List Pożegnalny - Януш Зайдель 2 стр.


dzieła, nie wytrzymuje tempa, które rozwój narzuca… Niech pan sobie wyobrazi krzywą określającą relatywistyczny wzrost masy z prędkością: dla małych prędkości masa jest prawie stała, ale w miarę zbliżania się do wartości C = 300000 km/sek masa wzrasta, aby przy tej granicznej wartości osiągnąć wielkość równą nieskończoności; ponieważ jednak istnienie nieskończonej masy jest fizycznie nie do pomyślenia, prędkość światła jest praktycznie nieosiągalna! Jeśli teraz na osiach współrzędnych postawimy zamiast prędkości – czas upływający w naszym świecie, a zamiast masy – współczynnik rozwoju technicznego, to otrzymamy krzywą postępu, z której niezbicie wynika, że świat nie może trwać w nieskończoność w stanie ciągłego rozwoju! Pojawi się chwila, poza którą nie ma prawa istnieć ten sam cykl rozwojowy. W miarę zbliżania się do tego momentu szybkość zmian w naszym świecie wzrośnie tak niebywale, że nieomalże z dnia na dzień przeciętny człowiek będzie zmuszony do przystosowywania się do nowych warunków życia… Ale zdolność przystosowawcza organizmu i psychiki człowieka jest ograniczona. Dlatego też co słabsze jednostki będą odpadały z życia społecznego. Na koniec pozostaną sami ludzie genialni, ale tym samym przyspieszy się rozwój, nie hamowany przez konserwatystów, wsteczników czy wręcz idiotów… Wkrótce i ci najgenialniejsi nie wytrzymają i załamią się, a tym samym skończy się istnienie cywilizowanego świata… Ekstrapolując krzywą postępu na podstawie dotychczasowego tempa wzrostu współczynnika komplikacji nietrudno obliczyć, że chwila ta jest już niezmiernie bliska, bliższa, niż mógłby pan się tego spodziewać…

Stary człowiek zamilkł, wpatrzony w gasnący na kominku żar świerkowych szczap.

– Wydaje mi się – przerwałem po chwili zaległą w pokoju ciszę – że nie docenia pan jednak zdolności adaptacji człowieka do nowych warunków… Przecież nie było dotąd wynalazku, którego człowiek nie potrafiłby wykorzystać dla swoich praktycznych celów… Żaden wynalazek nie stał się dotąd panem człowieka…

– O, mój drogi młodzieńcze, mylisz się, jakże bardzo się mylisz! Cóż z tego, że przeciętny człowiek opanuje sposób posługiwania się danym urządzeniem, jeśli większość korzystających z tego urządzenia nie ma nawet bladego pojęcia o zasadzie jego budowy i działania! Ludzi rzeczywiście mądrych, tych, którzy tworzą coś nowego, jest bardzo niewielu… a tych, którzy rozumieją to, co ja rozumiem, na palcach można policzyć. Reszta – to miernoty, w najlepszym wypadku… jeśli nie debile… Czy wyobraża pan sobie do granic możliwości skomplikowany świat, dźwigany na barkach aspołecznych, egoistycznych, nic nie rozumiejących i co gorsza, nie chcących nic rozumieć jednostek?! Człowiek, człowiek! Mówiąc o współczesnym człowieku, mamy na myśli przeważnie uczonego w laboratorium, inżyniera nad rysunkiem technicznym, chirurga na sali operacyjnej… A reszta? Reszta, bezmyślna reszta zagonionych półgłówków, których umysł nie obejmuje nawet jednej milionowej tych zagadnień, które nazywamy sumą wiedzy ludzkiej… Niestety, ta przytłaczająca większość ludzkości decyduje o przeciętnej, o średnim poziomie umysłowym ludzkości.

Właśnie te stada młodych ludzi, uznających za jedyny cel zgromadzenie maksymalnej ilości środków materialnych dla zaspokojenia jakże przyziemnych potrzeb – stanowią większość, reprezentację ludzkości… Ci przesiąknięci alkoholem, unoszący się nad potęgą postępu, którego ani trochę nie rozumieją, pseudonowocześni filozofowie, stanowiący w rzeczywistości mieszaninę filisterstwa, mieszczuchostwa i wygodnictwa… Wreszcie wszyscy ci, którzy głosząc publicznie najwznioślejsze hasła postępu, w rzeczywistości boją się jedynie o własną pozycję w społeczeństwie – tacy właśnie stanowią trzon społeczeństwa… Czy spodziewa się pan, młody człowieku, że oni potrafią uchronić świat od zadławienia się własnym rozwojem? Nie! Oni będą pchać dalej tę przeklętą machinę, aby bezmyślnie napełniać swe zachłanne brzuchy, jak długo się da, a gdy nadejdzie moment klęski, zawsze znajdą winnych wśród tych, którzy mają trochę więcej rozumu w głowie i których z tego właśnie powodu oni nienawidzą nade wszystko…

Byłem pod nieprzepartym wrażeniem słów starego profesora, choć wydawało mi się, że z wieloma jego poglądami nie potrafiłbym się pogodzić.

– A zatem wydał pan wyrok na ludzkość: samobójstwo za pomocą postępu technicznego? – spytałem ostrożnie. – Czy jest to według pana wyrok bezapelacyjny?

– Prawie… To znaczy istnieje jedna jedyna szansa uratowania ludzkości…

– Jakaż to szansa? – spytałem.

– Jedyny sposób – to zahamowanie wzrostu współczynnika komplikacji poprzez rozsądne, planowe kierowanie postępem, a to jest możliwe tylko wówczas, gdy władza nad ekonomiką świata spocznie w rękach ludzi naprawdę rozsądnych… Gdy żadnego wpływu na rozwój świata nie będą mieli bezmyślni, krótkowzroczni kretyni, zapatrzeni we własną kieszeń… Po prostu należy pozostawić przy życiu tylko tych, którzy wykażą się wystarczająco wysokim poziomem umysłowym i zrozumieniem dla wielkiej idei uratowania cywilizacji. Resztę zdegenerowanej umysłowo ludzkości należy po prostu i bezwzględnie wytępić… Tak, tak, młodzieńcze! – dodał spiesznie, jakby w obawie, że mu przerwę – to nie będzie humanitarne wobec tych biednych głupców, ale wierz mi, i tak niewiele życia im pozostało! Jeśli nie zostanie w najbliższych latach przeprowadzony mój plan, zginiemy wszyscy, przywaleni ogromem cywilizacji… Musimy dać początek nowej rasie ludzkiej, wyselekcjonowanej spośród najinteligentniejszych osobników naszej generacji… Będzie to wspaniała rasa świadomych twórców postępu, którzy potrafią tak pokierować światem, aby krzywa postępu wzrastała co najwyżej p r oporcjonalnie do czasu, co usunie groźbę tragedii… Zastanów się, młody człowieku… A teraz pora spać… Dobranoc!

Staruszek wyszedł z pokoju, a ja położyłem się na kanapie. Nie mogłem zasnąć – w głowie kłębiły mi się wizje zagłady ludzkości, nie nadążającej za postępem…

Obudził mnie silny strumień światła, padający na twarz. Otworzyłem oczy. Okiennice były otwarte, a profesor wchodził właśnie do pokoju. W dziennym oświetleniu wydał mi się bardziej dobroduszny i mniej stary niż wczoraj.

– Dzień dobry! – powiedziałem, uśmiechając się do niego.

– A, dzień dobry, już pan nie śpi!

– Nie śpię, panie profesorze, choć wczoraj długo nie mogłem zasnąć… Myślałem o tym wszystkim…

– No, i… – Z zaciekawieniem wpatrywał się we mnie, jakby oczekując, że przyznam rację jego teorii.

– Mówił pan – zacząłem z wolna – o ile dobrze pamiętani, że należy pozbyć się ze społeczeństwa wszystkich, którzy nie doceniają roli rozumnego kierowania rozwojem cywilizacji…

– A, tak właśnie mówiłem!

– I uważa pan, że reszta, jednostki najbardziej inteligentne, potrafiłyby zahamować -drogą planowego, nie żywiołowego postępu – klęskę „końca świata" w sensie końca cywilizacji ludzkiej? Krzywa postępu przybrałaby wówczas charakter prostej proporcjonalności postępu do czasu, czy tak? – Staruszek skwapliwie przytaknął. – A w obecnym stanie rzeczy, gdy działają oba czynniki, to znaczy mądrość uczonych i tępota przeciętnych członków społeczeństwa, krzywa ta, według pana, ma punkt osobliwy w pewnej chwili czasu, to znaczy, dąży w tym punkcie do nieskończoności… Pozwoli pan, że teraz ja zaproponuję nieco inne rozwiązanie dręczącego pana problemu: otóż zamiast pozbywać się hamulca, pozbądźmy się motoru cywilizacji, właśnie tych wszystkich uczonych, inżynierów… To oni bowiem w pierwszym rzędzie są odpowiedzialni za postęp! Pozostawieni sami sobie pozostali, umysłowo ograniczeni członkowie społeczeństwa, nie stworzą niczego nowego i krzywa postępu przestanie wzrastać! W ten sposób niebezpieczeństwo utraty miary w rozwoju tym pewniej zostanie zażegnane, a przeprowadzenie takiego planu będzie łatwiejsze ze względu na niewielką stosunkowo liczbę ludzi naprawdę mądrych! A ponadto… z punktu widzenia matematyki wydaje mi się dziwnym fakt, że złożenie dwóch funkcji ograniczonych – bo mówił pan przecież, że świadome kierowanie postępem daje proporcjonalność rozwoju do czasu – ma dawać w rezultacie w skończonym czasie nieskończoną wartość współczynnika rozwoju!?

Staruszek bez słowa patrzył na mnie, a na jego twarzy malowało się na przemian zakłopotanie i jakby przestrach.

– Doprawdy… – wyjąkał wreszcie – nigdy nie pomyślałem o takiej możliwości…

Po kilkunastu minutach pożegnałem starego profesora, który pozostał, pogrążony w rozważaniach nad dylematem podsuniętym przeze mnie. Należy dodać, że już wkrótce ugruntowałem się w przekonaniu, iż jego stary, przemęczony umysł ulec musiał jakimś urojeniom, jakiejś idee fixe i stąd jego niesamowite poglądy i projekty… Tym niemniej po głębszym zastanowieniu trudno nie zauważyć, że jednak coś w tym jest…

DRUGA STRONA LUSTRA

– Nie bądź śmieszny, Ray! – mitygował Bert przyjaciela podnieconego dyskusją. – Cały zespół ludzi myślał nad tym w ciągu półtora roku,

a ty mówisz, że teoria jest do niczego!

– Myślał, myślał! Wcale nie zespół myślał! – oponował Ray gestykulując żywo. – W każdym razie nie zespół ludzi, tylko automaty matematyczne! A czy one mogą myśleć? One tylko liczą, przetrawiają to, co im podacie! A błąd tkwi na pewno w założeniach waszej teorii! Zresztą…

Tu Ray machnął ręką z rezygnacją, aż przewrócił filiżankę, a brunatny strumień kawy pociekł na jego jasne spodnie. To go trochę ostudziło.

Obsługujący automat natychmiast przyszedł mu z pomocą, zręcznie zmył plamę, a następnie postawił przed Rayem nową filiżankę kawy.

– Odkąd opuściłem zespół Tappego – ciągnął po chwili Ray -

nurtowało mnie wiele wątpliwości co do podstawy tej całej jego temporystyki… Myślałem nad tym trochę sam, na własną rękę, i moje wnioski znacznie różnią się od waszej teorii. Ale o tym jeszcze za wcześnie mówić!

– Ależ mów, chętnie posłuchamy! – zapalił się Bert. Tol i ja byliśmy mniej zainteresowani tematem. Podróże w czasoprzestrzeni – to nie nasza specjalność. Ja zajmowałem się ostatnio antymaterią, a Tol pisał jakąś pracę o roślinności marsjańskiej. Ku naszemu cichemu niezadowoleniu Ray dał się niestety namówić i rozpoczął:

– Mówiąc najprościej, naszą czterowymiarową czasoprzestrzeń można sobie przedstawić poglądowo za pomocą następującej analpgii: wyobraźmy sobie, że przestrzeń jest kulą, a więc tworem trójwymiarowym. Na powierzchni tej kuli żyją istoty „płaskie", to znaczy posiadające jedynie dwa wymiary. W rzeczywistości będą one niezupełnie płaskie, lecz nieco zakrzywione, gdyż muszą ściśle przylegać do powierzchni kuli, która stanowi cały ich wszechświat.

– To wszystko wiemy już z pogadanek popularnonaukowych w wizji – zauważył nie bez złośliwości Tol.

– Nie przerywaj! – burknął Ray. – A więc jesteśmy dwuwymiarowymi istotami na powierzchni trójwymiarowej kuli wszechświata… Ta powierzchnia jest, rzecz jasna, skończona i wymierzalna, ale dla nas, mogących poruszać się jedynie po jej powierzchni, jest ona „nieskończona" w sensie niemożności znalezienia jakiegoś jej krańca.

Dopóki nie interesują nas wielkie obszary wszechświata, na małych wycinkach przestrzeni zauważamy zgodność obserwacji z płaską geometrią Euklidesa; istnieją na przykład dwie proste równoległe, światło biegnie po liniach prostych, i tak dalej… Na wielkich jednak odległościach zaczyna obowiązywać geometria Riemanna; w tym obrazie euklidesowej prostej odpowiada wielkie koło na powierzchni kuli-wszechświata. A ponieważ nie istnieją dwa różne i nie przecinające się wielkie koła kuli, zatem „proste równoległe" nie istnieją w przestrzeni zakrzywionej.

Wyobraźmy sobie teraz, że „trzeci wymiar" świata płaskich istot – to promień kuli. Jeśli utożsamimy go z czasem, to upływ czasu wyrazi się nam jako zmiana promienia wszechświata! Znane powszechne zjawisko „ucieczki galaktyk" każe nam wnioskować, że w naszym Wszechświecie, tym prawdziwym, czterowymiarowym, promień powiększa się z upływem czasu. Zastosujmy ten wniosek do naszego modelu: niech promień kuli wzrasta. Powierzchnia jej będzie się wtedy ustawicznie powiększać, a oprócz tego krzywizna tej powierzchni będzie się zmniejszała, jeżeli za miarę krzywizny uznamy odwrotność promienia. Wszechświat zatem niejako prostuje się z czasem…

– Wydaje mi się, że w tym, co dotychczas usłyszeliśmy, niewiele jest twojej twórczej myśli… Prawie wszystko to gdzieś już czytałem lub słyszałem!

– Poczekaj – żachnął się Ray – zaraz spadniesz z krzesła, gdy

pozwolisz mi doprowadzić do końca moją myśl! Otóż jeśli jest tak, jak powiedziałem, to również nasze płaskie istoty, które są nieodłączną częścią wszechświata, zmieniają w czasie swoje zakrzywienie. Wszelka materia we wszechświecie zachowuje się w ten sposób! A cóż istnieje poza materią? Nic! Próżnia! Ale w próżni nie ma sensu pojęcie czasu i przestrzeni, gdyż nie ma go do czego odnieść! I tu dochodzimy do wniosku, że z powodzeniem można sobie wyobrazić, że nie wszechświat modeluje zakrzywienie przedmiotów materialnych, lecz odwrotnie, obiekty materialne wyznaczają czasoprzestrzeń!

– Nie bardzo cię rozumiem! – wtrącił niepewnie Bert.

– Zawsze mówiłem, że używanie mózgów elektronowych ujemnie wpływa na wyobraźnię! – z satysfakcją dociął mu Ray. – A to jest przecież takie proste! Jeśli przestrzeń nie istnieje bez materii, to co jest pierwotne, materia czy przestrzeń? Jasne, że materia! I jeśli jeden „płaskoludek" z naszego modelu kulistego wszechświata ma wypukłość większą od innego, to oznacza to nie co innego, jak po prostu fakt, że istniał w czasie wcześniejszym niż ten drugi! Jego „miejscem" w czasoprzestrzeni jest kula o mniejszym promieniu, a współczesne mu są wszystkie istoty i przedmioty posiadające to samo zakrzywienie.

I tu dochodzę do wniosku, który rujnuje Tappego, druzgoce temporystykę, a ciebie, Bert, pozbawia nadziei na bliski doktorat! Podróże w czasie to absurd! Aby przenieść się w przeszłość albo w przyszłość, należałoby zmienić własną krzywiznę, czyli przenieść się na powierzchnię innej kuli. Gdyby się to komuś udało, okazałoby się, że tam nie ma już, oczywiście, naszego Wszechświata, bo on jest właśnie tu, ma już inny promień. Podróżnik w czasie stworzyłby sobie własny, prywatny wszechświat… Rzecz godna polecenia odludkom i solipsystom! Ten nowy wszechświat będzie oczywiście z naszym „współśrodkowy", ale poza tym nic go nie łączy z naszym…

– Piękne pole do popisu dla autorów powieści fantastycznych: teoria nieskończonej, na przykład, mnogości współśrodkowych światów! – zauważyłem sennie.

– Wiesz, że to nawet niegłupia myśl! – podchwycił Ray – tylko, niestety, nie da się tego sprawdzić; nie ma sposobu zmienienia własnej krzywizny!

– Czy nie wystarczy skrzywić się na twarzy? – zjadliwie podsunął Bert, nie znajdując widać rozsądnych argumentów dla obalenia hipotez Raya.

– Spróbuj, może nie wrócisz i przestaniesz mnie wreszcie drażnić – dobrodusznie acz z politowaniem poradził mu Ray.

– A żebyś w podróży miał większe zaufanie do moich teorii, powiem ci jeszcze, że to wszystko nie jest sprzeczne z elektrodynamiką kwantową, nawet w ujęciu relatywistycznym! Sam sprawdzałem.

Zrobiło się późno, więc postanowiliśmy zakończyć pogawędkę. Wyszliśmy z baru. Dałem się namówić Rayowi na odprowadzenie go do domu – szliśmy ztresztą prawie w tym samym kierunku.

– Posłuchaj, Sid – odezwał się nagle Ray – wpadnij na chwilę do mnie! Muszę ci coś pokazać!

– O tej porze? – spytałem zaskoczony.

– Tak! Koniecznie! Bardzo mi na tym zależy!

Poszedłem. Ray mieszkał sam w małej willi, w ogrodzie otoczonym gęstym żywopłotem. Gdy otwierał drzwi, zauważyłem, że są okute i zaopatrzone w podwójny zamek. W oknach były grube kraty.

– Cóż to? Obwarowałeś się, jakbyś złoto produkował! Znalazłeś

”kamień filozoficzny”? – zażartowałem.

– O, to coś znaczenie cenniejszego! – oznajmił Ray tajemniczo i przepuścił mnie do sieni. Zamknął drzwi od wewnątrz i schował klucze do kieszeni. Po chwili znaleźliśmy się w sporym pokoju oświetlonym jaskrawym światłem kilku łuków rtęciowych. Pachniało ozonem. Pod jedną ze ścian stało spore rusztowanie z rur metalowych, oplecione biegnącymi

Назад Дальше