę, kontrolujcie sobie na zdrowie, nie rnam zamiaru rozciągać kompanii…
— Z przodu dźwig! — krzyczy w słuchawkach dowódca szóstego czołgu, wysłanego naprzód jako czujka.
Dźwig? Rzeczywiście! Dźwig! Cały zielony, ramię dla zamaskowania oplecione szczelnie gałązkami. Gdzie na polu bitwy można dostrzec dźwig? Słusznie! W baterii rakietowej! Nie co dzień trafia się taka gratka!
— Kompania! — wrzeszczę. — Bateria rakiet! Do boju… Naprzód!
Moi chłopcy wiedzą doskonale, jak trzeba sobie radzić z bateriami rakietowymi. Pierwszy pluton, wyprzedzając mnie, rozsypuje się w szyk bojowy. Drugi gwałtownie przyspieszając odpada w prawo i wyrzucając gąsienicami grudy błota pędzi przed siebie. Trzeci pluton zatacza wielki łuk w lewo, oskrzydlając baterię z flanki.
— Gazu! — krzyczę. Kierowcy wiedzą, co robić. Każdy z nich w tej chwili prawą nogą zaparł się w pancerną podłogę, wciskając pedał do oporu. I dlatego silniki zawyły niepokornie i krnąbrnie. I stąd ten cały huk. I swąd nieznośny ł kopeć: paliwo nie
— Przerywam zwiad… kwadrat 13-41… stanowisko wyrzutni… przyjmuję bitwę… — to mój strzelec-telegrafista wykrzykuje w eter nasze ostatnie być może posłanie. Pododdziały rakietowe i sztaby przeciwnika każdy ma atakować przy pierwszym spotkaniu, nie czekając dodatkowych rozkazów, bez względu na szansę, za wszelką cenę.
Ładowniczy jednym pstryknięciem przerywa łączność i rzuca pierwszy pocisk na podajnik. Pocisk płynnie znika w komorze i potężny zamek jak ostrze gilotyny rygluje lufę kruszącym serce uderzeniem. Wieża płynie w bok, a pod moimi nogami odskakuje w lewo podręczny magazyn pocisków: oparcie kierowcy-mechanika. Komora nabojowa drgnęła i zaczęła sunąć do góry. Celowniczy wczepił się palcami w pulpit celownika i potężne stabilizatory posłusznie ulegając jego zgrubiałym łapskom łagodnymi szarpnięciami przytrzymują działo i wieżę, by nie poddały się szalonej pląsawicy czołgu, pędzącego po pniach i konarach. Dużym palcem prawej dłoni celowniczy łagodnie przyciska spust. Aby straszliwe uderzenie nie spadjo znienacka na nasze uszy, we wszystkich hełmofonach rozlega się ostry trzask, powodujący skurcz bębenków przed druzgocącym łoskotem potężnego działa. Trzask w słuchawkach wyprzedza eksplozję o setne ułamki sekundy i dlatego samego wystrzału w ogóle nie słyszymy.
Drgnęła czterdziestotonowa masa rozpędzonego czołgu. Lufa szarpnęła się w tył i rzygnęła brzęczącą zadymioną łuską. W tej samej chwili, za działem dowódcy zaszczekały jedno po drugim wszystkie pozostałe. A ładowniczy już drugi pocisk rzuca na podajnik.
— Gazu! — krzyczę co sił.
Błota spod gąsienic — fontanny. Łoskot ich zagłusza nawet armatni huk. W hełmofonach trzask — to celowniczy ponownie naciska spust. I znowu nie słyszymy swojego strzału. Tylko działo kurczowo szarpnęło się w tył, tylko łuska przeraźliwie brzęczy, spadając na stal pancerza. Dobiegają nas salwy sąsiednich czołgów, oni słyszą tylko nas. Ta kanonada smaga moich dzielnych Azjatów jak kańczugiem po karku. Wyłażą z nich dzikie bestie. Każdego z nich mogę sobie teraz wyobrazić. W piątym czołgu celowniczy między jednym strzałem a drugim w upojeniu gryzie gumowy naczółek od celownika. Wszyscy o tym wiedzą, nie tylko w kompanii, ale w całym batalionie. Niedobrze. To go rozprasza, przeszkadza w obserwowaniu sytuacji. Za to o mało nie zdegradowano go do ładowniczego. Ale jedno trzeba mu przyznać: świetnie strzela, drań. W ósmym czołgu dowódca zawsze ma pod ręką siekierę i gdy jego działo zachłystuje się w intensywnym strzelaniu, wali w pancerz obuchem. W trzecim czołgu dowódca zapomniał ostatnio wyłączyć nadajnik, zagłuszając całą łączność w kompanii. I cała kompania słuchała, jak zgrzytał zębami i coraz to wył jak wilk.
— Rozwalaj! — szepczę. I szept mój fale radiowe roznoszą na trzydzieści kilometrów, jakbym każdemu z moich Azjatów wyszeptywał to słowo prosto do uszka. — Roz-z-zwalaj! I trzask po uszach, i brzęk łuski. Wystrzelone łuski wydzielają odurzający aromat. Kto ów jadowity aromat wdychał, tego ogarniało rozkoszne oszołomienie. Rozwalaj! Ten huk, ta moc niezwykła, te karabinowe trele upajają moich czołgistów. I nie powstrzyma ich teraz żadna siła. Kierowcy czołgów jakby się z łańcuchów pozrywali. Szarpią dźwignie, zadręczają swoje maszyny, pędzą je, niepokorne, w samo piekło. A ja zerkam za siebie: żeby tylko nie zaszli nas od tyłu. Daleko, hen za nami transporter z białą chorągiewką. Pozostał w tyle, opadł z sił. Biedacy: nie mają działa potężnego, nie wiedzą, co to rozkosz, nie zaznali jej. Dlatego ich strachliwy kierowca omija ostrożnie każdy kamień czy pień. Pochwyć maszynę w swe ręce, rwijże ją i nękaj! Pojazd pancerny to subtelna istota. A gdy poczuje na sobie mocnego jeźdźca, rozbestwi się i ona. I poniesie cię galopem po granitowych głazach i pniach tysiącletnich dębów, przez leje i wądoły. Nie bój się, że zerwiesz gąsienice, nie obawiaj się, nie pęknie wał. Rozdzieraj i krusz, poniesie cię twój czołg jak ptak. Czołg — on też zachłystuje się tą walką. Też jest stworzony do walki. Rozwalaj!
Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.
Iskry spod gąsienic. Kompania wdarła się na pozycje baterii rakietowej. Zgrzyt w uszach — czy to zgrzytają gąsienice po stalowej płycie, czy to zęby celowniczego w moich słuchawkach?
— …Wycofać kompanię z boju…
Aby nie trafić przypadkowo w swojego, czołgi nie czekając na
— …Wycofać kompanię z boju… — dobiega mnie po raz kolejny czyjś odległy skrzekliwy głos, i raptem rozumiem, że to do mnie zwraca się obserwator. Ech, do diabła! Któż to w chwili szczytowej, bez mała seksualnej rozkoszy odrywa ludzi od ulubionego zajęcia? Obserwatorze, niech cię szlag, moich ogierów tym sposobem na wałachów przerobisz! Coś ty, wróg ludu czy burżuazyjny szkodnik? Takiego wała! Kompania, rozwalaj! I waląc pięścią w pancerz, wymyślając w otwarty eter całej sztabowej swołoczy, która prochu nigdy w swoich kancelariach nie wąchała, rozkazuję:
— Kompania! Zaprzestać walki! Plutonami jeden za drugim na polankę po lewej, marsz!
Mój mechanik w porywie wściekłości ściąga do oporu lewy drążek tak, że czołg całą swą masą przewala się w prawo, łamiąc wpół brzozę ślicznotkę. Po mistrzowsku wrzuca co sekundę kolejne biegi i błyskawicznie dochodząc do najwyższego przełożenia goni pancernego dinozaura w przód poprzez krzaki i głębokie wykroty, by za moment brawurowo zawrócić w miejscu, redukując obroty niemal do zera. Czujemy mocne szarpnięcie do przodu, jak w samolocie hamującym nagle przy końcu pasa startowego. Pozostałe czołgi z rykiem rozczarowania wypadają jeden po drugim z lasu i gwałtownie zwalniając ustawiają się na jednej linii.
— Rozładować! Broń do przeglądu! — rzucam rozkaz i wyrywam przewód hełmofonu z gniazdka, a ładowniczy strzela wyłącznikiem interkomu i przecina całą łączność.
o zużyciu paliwa i amunicji, ustawić kompanię w szyk u — i zamarłem pośrodku polany gotowy do raportu.
Stoję, czekam, dokonuję bilansu, podliczam plusy i minusy, za co mogą mnie pochwalić, a za co ukarać: kompania rozpoczęła wychodzenie z postoju osiem minut przed wyznaczonym terminem — za to pochwał nie szczędzą, za to czasem dowódcy kompanii nawet złoty zegareczek wpaść może. Na wojnie czas liczy się na sekundy. Wszystkie czołgi, wszystkie samoloty, wszystkie sztaby muszą jednym szarpnięciem wydostać się spod uderzenia. Wtenczas pierwszy, najstraszliwszy cios wroga trafi w opuszczone miasteczka wojskowe. Osiem minut! To dla mnie niezaprzeczalny plus. Wszystkie czołgi pozostały sprawne i przez cały dzień nie nastąpił żaden defekt. To plus na konto zastępcy ds. technicznych. Sam sprawuję tę funkcję. Bazy nieprzyjaciela omijaliśmy wielkimi łukami, przekazując precyzyjnie wszystkie współrzędne. To plus na konto dowódcy pierwszego plutonu. Szkoda, że i jego nie mamy w kompanii: znowu te brakł. Baterii rakietowej nie przegapiliśmy, wywęszyliśmy, wdeptaliśmy w ziemię. A jedna taka bateria rakietowa, choćby najmar-uiejsza, to kilka Hiroszim. Przerywając zwiad i rzucając swoje pancerne pudełka na te rakiety, zapobiegłem kataklizmom. Za taki numer na wojnie orderek na pierś się należy, a na manewrach długi czas słyszy się pochwały…
W końcu zjawia się pułkownik-obserwator. Dłonie bielutkie, czyściutkie, cholewy lśnią. Z obrzydzeniem omija kałuże, jak kot, żeby łapek sobie nie upaprać. Dowódca pułku, ojczulek nasz, to też pułkownik, ale łapska ma spracowane, wielkie jak kat, do ciężkiego trudu przyuczone. Czerstwą gębę naszego ojczulka wysmagały mrozy, spiekota i wiatry wszystkich znanych mi poligonów i strzelnic. Do bladej twarzyczki pułkownika-obserwatora nie podobna ta gęba.
— Równaj! Baczność! W prawo-o patrz! Lecz obserwator nie wysłuchuje mojego raportu, przerywa mi w pół słowa.
— Porywa was akcja, starszy lejtnancie! Tracicie głowę! Jak szczeniak!
Milczę. Uśmiecham się do niego. Jakby w ogóle mnie nie beształ, lecz medal przypinał na piersi. A w nim na widok mojego uśmiechu narasta jeszcze większa wściekłość. Cała jego świta milczy ponuro. Wiedzą majorzy i podpułkownicy, że artykuł 97. kodeksu dyscyplinarnego zabrania besztać mnie w obecności moich podwładnych. Wiedzą majorzy i podpułkownicy, że strofując mnie w obecności moich podwładnych, pułkownik wystawia na szwank nie tylko mój autorytet dowódcy, lecz autorytet całego korpusu oficerskiego bohaterskiej Armii Radzieckiej, w tym także swój własny. A ja jakby nigdy nic. Uśmiecham się.
— Hańba, starszy lejtnancie! To hańba, nie słuchać i nie wykonywać rozkazów!
Ech, pułkowniku, na lufach armatnich powywieszałbym tych, których nie porywa wir walki, których nie upaja zapach krwi. To przecież tylko ćwiczenia, a gdyby w prawdziwej bitwie gąsienice naszych czołgów schlapała prawdziwa krew, wtedy dopiero Azjaci moi dzielni pokazaliby, co potrafią. I nie jest to przejaw ich słabości. To przejaw siły. Nikt pod słońcem nie potrafiłby ich powstrzymać.
— No i jeszcze ten murek! Zburzyliście murek! To jest przestępstwo!
A ja już zdążyłem zapomnieć o tym murku. Wielkie rzeczy. Na pewno już go przez ten czas odbudowali. Ileż to roboty? Przygnać znad zatoki ze dwa tuziny więźniów, w kilka godzin wzniosą nowy murek jak się patrzy. A ponadto — skąd mam wiedzieć, pułkowniku, czy to manewry, czy wojna? Któż to może wiedzieć podczas alarmu bojowego? A gdyby to była wojna i murek zostawilibyśmy w spokoju, a dwustu chłopa wraz ze swoimi wspaniałymi pojazdami bojowymi spłonęłoby na jednej kupie? Co ty na to, pułkowniku? Zaszczytny tytuł nosisz, zwiesz się szefem wywiadu 13. Armii, więc może byś się zainteresował, ile obiektów bojowych moi Uzbecy wykryli w ciągu tego jednego dnia. Po rosyjsku nawet nie gadają, a obiekty odnajdują bezbłędnie. Pochwal ich, pułkowniku! Jeśli nie chcesz do mnie, to się choć do nich uśmiechnij. I uśmiecham się do niego. Stoję teraz plecami do całej kompanii i w żaden sposób nie wolno mi teraz obrócić się do nich twarzą, ale i tak wiem, że cała moja kompania stoi w tym momencie z uśmiechem na twarzach. Ot tak, bez powodu. Tacy oni są, przy byle okazji szczerzą te swoje zębiska.
A pułkownikowi nie przypada to do gustu. Myśli pewnie, że to z niego się śmiejemy. Wściekł się pułkownik. Zgrzytnął zębami, jak celowniczy w walce. Nie jest w stanie pojąć i ocenić naszych uśmiechów. I dlatego krzyczy mi w twarz:
— Szczeniaku, niegodnyś dowodzić kompanią. Zawieszam cię w czynnościach. Zdać kompanię zastępcy, niech prowadzi wojsko do koszar!
— Nie mam zastępcy — uśmiecham się w odpowiedzi.
— W takim razie dowódcy pierwszego plutonu.
— Też nie ma. — I chcąc oszczędzić pułkownikowi wymieniania wszystkich po kolei, wyjaśniam: — Jestem jedynym oficerem w kompanii.
Pułkownik przygasł. Opadł z niego zapał. Opadł, jakby nigdy go nie było. Sytuacja, w której na kompanię przypada jeden oficer należy w naszej armii, zwłaszcza na terytorium Związku, niemal do klasycznych. Wielu jest chętnych do oficerskich szlifów, tyle że wszyscy chcą być pułkownikami. Lejtnancki start mało kogo pociąga. Stąd deficyt, brak młodszej kadry oficerskiej. Bardzo dotkliwy brak. Ale tam na górze, w sztabach, dziwnie się jakoś o tym problemie zapomina. Ot, najlepszy przykład: pułkownik po prostu nie pomyślał, że mogę być jedynym oficerem w kompanii. Zawiesił mnie jako dowódcę — jego prawo. Ale kompanię trzeba cofnąć do koszar. A wodzić kompanię, i to jeszcze pancerną, dziesiątki kilometrów bez oficera — to po prostu niemożliwe. To jest równoznaczne z przestępstwem. Może być ocenione jako próba zamachu stanu. Na tej drodze, pułkowniku, czeka cię klęska kompletna. Skoro zawiesiłeś dowódcę w sytuacji, gdy nie ma zastępców, tym samym przejąłeś osobistą odpowiedzialność za całą kompanię i nie masz prawa tej kompanii komukolwiek powierzyć. Gdyby istniało takie prawo, wówczas byle dowódca dywizji mógłby wyprowadzić wojsko w pole, odwołać dowódców zastępując ich zgodnie ze swoim gustem, i pucz gotów. A u nas nie ma puczów, bowiem nie każdemu dane jest prawo rozstrzygania delikatnej kwestii doboru i rozmieszczania kadr dowodzenia. Odwołać — twoje prawo. Odwołać — nic prostszego. Odwołać każdy potrafi. Jest to równie proste, jak zabić człowieka. Ale przywracać dowódców na ich stanowiska to nie to samo, to tak, jakby chcieć martwego ożywić. No i co, pułkowniku, myślisz z powrotem postawić mnie na czele kompanii? Nic z tego. Nie jestem godzien. Wszyscy to słyszeli. Nie masz prawa powierzyć kompanii niegodnemu. A jeżeli na górze dowiedzą się, że nad samą niemal granicą dymisjonowałeś pełnoprawnych dowódców kompanii pancernych i na ich miejsce niegodnych mianowałeś? Co wtedy z tobą będzie? No jak, pomyślałeś o tym?
Najlepiej byłoby, gdyby pułkownik skomunikował się z dowódcą mojego batalionu albo pułku: że niby zabierajcie swoją osieroconą kompanię. Ale ćwiczenia się skończyły. Skończyły się równie niespodziewanie, jak się zaczęły. Któż zezwoli na korzystanie z bojowej sieci łączności po zakończeniu manewrów? Ci, którzy pozwalali sobie na takie samowole, w trzydziestym siódmym szli pod mur. Od tego czasu nikomu nie zachciewa się takich żartów. No co tam, pułkowniku? Prowadźże kompanię. A może zapomniałeś już, jak to się robi? A może nigdy nie miałeś z tym do czynienia? Może wychowałeś się w sztabach? Takich pułkowników jest przecież na kopy. Z boku każda czynność wydaje się błahostką. I nawet prowadzenie kompanii czołgów wydaje się bardzo proste. Sęk jednak w tym, że rozkazy należy wydawać zgodnie z nowym regulaminem. Kompania nie składa się z Rosjan, załoga nic nie zrozumie. Albo co gorsza zrozumie na opak. Wtedy nawet helikopter nie odszuka ich po lasach i bagnach. Czołg to straszliwa masa, może najechać na człowieka, może runąć wraz z mostem, może zatonąć w bagnisku. A zapłata jedna i ta sama.