– Czyżby nie było wejścia? – mruknął Mark i ruszył wzdłuż ściany. Poszedłem za nim.
– Może z drugiej strony? – podsunąłem.
– Zobaczymy. Powinni zostawić jedno przynajmniej okno. Zwykle tak robili, by można było dostać się do trzonu budynku poprzez jedno z zewnętrznych pomieszczeń.
Obeszliśmy wokoło bryłę budowli, szczelnie wypełnioną twardym monolitycznym tworzywem.
– Nic z tego – powiedział Mark. Poczułem, jakby twarda płyta ugięła się pod moimi stopami. – Ale jest jeszcze szansa. Następny poziom wspiera się o dach budynku. Musimy się tam dostać.
Poświecił dokoła, szukając najbliższej budowli. Instytut stał w środku pustego placu, jak potężny pylon, dźwigający strop w promieniu kilkudziesięciu metrów. Mark ruszył na przełaj w stronę jakiegoś ciemnego budynku.
– W porządku – powiedział, sprawdzając coś na swoim szkicu. – To chyba dawny Ośrodek Obliczeniowy. Chyba do tej pory pracuje tu jakaś jednostka systemu komputerowego miasta.
Drzwi wejściowe budynku były otwarte. Wąskimi schodami ruszyliśmy w górę, pokonując wysokość sześciu pięter.
– Doskonale! – Mark wskazał na metalową drabinkę, zawieszoną u włazu na dach. – Spróbuj otworzyć pokrywę.
Wdrapałem się na drabinkę i, wspierając się plecami o klapę włazu, uniosłem ją w górę. Wionęło stęchłym powietrzem, z góry posypały się grudki ziemi. Uniosłem dłoń z reflektorem i zaświeciłem w szparę pod uchyloną klapą. Powyżej znajdowała się płytka studzienka, pokryta ciężką kratką jak ściek kanalizacyjny. Usunąłem ją bez trudu i wydobyliśmy się na kolejny poziom.
– Tam! – Mark wskazał kierunek i ruszyliśmy po sypkim, wysuszonym gruncie, będącym kiedyś zapewne trawnikiem. Po obu stronach biegły zaniedbane, spękane pasma asfaltowych jezdni, dalej szeregi jednakowych wysokich bloków, których architektura była mi zupełnie obca. To już było miasto powstałe na długo po moim odlocie.
– Tu gdzieś będzie zejście – powiedział Mark, przeszukując pas ziemi w odległości pięćdziesięciu metrów od miejsca, gdzie wyszliśmy na górę. – Twój Instytut jest pod nami… O, do licha. Jest, ale otwarte…
Nachyliłem się nad czarną, prostokątną dziurą w ziemi. Po pochyłych ścianach studzienki szurnęło w górę kilka szczurów.
– Szczurzy szlak. Musimy uważać, może ich być więcej. Przygotuj porażacz – powiedział Mark, przesuwając na pierś swój zawieszony na pasku miotacz gazowy. – Czego one szukają na drugim poziomie?
Schodziliśmy ostrożnie po metalowych krętych schodkach. Tak, to był Instytut. Znałem ten hali na najwyższym piętrze, kiedyś stała tu ogromna palma, tuż przed dyrektorskim gabinetem. Teraz była to przestrzeń ograniczona brudnymi ścianami i stropem pełnym nawisłych pajęczyn kurzu. Z otworów wyjętych drzwi wybrzuszały się zwały krazolitu.
Zbiegłem w dół po lastrykowych schodach, na których pozostał jeszcze jaśniejszy pas po okrywającym je niegdyś chodniku. Mark z trudem nadążył, więc zwolniłem nieco.
– Idź sam, zaczekam tutaj – powiedział, opierając się o poręcz gdzieś na poziomie szóstego piętra. – Nie chce mi się wdrapywać z powrotem tak wysoko.
– Niedługo wrócę – powiedziałem.
– Powodzenia – mruknął, wyciągając z kieszeni woreczek z tytoniem i fajkę.
Do piwnic dotarłem bez przeszkód, jeśli nie liczyć gromadki szczurów rozpierzchłych w strumieniu światła, którym je odnalazłem w ciemności piwnicznego korytarza. Czego tu szukały?
Czyżby jednak było stąd jakieś inne wyjście na niższym poziomie? W podnieceniu dwukrotnie pomyliłem drogę w labiryncie piwnicznych korytarzy, nim dotarłem do ukrytego przejścia. Odblokowałem mechanizm zamka i pchnąłem betonową płytę. Ustąpiła bez trudu. Stanąłem nad wylotem szybu z krętymi schodkami. Były zardzewiałe, lecz trzymały się jeszcze nieźle. Zszedłem powoli na dół.
Klapa włazu była zamknięta. Szarpnąłem uchwyt. Uniosła się łatwo.
Skierowałem snop światła w głąb cylindra. Chciałem zawołać, lecz głos nie zdołał wydobyć się ze ściśniętej krtani…
Zsunąłem się w dół po metalowej drabince. Reflektor oświetlił ciasną przestrzeń. Wnętrze cylindra było puste. Nie… Niezupełnie puste. Pod ścianą, na gładkiej płycie podłogi, leżała ogromna wiązanka kwiatów. Przyklęknąłem oświetlając je z bliska. Na wpół rozwinięte pąki jasno-czerwonych róż były świeże i pachniały mocno. Między płatkami błyszczały uwięzione krople wody. Dłonie drżały mi, gdy rozgarniałem liście, raniąc opuszki palców o ostre kolce. Nie… Nie było żadnego listu, nic oprócz kwiatów… A więc była tutaj, była przed chwilą; gdyby nie silny zapach róż, mógłbym w tej ciasnej przestrzeni odnaleźć jeszcze znany tak dobrze i zapamiętany zapach jej ciała… Przed chwilą była tutaj…
Kiedy stąd odeszła? Czy zostawiwszy kwiaty wyszła od razu, nie zamierzając powrócić? Nie, w takim przypadku pozostawiłaby choć słowo pożegnania. A może, odczekawszy cztery minuty, wyszła, by sprawdzić, czy wróciłem? Nie, wyszłaby zabierając kwiaty, aby mi je dać na powitanie…
– Więc kiedy? Dlaczego?…
Nie wiem, jak długo siedziałem tam, we wnętrzu cylindra, wymyślając i odrzucając przeróżne warianty. Gdyby klapa włazu była zamknięta, na zewnątrz upłynęłyby zapewne całe tysiąclecia…
Teraz gdy minęło nagle całe napięcie oczekiwania, kiedy rozwiały się nadzieje, które utrzymywały mnie w ciągłej gotowości do działania, czułem, jak przybywa mi lat – jakby oszukiwany tak długo czas odbierał sobie należną mu daninę…
Próbowałem nie poddać się jeszcze, utrzymać w sobie wbrew wszystkiemu tę wiarę, która była mi tak potrzebna wtedy, w kosmosie i teraz… Wielokrotnie zestawiałem w różnych wariantach domysły i hipotezy, szeregując je według prawdopodobieństwa. Co mogło stać się tam, na dole? Co stało się później? Dlaczego Yetta opuściła cylinder i nie powróciła tam więcej? Bo w to, że jednak tam była, wierzyłem bez cienia wątpliwości. Kwiaty, którymi miała mnie powitać, były tego wystarczającym dowodem.
Pięćdziesiąt lat – planowany okres mojej nieobecności – we wnętrzu cylindra trwał cztery minuty. Wyobrażałem sobie Yettę, z bukietem w dłoni, spoglądającą na zegarek przez te wszystkie minuty… Kiedy upłynęły, jej spokój w ciągu następnych kilku sekund musiał przerodzić się w popłoch. Świadoma, że na zewnątrz, poza cylindrem, w tempie zegarowego sekundnika migają miesiące i lata, musiała działać błyskawicznie. Wypuściwszy z ręki bukiet, wspięła się zapewne po drabince, by otworzyć właz. Wtedy oszalały czas zwolnił, wracając do normalnego tempa. Mogła się zastanowić.
Co zrobiłbym na jej miejscu? Oczywiście, wystarczyło wyjść na którekolwiek piętro gmachu, wcisnąć kontakt wideofonu, połączyć się z centralą służby kosmicznej. Wówczas, w pięćdziesiąt lat po moim odlocie, Instytut musiał jeszcze funkcjonować. Może tylko dolne piętra znalazły się już poniżej pokrywy pierwszego stropu, ale klatka schodowa pozostała do dziś od dołu do góry nie uszkodzona i nie zasklepiona. Mogła swobodnie wyjść i wrócić, zasięgnąwszy informacji…
Czego mogła się dowiedzieć w centrali? Wówczas jeszcze niczego. "Helios" był już w drodze powrotnej, lecz poza zasięgiem łączności. Dlaczego nigdy przedtem nie usiłowałem wyobrazić sobie tej sytuacji – Yetty opuszczającej cylinder… Umówiliśmy się przecież, że to ja ją tam odnajdę. Ale tego, co zaszło, nie braliśmy pod uwagę. Nie, nieprawda. Na pewno każde z nas myślało o tym, lecz żadne nie chciało poruszyć tej sprawy. Jak dwa cholerne strusie woleliśmy nie ustalać innych wersji spotkania. Być może wydawało się nam, że sama wiara w powodzenie naszego planu uczyni go niezawodnym…
Dlaczego tam nie wróciła? Statek kosmiczny opóźniający się o całe lata – to znowu nie taka rzadkość… Tak. Ale nie o stulecie, półtora stulecia… A zresztą przecież mogła wychodzić stamtąd wielokrotnie. Świeżość kwiatków świadczyła o tym, że za każdym wyjściem zamykała właz. Czy robiła to tylko odruchowo, czy… celowo, by róże nie zwiędły? Jeżeli tak, to musiała wciąż wierzyć, czekać… Aż wreszcie, wyszedłszy kolejny raz, nie powróciła. Co uniemożliwiło jej powrót? Kiedy to nastąpiło? Sto lat temu? Przed rokiem? Przed tygodniem? Może właśnie teraz, niedawno i… jest gdzieś tutaj, w mieście?
Przeraziłem się tej myśli: sama tutaj? Jak straszną rzecz zrobił van Troff, zrobiliśmy obaj…
Ale przecież mogła wyjść w każdej sekundzie tych szesnastu minut; tyle trwała moja nieobecność dla niej, zamkniętej we wnętrzu grobowca, który miał ją zwrócić żywą, młodą po wielu latach…
Znów rozwijam kilka wariantów i nie umiem wybrać żadnego z nich. Nie, nie wiem nic, nie dowiem się nigdy… Zaraz, spokojnie, bez egzaltacji! Są tylko dwie możliwości: ona żyje albo nie żyje…
Truizm. Ale od tego trzeba zacząć. Więc jeśli żyje, to… albo wróci lada chwila do cylindra i znajdzie list ode mnie, i nim zdąży zamknąć właz, ja go ponownie otworzę, bo przecież będę tam wciąż zaglądał…
Albo wyszła dawno temu i teraz…
Wstrząsnęła mną okropna wizja: ujrzałem ją wśród gromady oberwańców z przedmieścia; starą kobietę o zmierzwionych włosach, w poszarpanych łachach, wygnaną z miasta przez czeredę wojowniczych chłopaków ze stalowymi rurkami w dłoniach.
A jeśli nie żyje? Odganiam tę myśl, nie chcę brać jej pod uwagę. Yetta musi być tutaj, laka sama jak dawniej, zjawi się lada chwila.
Ale muszę być tego pewny. Jest na to sposób. Jeśli ograniczę się do przyjęcia dwóch skrajnych możliwości, to wystarczy wejść do cylindra i zamknąć właz. Pierwsze dwie, trzy minuty przyniosą odpowiedź, wyzwolą mnie z udręki dociekań i domysłów. Jeśli się nie zjawi, pozostawię za sobą o kilkadziesiąt lat w tyle ten czas i te sprawy… I co dalej? Jak będzie wyglądała Ziemia za pół wieku?
A jeśli przyjdzie, lecz… nie taka, jakiej się spodziewałem? Kto wie, ile czasu spędziła dotychczas poza cylindrem? Jeśli zamiast dwudziestoletniej, pięknej dziewczyny, którą kocham, zjawi się stara kobieta? Czy ją także kocham? Czy zdobędę się choćby na pozory uczucia do Yetty sześćdziesięcio… siedemdziesięcioletniej?! Śmieszne i tragiczne zarazem. Kogo właściwie kocham i czy to w ogóle prawda, to uczucie… Czy nie jest tylko urojeniem, wypełniającym myśli przez całe lata dalekiej podróży?
Co robić? Zejść tam zaraz, zatrzasnąć pokrywę cylindra i pędzić na oślep w niewiadomą przyszłość tej planety? Bo przecież nie uda się niczego cofnąć, odwrócić… Cofnąć?
Przeklęte niech będą diabelskie sztuczki starego "Mefi". Nie, teraz jeszcze tego nie zrobię. Dni czy nawet tygodnie nie odgrywają żadnej roli. Mogę uczynić to w każdej chwili… Nie chcę tego zrobić, jeszcze nie… Czyżbym bał się tej szczególnej, dziwnej nieśmiertelności, której widać przeląkł się sam jej wynalazca?
A Yetta? Może i ona przelękła się trwania, może zapragnęła przeżyć swoje normalne, ludzkie życie w jakimś dowolnym, wcześniejszym czy późniejszym czasie – zamiast trwać praktycznie poza czasem? Może, nie wierząc w mój powrót po tylu latach i widząc ku czemu zmierza ludzkość, uznała, że dalsze odraczanie życia nie ma sensu? Jeśli spotkała kogoś, jeśli z nim pozostała – czy mam prawo ją potępić?
Jeśli jednak jest tutaj, w tych piekielnych zakamarkach pełnych potępionych skazańców – znajdę ją…
Wracaliśmy w milczeniu. Mark szedł przodem, oświetlając drogę. Nie pytał o nic. Czy mógł znać tajemnicę podziemi Instytutu? Jego poszukiwania w planach miasta, błądzenie po podziemiach, nim znaleźliśmy wejście, mogły być pozorowane… Ale jaki cel mogłoby mieć takie udawanie?
Nie wiem dlaczego, opadły mnie niejasne podejrzenia, domysły… W pewnej chwili gotów byłem podejrzewać Marka i jego towarzyszy, przypisywać im winę za nieobecność Yetty w cylindrze… Co powodowało te podejrzenia? Zastanawiałem się nad tym. Doszedłem do wniosku, że ten człowiek, jeden z kilku mieszkańców luksusowego schronu, zupełnie nie pasuje do tutejszej rzeczywistości, zajmując w niej wraz z towarzyszami jakąś szczególną pozycję… Czyżby był nie z tego czasu, podobnie jak ja? Nie był "kosmakiem" ani przybyszem z Luny. Kim był? Skąd wziął się w tym wynaturzonym społeczeństwie? Jeśli z przeszłości, to w jaki sposób przebył dystans czasu od swojej epoki do dziś?
Gdy opuszczałem Ziemię, istniała jedna tylko metoda przesunięcia życia ludzkiego w przyszłość: anabioza, osiągalna w stanie hibernacji. Jednak już wówczas, ze względu na problemy techniczne, wynikające z jej stosowania, do hibernacji uciekano się w pojedynczych przypadkach i to głównie w celach medycznych – dla krótkotrwałego utrzymania pacjenta w stanie utajonego życia, w oczekiwaniu na zabieg operacyjny. Poza tym hibernowano astronautów w czasie ich podróży. Sam przecież w czasie mojej dwustuletniej nieobecności postarzałem się zaledwie o kilkanaście lat dzięki temu, że podróż w obie strony odbyłem w anabiozie. Efekty relatywistycznej konstrukcji czasu nie miały w naszej podróży decydującego znaczenia – szczególnie podczas powrotu, odbywanego z prędkością znacznie mniejszą od zaplanowanej.
Mark najwyraźniej nie pasował do teraźniejszości. Jeśli wiedział o cylindrze… Nie, nonsens. Nie mógł wiedzieć…
Postanowiłem raz jeszcze postawić pytania, na które nie uzyskałem dotychczas odpowiedzi. Wydawało mi się, że szczegółowe odtworzenie dziejów Ziemi, ludzkości czy choćby tego miasta pozwoli mi natrafić na jakiś punkt zaczepienia, ślad pozwalający dociec, co się stało z Yettą.
W schronie zastaliśmy jeszcze dwóch jego mieszkańców. Przyjęli mnie
– podobnie jak Mark – ciepło i z zainteresowaniem. Obaj byli w wieku Marka – po sześćdziesiątce, lecz w bardzo dobrej kondycji fizycznej. Cyryl – wysoki, dobroduszny, o dużej, lekko łysiejącej głowie – był biologiem; drugi szczupły i nieduży, imieniem Noam, przedstawił się jako specjalista od demografii. Zaspokoiwszy ich ciekawość, odpowiadając na pytania o Osiedla na Księżycu i o przebieg naszej wyprawy, zapytałem o to, co interesowało mnie najbardziej.
Noam okazał się skłonny do rozmowy na ten temat.
– Już w połowie dwudziestego pierwszego wieku – powiedział
– a więc w czasach, które znasz, a nawet wcześniej jeszcze pojawiły się dwa problemy: przeludnienie i niedobory żywności. Wprawdzie modernizacja procesów wytwórczych łagodziła sytuację, oddalając o dziesięciolecia perspektywę powszechnego niedożywienia ludności Ziemi, lecz granice możliwości zaczynały się rysować dość wyraźnie i konkretnie. Trzeba było pomyśleć o dalszej przyszłości.
Proponowano kilka sposobów zaradzania nadciągającej groźbie. Jeden z nich – ograniczenie liczby ludności Ziemi i ustalenie tak zwanego zerowego przyrostu naturalnego – proponowano już dawniej, w końcu dwudziestego wieku; drugi sposób miałby polegać na ekspansji ludzkości poza Ziemię i poza Układ Słoneczny. Kilka wypraw międzygwiezdnych – takich jak ta, w której uczestniczyłeś – miało między innymi na celu rozpoznanie możliwości kolonizacyjnych na planetach innych słońc. Jedna z wypraw, notabene, natknęła się na planetę znakomicie nadającą się do zasiedlania przez ludzi. Wysłano nawet sporą grupę pionierów – osadników, jednakże koszt przedsięwzięcia był niewspółmierny do efektu. Opinia publiczna domagała się poświęcenia większych funduszów na ulepszenie produkcji białka i węglowodanów, sprzeciwiając się topieniu ich w oceanie Kosmosu. Tak więc ekspansja poza Ziemię okazała się dość iluzoryczną metodą polepszenia sytuacji ludnościowej na Ziemi. Owszem, koloniści mogliby zagospodarować inne planety i dać na nich początek nowym gałęziom ludzkości, jednak masowa emigracja stała się praktycznie niewykonalnym przedsięwzięciem.
– A co się stało z tymi kolonistami, których udało się wysłać? – wtrąciłem.
– Przez kilkanaście lat borykali się z trudnościami, nie wiodło im się najlepiej. Potem z nieustalonych przyczyn kontakty rozluźniły się, wymiana informacji stała się rzadka i uboga… Zresztą wkrótce potem Ziemia wkroczyła w okres kryzysu, o którym chcę ci właśnie opowiedzieć. Wówczas to całkowicie niemal zaniechano przedsięwzięć astronautycznych, zredukowano do minimum fundusze na te cele, a cały wysiłek nauki skupiono na problemach ziemskich…
Tak więc dla przeciwdziałania groźbie głodu i przeludnienia wszczęto akcję w dwóch zasadniczych kierunkach; wzmożonej, intensywnej produkcji żywności i stabilizacji liczby mieszkańców Ziemi. To był początek procesów, które doprowadziły do sytuacji, jaką dziś oglądasz…
– Niezbyt się to udało, jak sądzę – wtrąciłem. – Chyba popełniono jakieś niewybaczalne błędy?
– Być może, gdyby ich nie popełniono, byłoby równie źle. Ale dziś trudno to ocenić… Jak wiesz, procesy demograficzne charakteryzują się dużą bezwładnością. Oznacza to, że przedsięwzięcia demograficzne owocują z opóźnieniem co najmniej dwóch generacji, a więc prawie półwiecza… Już w końcu dwudziestego wieku oszacowano dość trafnie granice możliwości globu ziemskiego w zakresie zapewnienia warunków do życia rosnącej liczebnie populacji. Tyle że futurolodzy jak zwykle nie doceniali tempa przemian. Horyzont przybliżył się gwałtowniej, niż się spodziewano. Pod koniec dwudziestego pierwszego wieku, a więc w czasie gdy twoja wyprawa powinna była wrócić z Dżety, ponownie wymodelowano i przeanalizowano tendencje dalszego rozwoju sytuacji ludnościowej i stwierdzono, że nadeszła ostatnia chwila dla podjęcia radykalnych decyzji.
Prace trwały zresztą od dawna i już w drugiej połowie dwudziestego pierwszego wieku uczyniono pierwszy krok. Powstał, opracowany przez światowe centrum badań demograficznych, program stabilizacji zaludnienia Ziemi. Chodziło o to, by w sposób radykalny kontrolować liczbę urodzeń i nie dopuścić do wzrostu ludności Ziemi ponad pewien docelowy poziom maksymalny. Równocześnie trwały prace w wielu dziedzinach, zmierzające do uzyskania dostatecznej ilości "czystej" energii, a także produktów żywnościowych i innych podstawowych materiałów.
Wobec widocznego w perspektywie najbliższych dziesięcioleci wyczerpania się surowców energetycznych – zdecydowano się w pełni wykorzystać energię Słońca. Już wówczas istniały techniczne możliwości wykorzystania trzydziestu procent energii słonecznej, docierającej do powierzchni Ziemi, poprzez zamianę jej na energię elektryczną. Powstał jednak dylemat: baterie słoneczne umieszczone na znacznych obszarach powierzchni Ziemi zajęłyby miejsce lasów, pastwisk i upraw rolnych, wykorzystujących wprawdzie tylko około jednego procenta energii Słońca padającej na dany obszar, lecz produkujących tak istotną dla życia ludzi biomasę, a także regulujących zawartość tlenu, dwutlenku węgla i pary wodnej w atmosferze oraz stosunki wodne w glebie.
Problem rozwiązano, o czym przekonałeś się zapewne lądując poza miastem. Dziś praktycznie nie ma już roślinności, upraw rolnych, lasów i łąk. Cały obszar lądów poza miastami pokryty jest płytkami Grilla. Nie są to zwyczajne fotoogniwa. To niezwykle pomysłowy wytwór ludzkiej technologii: zintegrowane elementy przetwarzające energie słoneczną, które działają jak liście roślin zielonych, lecz ze znacznie większą wydajnością. Pochłaniają one w dziewięćdziesięciu kilku procentach energie promieniowania Słońca; połowa z tego zużywana jest na produkcje energii elektrycznej, około jednej trzeciej na fotosyntezę. Ponadto płytki pełnią wszelkie funkcje liści – a wiec pochłaniają dwutlenek węgla, wydzielają tlen i parę wodną, a także zbierają wodę opadową z całego obszaru. Wynalazek ten ukształtował w znacznej mierze naszą obecną sytuacje, lecz nie tylko on.
Drugim przedsięwzięciem, podjętym na wielką skalę, stała się powszechna antykoncepcja jako metoda regulacji urodzeń. Istota jej polegała na tym, że wszyscy ludzie zamieszkujący Ziemię poddani zostali działaniu pewnej substancji organicznej, która spowodowała modyfikację kodu genetycznego w obrębie komórek rozrodczych. Modyfikacja ta, przekazywana dziedzicznie na potomstwo, powoduje "blokadę zapłodnienia". Tak więc wszyscy stali się w zasadzie "na co dzień" niezdolni do spłodzenia potomstwa. Odblokowanie możliwości zapłodnienia uzyskuje się przez doraźne podanie innej substancji – aktywatora, uczynniającego komórki rozrodcze na pewien krótki okres. Powszechne zastosowanie takiej blokady daje więc możliwość regulacji liczby urodzeń poprzez racjonowanie aktywatora. Metodę przyjęto jako jedyne wyjście z grożącej sytuacji demograficznej. Jej wprowadzenie nie wywołało specjalnych oporów ze strony ludności Ziemi, albowiem nie krzywdziła ani nie wyróżniała nikogo, nie naruszając też innych podstawowych funkcji biologicznych człowieka. W ostatnich dziesięcioleciach dwudziestego pierwszego wieku przeprowadzono więc operację "blokady prokreacji", wprowadzając ową substancję do wody pitnej i atmosfery na całej kuli ziemskiej. Sytuacja ludnościowa zdawała się być opanowana.