Cylinder van Troffa - Януш Зайдель 12 стр.


– Jesteśmy w drugiej warstwie, trzydzieści metrów nad poziomem gruntu. Niżej jest miasto, które znałeś z twoich czasów. Zresztą i tutaj, i jeszcze wyżej wystają stare budowle z dwudziestego i dwudziestego pierwszego. Pierwszy strop przeciął je w połowie albo, te wyższe, w jednej trzeciej wysokości. Cała kubatura jest zalana krazolitem, ale klatki schodowe i szyby wind są drożne, przynajmniej w niektórych. Dzięki temu jest dostęp do wszystkich warstw, aż po naturalny grunt. Niestety, nie w każdym miejscu. Tam gdzie strop położono powyżej budynków pierwszej warstwy, nie da się tak prosto zejść. Stare ulice są poprzegradzane litymi podporami stropu i tylko odcinkami dostępne. Ale tam i tak nie ma po co chodzić. Wytwórnie są w trzeciej warstwie, inżynieria miejska w drugiej; na poziomie gruntu została tylko kanalizacja, kolej w wydzielonych tunelach i rezerwowe siłownie, nie używane zresztą.

Rozgadał się objaśniając mijane obiekty. Widać czuł się jak u siebie w tych mrocznych zakamarkach.

– No, to jesteśmy na miejscu – powiedział. – Sam byś pewnie nie trafił.

Stanęliśmy przed betonowym blokiem, zamykającym tunel, którym tu przyszliśmy. Mój przewodnik dotknął ręką ściany. Gdzieś nad nami zaskrzeczał głośnik.

– Ile jest siedem razy osiem? – zabrzmiał tubalny głos z wysoka. "Docent" spojrzał na mnie z uśmiechem.

– Aby dostać się do Hadesu, trzeba mieć obola. Pięćdziesiąt sześć! – odburknął w górę i ściana rozstąpiła się przed nami, ukazując oświetlone wnętrze. – Uważaj, nie potknij się!

Na środku leżał biały ludzki szkielet. Pod ścianami zauważyłem jeszcze kilka. Ściana zawarła się za nami.

– To są ci, którym udało się z tabliczką mnożenia. Dotarli aż tutaj, ale ich radość była krótka. Umarli z głodu. Zostawiliśmy ich tu, dla przykładu… – Dotknął następnej ściany.

– Całka nieoznaczona z iks do minus trzeciej potęgi po de iks? – rozległo się z góry.

– Przez całki elementarne żaden dotąd nie przebrnął! Minus jedna druga iks do minus drugiej potęgi.

Następna ściana rozwarła się, przepuszczając nas do pomieszczenia pełnego światła i zieleni bujnej roślinności. Na środku, wśród kolistego basenu, tryskała fontanna. Promienniki umieszczone wysoko pod stropem dawały złudzenie słonecznego światła i ciepła. Stałem oniemiały ze zdumienia. Mój przewodnik napawał się zaskoczeniem, jakie mi zgotował.

– Ładnie tu, prawda? Trzeba jakoś żyć… Zrobiliśmy sobie tutaj kawałek prawdziwego świata. Niestety, tylko kawałek i nie bardzo prawdziwego. Chodź, należy nam się jakiś obiad.

Zaprowadził mnie do luksusowo urządzonego apartamentu, pełnego żywych roślin i wygodnych foteli. Na półkach pod ścianami stały szeregi książek i kaset z mikrofilmami.

– Usiądź – powiedział wskazując mi fotel i wyjmując z szafki butelkę i kieliszki. – Tutaj mamy bibliotekę. Możemy teraz spokojnie porozmawiać. Miałeś, zdaje się, jakąś sprawę do załatwienia?

– Ilu was żyje tu, na dole? – spytałem rozglądając się po salonie.

– Sześciu.

– Sześciu? – powtórzyłem myśląc, że się przesłyszałem.

– Tak, sześciu. Ostatnich sześciu. Zresztą dla większej liczby osób nie starczyłoby komfortu. Ostatecznie należy nam się. Jedynych sześciu jako tako normalnych w tym mieście…

A przecież to ja, ja sam skazałem na bytowanie w tym nienormalnym świecie dziewczynę, która kochała mnie tak prawdziwie – pomyślałem. Nie wolno było do tego dopuścić! Ona, taka delikatna, wrażliwa, wypieszczona w mojej wyobraźni, podsycanej wspomnieniami jej słów, jej obrazu, wegetuje teraz być może rzucona gdzieś w ciżbę odrażających indywiduów, zaludniających to miasto… Ona, którą przecież tak kochałem i wtedy, i teraz…

Czy kochałem Yettę już wtedy, przed odlotem? Zadawałem sobie to pytanie, lecz fascynacja podróżą odsuwała ów problem na drugi plan. Dopiero w drodze, a właściwie u jej półmetka w układzie Dżety, gdy wydobyto mnie z anabiozy, pytanie wróciło, z odpowiedzią coraz jaśniej rysującą się w mózgu… Może sprawiła to odległość w czasie i przestrzeni od wszystkiego, co zostawiałem, opuściłem na tak długo… Yetta była jedynym oparciem dla myśli wracających na Ziemię. Wszystko musiało się tutaj zmieniać; ona jedna trwała niezmienna, ta sama… Wierzyłem w to niezachwianie, choć nie miałem przecież żadnej pewności, czy w końcu nie zrezygnowała z zamierzonego planu. Dla mnie była tam, w cylindrze. Ta myśl, jak niepodważalny aksjomat, stała się jedynym kryterium mojego działania. Kochałem ją – teraz dopiero świadomie; uczucie to było mi niezbędne. Fotografia Yetty towarzyszyła mi wszędzie – w kabinie statku, w sterowni ładownika; gdy wyruszałem na którąkolwiek z planet, miałem ją zawsze w jednej z zewnętrznych kieszeni skafandra, bym w każdej chwili mógł po nią sięgnąć. Była moją wiarą, moim sensem bytu… Tak było prawie do końca…

Obudzeni z anabiozy, u kresu naszego powrotu, dowiedzieliśmy się, że po osiągnięciu zaledwie około jednej ósmej planowanej prędkości silniki odmówiły posłuszeństwa. Tak więc podróż powrotna trwała sto kilkadziesiąt lat zamiast dwudziestu.

Wszyscy byliśmy tym wstrząśnięci. Wtedy po raz pierwszy dopuściłem do świadomości myśl o tym, że ona może już na mnie nie czeka… Przeklinałem na przemian – silniki "Heliosa", van Troffa, siebie…

Gdybym odleciał, pożegnany na zawsze z Yettą – jak ze wszystkimi żyjącymi, których za lat pięćdziesiąt mogłem już nie spotkać – wracałbym teraz, jak moi towarzysze, pogodzony z sytuacją… Dopiero w takich chwilach człowiek zdaje sobie sprawę, jakiego znaczenia mogą nabierać pojedyncze zdania czy słowa, kiedyś przez kogoś wypowiedziane. Przypomniałem sobie słowa Yetty: "…choćby to miało trwać dłużej niż pięćdziesiąt lat…" Uczepiłem się tych słów z nową wiarą i zapałem. Snułem przypuszczenia, wyobrażałem sobie sytuacje… Oto Yetta w oznaczonym czasie wychodzi z cylindra, a przekonawszy się, że "Helios" jeszcze nie powrócił – wraca tam, by czekać dalej…

Wiadomość o naszej awarii nie mogła dotrzeć do Ziemi wcześniej niż kilkadziesiąt lat po starcie z Dżety… Przy szybkości, jaką rozwinął statek w powrotnej drodze, musiało upłynąć dużo czasu, nim znaleźliśmy się w obszarze zasięgu łączności z Ziemią. Komputer pilotujący nadawał meldunek, o tym wiedzieliśmy z zapisu… Czy został odebrany? Potwierdzenie nie nadeszło…

Teraz gdy znam sytuację panującą w tym czasie na Ziemi, mogę sobie wytłumaczyć przyczynę tego braku odpowiedzi… Wszystkie wątpliwości odżyły na nowo. Tam, na Księżycu, i tutaj, w ziemskim mieście… Jedynym sposobem, by wszystko do końca wyjaśnić, mogło być odnalezienie cylindra van Troffa… Czy go znajdę? Czy ona… tam jest? Czy w ogóle była tam kiedykolwiek? A może żyłem tylko złudzeniami?… Nie, ona musi tam być… Dla niej to przecież tylko szesnaście minut! Szesnaście minut! Czyżby nie miała dość cierpliwości… i odwagi… by je przeczekać? A jeśli czeka… Przecież nie mogę pozostawić jej tam na zawsze…

– Musisz mi chyba dużo wyjaśnić; najlepiej od początku. A co do mojej sprawy… Czy potrafisz mi wskazać drogę… Szukam budynku Instytutu Grawitologii… Oczywiście tego z połowy dwudziestego pierwszego wieku… – powiedziałem, rozglądając się po przytulnym wnętrzu.

– Znajdziemy. Mamy tu plany ze wszystkich okresów. Inna sprawa, że mogą być trudności z dotarciem… Zostawiłeś coś tam?

– Właśnie. Muszę poszukać.

– Nie wiem, czy znajdziesz. Wnętrza budynków były zazwyczaj opróżnione przed zasklepieniem.

– To było w piwnicach, a właściwie… pod piwnicami… W głębokim szybie.

– Może się uda tam dotrzeć, zobaczymy. Ale nie ma pośpiechu, czekało dwieście lat, poczeka jeszcze trochę. Czuj się naszym gościem.

– A twoi towarzysze?

– Poszli w teren. Każdy ma swoje interesy. Wrócą na kolację, poznasz ich. Oni też się ucieszą. Ostatni kosmak był w tym mieście chyba ze czterdzieści lat temu.

– Co się z nim stało?

– Wyjechał. Do innego miasta, nie wiem nawet dokąd. Też czegoś szukał. Wy wszyscy czegoś szukacie, pewnie własnych śladów… Chyba wam zazdroszczę…

– Czego? Samotności? Zagubionego czasu?

– Życia. Prawdziwego, z rozmachem…

Zamilkliśmy obaj. Patrzyłem na starego człowieka, nalewającego do kieliszków przejrzysty płyn. Może miał rację…

– No, to… – powiedział podając mi kieliszek. – Sądząc z języka, którego używasz biegle, choć nieco archaicznie, jesteś stąd. A więc, starym zwyczajem – zdrowie!

– Alkohol? – spytałem wąchając zawartość kieliszka. – Przetrwał wszystkie przełomy historyczne…

– Przetrwał. Było już z tym krucho, ale wskrzesiliśmy dobre tradycje – zaśmiał się trącając mój kieliszek.

Trunek był mocny, a ja nie piłem… od dwustu lat, można by powiedzieć.

– Nie pytam, jak ci się podoba świat, który zastałeś, bo z góry znam odpowiedź – podjął odstawiając kieliszek. – Nie musisz go chwalić nawet przez kurtuazję. To nie nasza wina, że jest taki. A zresztą, czy można tu mówić o czyjejś winie?

– Dlaczego właściwie zaprosiłeś mnie tutaj? – spytałem, gdy mój gospodarz zabrał się z wprawą do przygotowania jakiegoś popisowego dania. Używał do tego – oprócz opakowanych produktów, które znałem ze sklepów – także świeżych warzyw i zieleniny.

– Przede wszystkim dlatego, że lubię porozmawiać. Tutaj jest na co dzień dość monotonnie. Nic już nie ma do roboty, chyba że ktoś, jak my, jej szuka. Oni wszyscy, ci z miasta, żyją jak trzoda: między żłobem, wybiegiem i spaniem. Czasem się jeszcze trochę pobodą, ale po prawdzie nie ma już o co ani o kogo. Wszystko dostają pod sam nos: syntentyczne pożywienie, wciąż jednakowe, ale za to w obfitości; mają odzież, mieszkanie, jakieś tam własne rozrywki, których byś zapewne nie rozumiał… Miasto dba o nich i będzie dbało, dopóki pozostanie w nim choćby jeden konsument. Nawet jeszcze dłużej, aż się to rozstroi i rozleci. Nim to jednak nastąpi, nie będzie po nas wszystkich ani śladu. Automatyzacja produkcji, unifikacja konsumpcji, optymalizacja genotypu… Z tych trzech rzeczy dwie pierwsze udały się, nie można powiedzieć… Tylko że nudno jak wszyscy diabli… I tak już od stu co najmniej lat. A my, skoro już przez nierozwagę czy wręcz głupotę znaleźliśmy się tutaj, musimy sobie jakoś tę powszechność urozmaicać. Wolisz sałatę z octem, oliwą czy śmietaną?

– Masz nawet śmietanę? – byłem szczerze zdziwiony.

– Mamy jednego dobrego biochemika. Miasto produkuje różne rzeczy, lecz na użytek ogółu zestawia z tego optymalne kompozycje białkowo-tłuszczowo-węglowodanowe, na ogół obrzydliwe lub zgoła nijakie w smaku. Na szczęście dobraliśmy się do komponentów tych mieszanek i czasem udaje się zrobić coś strawnego. A zieleninę sami hodujemy. Zresztą spróbujesz i ocenisz. A jeśli ci będzie smakowało, to mam nadzieję, zrewanżujesz się paroma informacjami o waszej podróży. Gdzie was, u licha, nosiło tyle czasu? Przecież, o ile pamiętam, powinniście byli wrócić około dwutysięcznego setnego roku…

– Silniki, w drodze powrotnej… A właściwie to który rok macie teraz? Dwa dwieście czterdziesty? Śmieszne, ale nie sprawdziłem tego od chwili lądowania na Księżycu. Jakoś nie pomyślałem o tym.

– Czterdziesty pierwszy. Ja też gubię się czasem w tych rachunkach, szczególnie po paru latach anabiozy. Ostatnio zresztą nie hibernujemy się wszyscy równocześnie, więc jest jakaś ciągłość kalendarza… Widziałeś te szkielety w komorze wejściowej Bunkra. Kiedy wszyscy naraz byliśmy w anabiozie, jacyś wścibscy mieszkańcy miasta dotarli aż tutaj. Na arytmetyce nie dali się zagiąć. Dopiero gdy komputer przepytał ich z elementów analizy matematycznej, nie mogli już wybrnąć, nawet zbiorowym wysiłkiem. Cała bieda w tym, że hibernując się zapomnieliśmy zdjąć blokadę wyjścia z pierwszej przegrody. Zwykle przetrzymywaliśmy trochę takich ciekawskich, żeby ich postraszyć. No, i kiedy się zwitalizowaliśmy, było już cokolwiek za późno… Ten test wejściowy zaprogramowaliśmy na wypadek, gdyby ktoś z Kosmosu albo z Księżyca trafił tu przypadkiem i potrzebował schronienia. Jesteśmy gościnni dla przybyszów, lecz tubylców tu nie chcemy. To nie dla nas towarzystwo. Nasze hibernatory są dobrze ukryte, ale ostrożności nigdy za wiele na tej planecie. Musisz o tym pamiętać, jeśli masz zamiar tu pożyć…

– Przeżyłem na czterech planetach Dżety…

– Ilu was przeżyło?

– Wróciło nas dziewięcioro z piętnastoosobowej załogi. Zwabili nas na Księżyc, a potem zamknęli.

– Sami już nie wiedzą, kogo się bać… Uciekłeś?

– Chcę poznać rzeczywistą sytuację.

– Kolejna planeta do odkrywania! – uśmiechnął się melancholijnie. – Pomogę ci. Znam trochę historię i teraźniejszość. Żyję tu dość długo. Ale trzeba wreszcie powiedzieć sobie: dość! Jak wiesz, wielokrotna hibernacja nie wychodzi na zdrowie, zwłaszcza w starszym wieku. A w tym świecie – im dalej, tym gorzej. Trzeba wreszcie przestać korzystać z odroczenia końca…

– Ja i moi towarzysze mamy podobny problem: co zrobić z dalszym ciągiem życia. Nasza wyprawa okazała się nikomu na nic niepotrzebna. Cały materiał naukowy krąży po orbicie wokół Księżyca, na pokładzie "Heliosa".

– Co znaleźliście?

– Cztery planety. Każda zupełnie inna. Dziesięć lat pracy, cztery osoby zginęły, dwie przepadły bez śladu.

– Życie?…

– Na jednej. Obfita flora, dobra atmosfera z tlenem. Pozostałe – bardzo surowe, niebezpieczne, nawet wrogie. Na jednej z nich ślady pobytu istot rozumnych. Dość świeże.

– W układzie Tau też odkryto jedną dobrą planetę. Pamiętasz może tę wyprawę? Odlecieli przed wami, wrócili po waszym odlocie. Potem jeszcze wielu tam poleciało…

– A inne ekspedycje?

– Kilka wróciło, dwie zaginęły. O ile wiem, nigdzie więcej nie znaleźli warunków do osadnictwa.

– Wszystko na marne! – powiedziałem ze złością. – To, co zdziałaliśmy, nie było warte życia ani jednego z tych wspaniałych, odważnych ludzi… Ani nawet połowy, tej lepszej połowy życia tych, co wrócili.

– Jak tam było? – mój rozmówca rzucił pytanie, siląc się na obojętny ton. Wiedziałem jednak, że pożera go ciekawość.

– Każda z planet to osobna historia. Nazwaliśmy je, dla ułatwienia, nazwami zaczynającymi się na kolejne litery alfabetu. Pierwsza to Arion. Druga nazywała się Bella… ale nie zasłużyła na tak piękną nazwę, choć wyglądała kusząco i mile. Tam właśnie straciliśmy dwóch towarzyszy i odtąd nazywaliśmy ją po prostu Druga. Trzecią nazwaliśmy Cleo. Tu właśnie natrafiliśmy na ślady Obcych, lecz musiał to być okresowy pobyt jakiejś wyprawy. Pozostawili sporą budowlę pod strażą dość perfidnych automatów. Niewiele brakowało, a zostałbym tam na wieki wraz z dwoma innymi… A czwarta, Doria, rokowała duże nadzieje. Zbudowaliśmy tam naszą stałą bazę. Były nawet projekty pozostawienia kilku osób, ale ostatecznie nikt nie został. W chwili odlotu było nas i tak o sześcioro mniej.

– Co wiecie o tych… Obcych?

– O nich samych niewiele: wysoki poziom technologii, rozmiary zbliżone do ludzkich. Żadnych danych o wyglądzie, pochodzeniu… Musieli spodziewać się gości w tej swojej budowli, bo zabezpieczyli ją dość złośliwie. Łatwo tam wejść. Wydostać się znacznie trudniej…

– Jak do naszego Bunkra – wtrącił.

– A… rzeczywiście. Chodziło chyba o to samo. Tylko, że ich tam nie było.

– A może byli, dobrze ukryci?

Zastanowiłem się. Wtedy na Cleo nie braliśmy tego pod uwagę. Budowla Obcych była w naszym mniemaniu tylko zmyślnie skonstruowaną pułapką. Być może kryła w sobie więcej tajemnic, których my, zaabsorbowani ratowaniem własnej skóry, nie byliśmy w stanie dostrzec.

Może otarliśmy się o Obcych, nie wiedząc o tym, nie umiejąc stwierdzić ich obecności – gdy oni śledzili nasze wysiłki, zmierzające do wyplątania się z zadanej nam testowej sytuacji, sami pozostając biernymi obserwatorami, oceniającymi stopień naszej sprawności intelektualnej?

Czy naprawdę udało się nam wyjść zwycięsko z próby dzięki własnym umiejętnościom? A może wyszliśmy tylko w wyniku ich łaskawego przyzwolenia, gdy orzekli, że nie dorastamy do ich poziomu? Za późno teraz zastanawiać się nad tym…

Mój gospodarz nazywał się Mark, tak przynajmniej kazał do siebie mówić. Był wyjątkowo uprzejmy, choć jego sposób bycia i nadmierne gadulstwo drażniły mnie chwilami. Usprawiedliwiłem go jednak tym, że nieczęsto zdarzało się podejmować tu gościa. Miał przy tym jedną niewątpliwą zaletę: nie zadawał zbyt wielu pytań. Z zakamarków wielkiego regału wydobył obiecane plany miasta i próbował przy mojej pomocy ustalić położenie interesującego mnie obiektu.

– Zdaje się, że masz szczęście, kosmaku – uśmiechnął się, podnosząc oczy znad planu. – Ten budynek, o który ci chodzi, wystaje ponad pierwszy strop. Dostaniesz się tam z drugiego poziomu, na pewno jest zejście, bo w pobliżu przebiega jeden z głównych kolektorów wodnych. Widzisz, tutaj… To ujęcie wody do celów przetwórczych, wprost z rzeki…

– Ta rzeka… istnieje?

– Rzeka – uśmiechnął się ironicznie. – Przepływa przez kilka miast, takich jak to. Właściwie to prawie kanał ściekowy. Ale jest – tam, w głębi.

Jeszcze przez pół godziny zestawiał plany różnych poziomów, porównywał coś, szkicował na kawałku kartki.

– Jeśli chcesz, mogę cię zaprowadzić na drugi poziom. Dalej sam sobie poszukasz.

Zgodziłem się skwapliwie. Jego dyskrecja była mi bardzo na rękę. Byłem mu wdzięczny za to, że nie interesował go cel moich poszukiwań.

Wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia, po obiedzie, który Mark przygotował szczególnie starannie i z dużym talentem.

Znów wchłonęły nas ciemne przejścia, brudne klatki schodowe, ponure odcinki ulic, wyłaniające się z grobowej ciemności w smugach naszych latarek. Schodziliśmy w głąb coraz niżej, przechodząc odcinki korytarzy w caliźnie domów wypełnionych szarą, twardą masą. Czasem trzeba było przecinać w poprzek prostokątne podwórza, utworzone pomiędzy ścianami domów i płytami zamykającymi ulicę z obu stron. Kilkakrotnie chcąc wydostać się z takiej przestrzeni, trzeba było forsować parę pięter, by znaleźć się powyżej stropu, na następnym poziomie, i stamtąd na powrót opuszczać się w dół… Trójwymiarowy labirynt miasta chwytał nas w pułapki ślepych korytarzy, utrudniając dotarcie do najniższych swych pięter.

– Tu nikt właściwie nie wchodzi – powiedział Mark przystając, by nabrać tchu po kolejnej wspinaczce po wyszczerbionych schodach. – Oni żyją na powierzchni i na przedostatnim poziomie, gdzie przebiegają główne ciągi komunikacyjne. Niżej żyją tylko szczury. Jest ich mnóstwo…

– Widziałem – wtrąciłem. – Nauczyły się korzystać z udogodnień cywilizacyjnych…

– Są bardzo niebezpieczne. Oczywiście, gdy jest ich dużo. Niezmiernie inteligentne. Mnożą się bardzo szybko i stają się agresywne.

– Czy sądzisz, że… to one w końcu zostaną głównymi użytkownikami miasta?

– Nie na długo, ale niewątpliwie przeżyją nas tutaj. Później stopniowo skończy się wszystko, cały mechanizm zacznie się rozstrajać, a one nie będą już umiały poradzić sobie bez syntetycznej żywności…

– To miasto ginie, prawda? – spytałem, patrząc na Marka w słabym świetle odbitym od szarej ściany przed nami.

– Gdyby tylko ono… Ginie ten świat, już od dawna. Chyba zauważyłeś, że miasto jest prawie puste…

– A ci z przedmieść?

– Ech, to zbyt skomplikowane, by wyjaśnić w paru słowach. Porozmawiamy o tym w wygodnych fotelach.

Ruszył przed siebie, oglądając sypiące się ściany mijanych budynków, jakby próbował odcyfrować z dawna zatarte napisy z nazwami ulic.

– Czy… nie można nic poradzić, zapobiec?… – spytałem cicho.

– Czemu? Wymieraniu ludzkości? Nikt nie zamierza ich ratować, to nie miałoby sensu. Oni wymierają planowo. Po prostu nie rozmnażają się. To bardzo humanitarny sposób likwidacji.

– Przecież jest sporo młodych?

– Niczego nie zauważyłeś? Byłeś tam, na Księżycu… Nie wyjaśnili ci, na czym to polega?

– Oni? Niechętnie i niejasno wspominali coś o degeneracji… O popełnionych błędach…

– Pomówimy o tym kiedy indziej. Dużo kobiet widziałeś w tym mieście?

– No… chyba… żadnej.

– Masz odpowiedź.

– Nie ma ich?

– W każdym razie bardzo niewiele… i coraz mniej. Może Cyryl wytłumaczy ci to szczegółowo, on jest biologiem, zajmował się genetyką. Zdaje się, że jesteśmy na miejscu.

Niebieskoszara elewacja budynku wydała mi się znajoma. Tak, to mogło być tutaj. Przecięty stropem drugiego poziomu na wysokości okien siódmego piętra gmach Instytutu wspierał swą bryłą kolejny strop. W oknach pozbawionych szyb szarzały zwały skrzepłego krazolitu.

Назад Дальше