Akwarium - Suworow Wiktor 3 стр.


— Towarzyszu pułkowniku — poderwałem palce do daszka — proszę o zezwolenie na ostatnie przeprowadzenie kompanii do miejsca postoju. Coś jakby pożegnanie.

— Zgoda — rzucił krótko. Przez chwilę wydawało mi się, że z przyzwyczajenia chce jak zwykle udzielić kilku pouczeń: nie pędź, nie zapalaj się, nie rozciągaj kolumny. Ale nie uczynił tego. Może w ogóle nie miał zamiaru, może tylko mi się wydawało.

— Tak, tak, prowadźcie kompanię. Traktujcie mój rozkaz jako jeszcze nieprawomocny. Doprowadzicie kompanię do koszar i tam ją zdacie.

— Rozkaz! — Odwracam się ostro na pięcie, kątem oka dostrzegając uśmieszki w świcie pułkownika. Jakże to tak: prowadźcie kompanię. Świta zdaje sobie sprawę, że regulamin nie przewiduje takiej sytuacji. Albo dowódca godzien jest swego pododdziału i ponosi zań pełną odpowiedzialność, albo przeciwnie, jest go niegodny, i wówczas zostaje z miejsca zdymisjonowany. „Na razie macie dowodzić” — to nie rozwiązanie. Za taką decyzję pułkownik może słono zapłacić. Jest to jasne dla mnie, podobnie jak dla jego świty. Ale tymczasem nie zaprzątam sobie tym głowy. Teraz czeka mnie poważne zadanie. Dowodzę kompanią i w nosie mam, co kto pomyślał, kto jak postąpił i jaka spotka go za to kara.

Dowódca musi podporządkować oddział swojej woli, zanim wyda pierwszy rozkaz. Musi spojrzeć na swoich żołnierzy tak, by przez szereg przebieg dreszcz, żeby wszyscy zamarli, aby każdy poczuł, że za moment z ust dowódcy padnie komenda. A komenderuje się w wojskach pancernych bez słów. Dwie chorągiewki w dłoniach. Tymi chorągiewkami dowodzę.

Biała chorągiewka ostro w górę. To mój pierwszy rozkaz. Tym krótkim i ostrym gestem przekazałem kompanii długi komunikat:

„Przed wami — dowódca kompanii! Od tej chwili obowiązuje zakaz korzystania z nadajników, aż do pierwszego kontaktu z wrogiem! Uwaga…”. Rozkazy dzielą się na wstępne oraz wykonawcze. Rozkazem wstępnym dowódca niejako chwyta podwładnych w stalowe cugle swojej woli. I ściągając je musi odczekać pięć sekund, zanim wyda rozkaz zasadniczy. Wszyscy muszą znieruchomieć w oczekiwaniu, każdy musi poczuć żelazne wędzidła, lekko drgnąć, muszą zagrać mięśnie, jakby wyprzedzając ostre smagnięcie, każdy musi czekać na następny rozkaz, jak dobry rumak czeka na cięcie szpicrutą.

Czerwona chorągiewka w górę, po czym obie — w dwie strony i do dołu. Drgnęła kompania, poszła w rozsypkę, podkutymi buciorami dudniąc po pancerzach.

Może chcieli się ze mną w taki sposób pożegnać, może kompania demonstrowała obserwatorom swoje wyszkolenie, a może po prostu wściekłość poniosła i nie mieli innej możliwości, by ją wyrazić. Ach, gdyby przyszło komuś do głowy włączyć stoper! Ale nawet bez sekundnika wiedziałem, że w świcie pułkownika jest niemało czołgistów z prawdziwego zdarzenia, czołgistów z krwi i kości, i że każdy z nich w tej chwili lubuje się moimi Azjatami. Sam byłem świadkiem wielu rekordów w wojskach pancernych, znam ich cenę. Widziałem połamane ręce, wybite zęby. Ale teraz szczęście sprzyjało chłopcom! Nie wiem jak, lecz z góry wiedziałem, że ani jeden nie zrobi fałszywego kroku, nie poślizgnie się, wykonując karkołomny skok do włazu. Wiedziałem, że nikomu nie przytrzaśnie palców. Nie tym razem.

Dziesięć silników ryknęło zgodnym chórem. Siedzę wysunięty z wieży czołgu prowadzącego. Biała chorągiewka w mojej dłoni oznacza: „Jestem gotów!” I w odpowiedzi widzę dziewięć innych chorągiewek: „Gotów! Gotów! Gotów!” Zdecydowany ruch nad głową i machnięcie na wschód: „Za mną!”

Wszystko bardzo proste. Elementarne. Prymitywne? Tak, ale żaden pelengator nie będzie w stanie niczego wykryć, gdyby nawet równocześnie wymaszerowały cztery armie pancerne. Podobnie prymitywne i niezawodne sztuki mamy w zanadrzu przeciwko wszelkim innym sposobom rozpoznania. I dlatego pojawiamy się zawsze niespodziewanie. Dobrze lub źle — zawsze znienacka. Nawet w Czechosłowacji, nawet w sile siedmiu armii na raz.

Pułkownik-obserwator wgramolił się na swój transporter. Świta za nim. Silnik ryknął, pojazd ostro zawrócił i ruszył inną drogą do bazy.

Świta pułkownika żywi do niego nienawiść, to widać na pierwszy rzut oka. W przeciwnym razie ktoś by mu podszepnął, że powinien się posuwać tuż za moim czołgiem. Jestem przecież teraz nikim. Samozwaniec. Powierzenie mi kompanii przypomina sytuację, w której na-i z.clnik policji zleciłby dokonanie aresztowania eks-poli-cjantowi, wydalonemu z pracy. Jeżeli już przyszedł ci do głowy taki pomysł, to przynajmniej nie odstępuj na krok, aby w razie czego na czas interweniować. Jeżeli powierzyłeś komuś kompanię, jeżeli nie potrafisz nią dowodzić, to przynajmniej bądź w pobliżu, żeby w razie potrzeby nacisnąć na hamulec. Ale nikt nie uprzedził pułkownika, że złożył swoje życie w ręce młodego lejtnanta. A lejtnant odsunięty od władzy może pozwolić sobie na każde świństwo, jest w kompanii obcym człowiekiem. Zaś odpowiadać przyjdzie tobie. A może wiedzieli wszyscy w świcie, że starszy lejtnant doprowadzi kompanię bez jakichkolwiek incydentów? Wiedzieli, że nie będzie starszy lejtnant łamać pułkowniczej kariery. A mógłby…

Kto to wie, ile dywizji poderwał dziś alarm bojowy; ile ich teraz powraca do swych zgrupowań! Może tylko nasza dywizja, może trzy dywizje, a może i pięć. Kto wie, może sto dywizji zerwało się na alarm bojowy.

Koło bramy naszej bazy rżnie orkiestra dęta.

Dowódca pułku, ojczulek nasz, stoi na czołgu — wita swoje zastępy. Patrzy na nas doświadczonym, wymagającym okiem. Jednego spojrzenia dość, by ocenić kompanię, baterię, batalion i ich dowódcę. Kulą się dowódcy pod ołowianym ojcowskim wzrokiem. Potężne chłopisko, koalicyjka zapięta na ostatnie dziurki, ledwie ich starcza. Cholewy jego wielkich buciorów z tyłu z lekka ponacinane — w przeciwnym razie nie naciągnie ich na potężne łydki. Pięść ma jak czajnik. I tym czajnikiem komuś wymachuje. Pewnie dowódcy trzeciego batalionu strzelców zmotoryzowanych, którego transportery znikają właśnie w żarłocznej gardzieli bramy. W tej chwili wchodzi bateria moździerzy należąca do tego batalionu, a za nią — nasza kolej. I chociaż wiem, że wszystkie moje czołgi sunąjeden za drugim, i choć jest mi to teraz obojętne, nie jestem już ich dowódcą, to w ostatniej chwili rzucam za siebie spojrzenie: tak, są wszystkie, ani jeden nie został w tyle. Dowódcy wszystkich czołgów starają się pochwycić moje spojrzenie. Ja zaś znowu gwałtownie obracam się do przodu, prawą dłoń podrywam do czarnego hełmofonu i dowódcy wszystkich dziewięciu pozostałych czołgów powtarzają za mną ten stary gest wojskowego pozdrowienia.

Dowódca pułku wykrzykuje jeszcze jakieś przykre pogróżki w ślad za kolumną trzeciego batalionu, i wreszcie zwraca rozjuszony wzrok na moją kompanię. Leśny gorylu, atamanie zbójecki, któż wytrzymałby twoje spojrzenie? Ale spotkawszy jego wzrok, nieoczekiwanie dla siebie samego postanawiam wytrzymać wielotonowy nacisk. A ten rozchylił pięść w dłoń jak łopata — i do daszka. Nie każdemu ojczulek odpowiada powitaniem na powitanie. I nie byłem na to przygotowany. Mrugnąłem raz, drugi, trzeci. Czołg mój minął już jego stanowisko, a ja odchylam głowę coraz bardziej do tyłu: patrzę na dowódcę. I raptem uśmiechnął się do mnie. Gęba czarna jak negatyw, i dlatego ten uśmiech śnieżnobiałych zębów widzi doskonale cała moja kompania, i pewnie bateria haubic, sunąca za nami, którą powita za chwilę wymachując pięścią.

Ech, komendancie. Nie wiesz jeszcze, że przestałem być dowódcą kompanii. Odebrano mi kompanię, komendancie.

Niesławna dymisja. Jakby publiczne baty. Ale nic to, komendancie. Myślisz, że zapłaczę? Nigdy w życiu. Będę się uśmiechać, tak samo jak w tej chwili uśmiecham się do ciebie, komendancie. Niebawem dostanę nową kompanię. Brakuje oficerów, sam wiesz jak jest. Żal mi tylko rozstawać się z moimi Azjatami. Wyjątkowo zgrana paczka się dobrała. No, trudno. Przeżyjemy to jakoś. Wystarczy mi to, że pułk na czas rozpoczął alarmowy wymarsz, że ty, dowódca pułku, nie zleciałeś ze stanowiska. I nie trzeba nam żadnego innego dowódcy w pułku. Wybaczamy ci, komendancie, twój charakter surowy. Jeżeli zajdzie potrzeba, pójdziemy za tobą wszędzie, gdzie nas poprowadzisz. I ja, komendancie, pójdę za tobą jak w dym, jeśli nie jako szef kompanii to jako plutonowy. A mogę też jako prosty celowniczy.

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

Wiem, że wszystkie papiery w mojej sprawie już zostały przygotowane i że oficjalnie zostanę odwołany nie jutro rano, lecz już dzisiaj wieczorem. Wiem, że oficerowi przystoi iść po dymisję w pełnej gali, jakby maszerował po najwyższe odznaczenie. I moja kompania też to wie. Dlatego podczas gdy wykłócałem się z ekipą paliwową, gdy sprawdzałem karty zużycia amunicji, kiedy właziłem pod trzeci czołg, to już ktoś mi cholewy wypolerował, kto inny spodnie przeprasował i świeży kołnierzyk przyfastrygował. Zrzuciłem brudny kombinezon, prędko pod prysznic. Goliłem się długo i starannie. I już goniec ze sztabu pułku.

Huczy park. Przez bramę ciągnik wlecze rozbity transporter. Brzęczą zużyte łuski. Dudnią potężne Urale, załadowane piramidami skrzyń po pociskach. Spawarka wyrzuca snopy iskier jak sztuczne ognie. Do rana wszystko będzie lśnić i mienić się w świetle. Na razie brud, brud wokoło, hałas, łoskot jak na wielkiej budowie. Nie odróżnisz oficera od szeregowca. Wszyscy w kombinezonach, wszyscy brudni, wszyscy klną. I pośród tego hałasu idzie starszy lejtnant Suworow. I milkną rozmowy. Umorusani czołgiści spoglądają za mną. Każdy wie — starszy lejtnant maszeruje po dymisję. Nikt nie wie, za co wyleciał. Ale każdy wie, że niepotrzebnie go zdejmują. Wszyscy czują to w głębi serca. Normalnie nikt nie zauważyłby starszego lejtnanta. Dłubaliby w swoich silnikach, wystawiając usmolone tyłki. Ale tu człowiek idzie po dymisję. I dlatego sięgając brudnymi łapskami do brudnych daszków salutują mi obcy, nieznajomi czołgiści. I ja im salutuję. I uśmiecham się do nich. I oni uśmiechają się do mnie, że niby może być gorzej, trzym się.

A za murami zgrupowania — całe wojskowe miasteczko. Kasztanowce takie, że we trzech nie obejmiesz. Młodzi rekruci porykuj ą głośnym, lecz niezgodnym chórem. Starają się, ale niezdarnie im to jeszcze idzie. Starszy szeregowiec zawadiacko pokrzykuje. Ot, i rekruci mi salutują. To jeszcze cielęta. Niczego jeszcze nie rozumieją. Dla nich starszy lejtnant to bardzo ważna figura, znacznie ważniejsza niż starszy szeregowiec. A to że cholewy jego lśnią wyjątkowo? Pewnie ma jakieś święto…

Oto i sztab. Tu zawsze czysto. Tu zawsze cicho. Marmurowe schody. Rumuni jeszcze przed wojną wybudowali. Dywany na wszystkich korytarzach. A oto półokrągła sala, zalana światłem. W kuloodpornym przezroczystym stożku — opieczętowany państwowymi insygniami sztandar pułku. Pod sztandarem zamarł wartownik. Krótki płaski bagnet rozprasza ostatni promyk słońca, rozsypuje iskrami po marmurach. Oddaję cześć sztandarowi pułku, a wartownik ani drgnie. Wszak trzyma automat. Uzbrojony człowiek nie musi oddawać honorów, nie zna żadnych innych form powitania. Jego broń starczy za powitanie.

Goniec idzie korytarzem prosto do gabinetu dowódcy pułku. Dziwne. Dlaczego nie do szefa sztabu? Zapukał w drzwi. Wszedł, starannie zamykając je za sobą. Po chwili wychylił się, w milczeniu ustąpił przejścia: — Proszę wejść.

Za dębowym stołem dowódcy pułku: nie znany mi podpułkownik, niewielkiego wzrostu. Widziałem go dziś w świcie pułkownika-obserwatora. Ki-diabeł? — dziwię się. A gdzie ojczulek, gdzie szef sztabu? Dlaczego podpułkownik siedzi w fotelu dowódcy? Czyżby z racji swej funkcji stał wyżej niźli ojczulek? Jasne, że wyżej. W przeciwnym razie nie siedziałby za jego biurkiem.

— Siadajcie, starszy lejtnancie — nie wysłuchując raportu zwraca się do mnie podpułkownik.

Usiadłem. Na samym skraju. Wiem, że za moment wybuchnie krzykiem i trzeba będzie zerwać się w mgnieniu oka. Dlatego plecy mam wyprostowane, jak na defiladzie.

— Zameldujcie, starszy lejtnancie, dlaczego uśmiechaliście się, kiedy pułkownik Jerinołajew zwalniał was z dowodzenia kompanią?

Wzrok pułkownika przenika do samej duszy: mów tylko prawdę, ja ciebie, lejtnanciku, widzę na wskroś.

Spoglądam na podpułkownika, na świeżutki kołnierzyk jego podniszczonego, ale schludnego, odprasowanego munduru. I cóż mu na to odpowiesz?

— Nie wiem, towarzyszu podpułkowniku.

— Z kompanią żal się rozstać?

— Żal.

— Twoja kompania wykonała zadanie po mistrzowsku. Zwłaszcza pod koniec. A co do muru, wszyscy są zgodni, lepiej zburzyć, niż cały pułk wystawić na strzał. Murek odbudować to żadna filozofia… Ot co, starszy lejtnancie. Nazywam się podpułkownik Krawców. Jestem szefem wywiadu 13. Armii. Pułkownik Jermołajew, który odebrał ci kompanię, jest przekonany, że to on kieruje wywiadem. W rzeczywistości został zdjęty, choć na razie się tego nie domyśla. Na jego miejsce wyznaczono mnie. Odbywamy objazd dywizji. On jest przekonany, że dokonuje inspekcji, ale w rzeczywistości to ja zapoznaję się ze stanem wywiadu w dywizji. Wszystkie jego decyzje i rozkazy nie mają mocy obowiązującej. On przez cały dzień zarządza i rozporządza, a ja pod wieczór przedstawiam odpowiednim dowódcom pułków i dywizji swoje dokumenty i wszystkie jego rozkazy tracą moc. On się tego nie domyśla. Nie wie, że jego krzyk to wołanie na puszczy. W hierarchii Armii Radzieckiej i całego naszego państwa jest już zerem, osobą prywatną, nieudacznikiem, wypędzonym z wojska bez emerytury. Wkrótce dowie się o tym z właściwego rozkazu dziennego. Tak więc jego decyzja o usunięciu was ze stanowiska dowódcy kompanii traci wszelką moc.

— Dziękuję, towarzyszu pułkowniku!

— Nie spiesz się z podziękowaniami. On nie ma prawa zdejmować cię z dowództwa kompanii. Dlatego robię to ja. — I gwałtownie zmieniając ton powiedział cicho, lecz dobitnie. — Rozkazuję zdać kompanię!

Jestem przyzwyczajony przyjmować ciosy losu z uśmiechem. Ale cios padł znienacka i uśmiech jakoś nie wyszedł.

Poderwałem się z miejsca, dłoń pod daszek:

— Rozkaz! Zdać kompanię!

— Siadaj. Usiadłem.

— Istnieje pewna różnica. Pułkownik Jermołajew zdjął cię, ponieważ jest przekonany, że kompania to zbyt wiele szczęścia dla ciebie. Ja cię zdejmuję, bo sądzę, że kompania to dla ciebie za mało. Mam dla ciebie funkcję szefa sztabu batalionu rozpoznania.

— Jestem tylko starszym lejtnantem.

— A ja tylko podpułkownikiem. Ale wezwano mnie i rozkazano objąć wywiad i rozpoznanie całej armii. Tak więc obecnie nie tylko przejmuję wszystkie sprawy bieżące, ale również kompletuję własną ekipę. Kilka osób zabrałem ze sobą ze swojej poprzedniej pracy. Byłem szefem wywiadu 87. Dywizji. Ale mam teraz o wiele większe gospodarstwo i potrzebuję wielu rozgarniętych, sprawnych chłopaków, na których można polegać. Sztab baonu rozpoznania: to dla ciebie minimum. Wypróbuję cię także na wyższych stanowiskach. Jeżeli się sprawdzisz… — Spogląda na zegarek. — Masz dwadzieścia minut na spakowanie. O 21.30 do sztabu 13. Armii w Równem jedzie od nas autobus. Jedno miejsce zarezerwowane dla ciebie. Zabieram cię do wydziału wywiadowczego sztabu 13. Armii, jeśli tylko zdasz jutro egzaminy.

Zdałem.

Доступ к книге ограничен фрагменом по требованию правообладателя.

Назад