Lunacy uzurpowali sobie przywilej stwarzania nowej ludzkości. Genetycznie wyselekcjonowani, postanowili zbudować "arkę" i przeczekać, aż wywołany przez nich "potop" zlikwiduje pozostającą na Ziemi populacji.
Można powiedzieć, że działali humanitarnie. To, co pozostawili na Ziemi – miasta produkujące wszystko, co potrzebne do życia mieszkańców – zapewniało przetrwanie kolejnych pokoleń, które miały jeszcze szansę narodzenia się tutaj. Ale musieli być konsekwentni w swoich planach. Ziemia miała pozostać zagospodarowana na tyle, by przyjąć powracające pokolenie lunaków i umożliwić im szybkie jej zaludnienie.
W grupie genetycznie obciążonej było wielu ludzi zdolnych, a nawet genialnych. Niektóre błędy kodu genetycznego wpływają na mniej ważne elementy struktury organizmu, niektóre zaś w ogóle nie dają jawnych efektów w kilku następnych pokoleniach, ulegając z czasem eliminacji przez krzyżowanie się z materiałem genetycznie czystym. Poza tym trzeba pamiętać, że skrajne przypadki mutacji same eliminują się z populacji na drodze czysto biologicznej, dając efekty letalne.
Jednak większość tych ludzi opanował marazm wynikający stąd, że zdawali sobie sprawę, iż stanowią usychającą gałąź ludzkości. Mogąc korzystać z tego, co zapewniały ludziom miasta, mało kto już miał ochotę uczyć się, tworzyć, pracować. Robili to tylko nieliczni, którym sprawiało to jeszcze satysfakcję. Ale każdemu, kto sobie uświadomił, że tylko kilka pokoleń dzieli jego czasy od końca ziemskiego społeczeństwa, opadały ręce. To właśnie brak motywacji, brak celów stały się przyczyną rozkładu. Nie debilizm, skłonność do agresji i inne skutki genetycznych obciążeń – lecz poczucie beznadziejności i bezcelowości działania. Człowiek od początku istnienia jako gatunek rozumny był świadomy skończoności swego życia – a jednak powstała cywilizacja doskonalona przez przemijające pokolenia dla pokoleń następnych. Tu zabrakło spadkobierców, odbiorców owoców działania. Co robię w tym mieście? Po prostu próbuję niektórych z nich przekonać o tym, że powinni do końca zachować człowieczeństwo. Może ich łudzę i mamię zmyślając cele, ku którym każę im zmierzać. Ale dla każdego z nich czyż nie łatwiej będzie dożyć kresu swoich lat z poczuciem pewnego sensu swego istnienia? Tak jak dla mnie dziś to wszystko, co robię, stanowi o sensowności mojego bytu. Starzec zamilkł, patrząc na mnie błyszczącymi oczyma. Z trudem oddychał, zmęczony długą przemową. Jego dłoń sięgnęła po książkę, którą kartkował przez chwilę. Szukał czegoś, patrząc przez dużą lupę, z widocznym trudem odczytując słabym wzrokiem drobne litery.
– Oni tutaj wszyscy nienawidzą lunaków – powiedział cicho. – Nie podsycam w nich tej nienawiści. Wynika ona z legendy, przekazywanej przez kilka pokoleń. Prymitywne ujecie całej sprawy rzeczywiście wskazuje na lunaków jako na zdrajców, którzy tak "urządzili" ludzkość. Tylko że dzisiejsi lunacy to przecież potomkowie tamtych, też przez nich nieszczególnie "urządzeni". Ale aby ludzie mieli w kogo wierzyć, uczę ich, że wrócą tu kiedyś tacy jak ty, którzy opuścili Ziemię, nim się to wszystko zaczęło. Zdaję sobie sprawę, że nie nastąpi to prędko – o ile w ogóle nastąpi. Ale przecież istnieje jakaś szansa… Ufam, że gdzieś daleko stąd przetrwali do dziś potomkowie tych, co wyruszyli ongiś zasiedlać obce planety. Jeśli istnieją, to wrócą na pewno odszukać ślady przeszłości swojego gatunku.
– Czy udało ci się przekonać ich o tym?
– Niektórzy wierzą, inni nie. Ale tych, co wierzą, jest coraz mniej. Wierzą w kosmaków i w inny, zaludniony nimi świat. Niektórzy wierzą nawet w to, że bliski jest czas, gdy oni tu przybędą i uratują pozostałych na Ziemi ludzi, umożliwią im normalne rozmnażanie. Ciągłość swej populacji traktują jak nieśmiertelność, jej koniec – jak własną śmierć. Nie masz pojęcia, jak ważne stało się to dla nich! Resztki populacji bronią się przed zagładą. Powstał niewyobrażalny wprost kult kobiety jako brakującego a niezbędnego elementu dla przetrwania gatunku. Kobiety zdolne do rodzenia zajmują wśród nich szczególnie uprzywilejowaną pozycję. Urodzenie się dziewczynki jest jedynym chyba wydarzeniem zdolnym wzbudzić ich entuzjazm. Dobrze, że tu jesteś. Byłeś mi potrzebny, czekałem na taką okazję. Teraz kiedy widziano cię w mieście, będę mógł im powiedzieć, że jesteś zwiastunem rychłego przybycia kosmaków. A potem gdy już mnie nie będzie, zostawię tu ciebie. Będziesz kontynuował moje dzieło, podtrzymując w nich wiarę w sens ich bytu.
– Nie wiem, czy naprawdę tak trzeba – powiedziałem w zamyśleniu. – To przecież oszustwo.
– Jedno z wielu, jakimi w różnych czasach karmiono ludzkość. Ale w tym przypadku to oszustwo służy najlepszemu celowi. Pomyśl nad tym. Nie wymagam, abyś się natychmiast zgodził. Chcę ci jednak przekazać władzę nad tymi, którzy mi ufają. Nastawię ich przychylnie do ciebie.
Wychodząc od Tessa byłem tak zamyślony, że zapomniałbym o porażaczu. Strażnik jednak, odprowadziwszy mnie do wyjścia z budynku, sam wcisnął mi broń do ręki. Zatknąwszy porażacz za pas, w słabym świetle jedynej lampy płonącej nad portalem budynku rozejrzałem się szukając wzrokiem Sandry. Nie było jej wśród grupki stojących na ulicy mężczyzn. Spytałem o nią stojącego najbliżej. Nie był pewien kierunku, w którym się oddaliła. Ruszyłem więc drogą, którą tu przybyliśmy, lecz nie znając jej, szybko zabłąkałem się w ciemnych przejściach i zupełnie przypadkowo towarową windą wyjechałem na przedostatni poziom. Znalazłem się w hallu jakiegoś gmachu. Minęło mnie kilku niechlujnych, zarośniętych drabów, od których wionęło alkoholem. Z głębi budynku dobiegały odgłosy hałaśliwej muzyki, zmieszane z gwarem rozmów. Zajrzałem tam. W słabym świetle kinkietu, przysłoniętego zawieszoną na nim brudną szmatą, na podłodze niedużego pokoiku siedziało kołem paru mężczyzn. Na środku, pomiędzy nimi, stało kilka plastykowych butelek. Powietrze było ciężkie od oparów alkoholu. Nie zauważyli mnie, gdy stanąłem w drzwiach oparty o framugę. Rozmawiali głośno i bezładnie. Przysłuchiwałem się przez chwilę, lecz były to zwykłe, bezsensowne pijackie wywody, przeplatane gęsto przekleństwami. I nagle nad tym wszystkim wystrzelił wysoki, płaczliwy głos któregoś z siedzących.
– Ludzie! Ludzie, zróbcie coś, ja tak dalej nie mogę! Zagłuszył go chóralny wybuch pijackiego śmiechu.
– Dajcie mu, bo trzeźwieje! – poradził ktoś i wszyscy rzucili się poić owego nieszczęśnika.
Ruszyłem dalej, by wydostać się na ulicę, z której mógłbym trafić do mieszkania Sandry. Poszedłem jednak w złym kierunku, bo korytarz kończył się zamkniętymi drzwiami. Zawróciłem i w tej samej chwili zza jednych z mijanych drzwi dobiegł mnie głośny, kobiecy śmiech. Znieruchomiałem, a potem bez zastanowienia pchnąłem drzwi. Na środku pokoju kłębiło się kilka ciał. To spośród nich dobywał się ów wysoki, ostry śmiech. Przyjrzałem się znieruchomiałym na chwilę, patrzącym w moją stronę czterem mężczyznom. Spoza nich wychyliła się kobieta. Była naga. Śmiała się jeszcze. To była Sandra. Wstała i podeszła w moją stronę, patrząc jakoś dziwnie, obco.
– Przyłącz się do nas, kosmaku! – powiedziała. – To jest Armo, to Avis – mówiła wskazując swych towarzyszy. – To Jack i Milo. A ja jestem Sandra… Chodź, zapraszam cię – znów zadźwięczał jej przejmujący, wysoki śmiech. Pamiętam, że uniosłem dłoń, by ją uderzyć, ale powstrzymałem się i tylko pchnąłem ją tak, że upadła na powrót na legowisko pomiędzy swoich kompanów.
Krew huczała mi w skroniach, gdy biegłem na oślep przez ulice miasta. Nie wiem, kiedy znalazłem się przed wrotami schronu. Tam dopiero, z głową opartą o zimny beton, odzyskałem jasność myśli.
– Siedem razy osiem? – zapytał głośnik.
Nie chciałem wracać do mieszkania Sandry, nie chciałem nawet myśleć o niej… Wymazywałem ją z pamięci, lecz nie udawało mi się to żadną miarą, bo jej postać zbyt silnie splotła się w mojej wyobraźni z wizerunkiem Yetty, który był już zrośnięty ze mną częścią mojej osobowości. Próbowałem teraz wykazać samemu sobie, że Sandra nie była Yetlą, że to niemożliwe… Za wszelką cenę chciałem uratować mit o wiernie oczekującej mnie dziewczynie.
W chwilach chłodnej refleksji zmuszony byłem uznać, ze Sandra, będąc mieszkanką tego miasta i tego czasu, musiała akceptować istniejące tu układy społeczne jako obowiązującą normę.
W społeczeństwie o tak znikomej liczbie kobiet musiał uformować się zupełnie odmienny od tego, który znałem, typ wzajemnych stosunków pomiędzy płciami. Poliandria była jedyną możliwą formą współżycia, jaka mogła tu obowiązywać. Ale nie potrafiłem się z tym pogodzić, gdy miało to dotyczyć Yetty. To nie mogła być ona! Przecież przebywając tak krótko poza cylindrem nie mogła wyzbyć się od razu całego bagażu nawyków i obyczajów, w których się wychowała!
Zapomniałem w tym momencie o mojej hipotezie utraty pamięci podczas przebywania w cylindrze, odrzucałem podświadomie wszystko, co mogłoby podtrzymać moją dotychczasową wiarę w odnalezienie Yetty w osobie Sandry. Wolałem, by pozostała zaginiona. Mit o jej istnieniu był mi już niezbędny do życia, szukanie jej stało się jedynym celem; wyrzucałem sobie, że tak łatwo dałem się omamić pozorom.
Mieszkańcy Bunkra przyjęli mnie bez żadnych pytań, choć ostatnio zaglądałem tu rzadko i rozluźniłem nieco kontakty z nimi. Musieli dostrzegać moją apatię, w którą popadałem po zdarzeniu z Sandrą, lecz widocznie nie dziwiło ich to. Sądzili zapewne, że mój nastrój wynika z trudności w zaakceptowaniu tego, co znajdowałem w mieście.
Znów zaczęły się częste wędrówki do cylindra. Jakże żałowałem teraz, że podarowałem Sandrze kwiaty, które były jedynym dotykalnym śladem Yetty. Teraz usychały w pokoju, do którego postanowiłem więcej nie zaglądać. Odczuwałem to jak najcięższą zdradę wobec Yetty.
Któregoś dnia, gdy siedząc w bibliotece Bunkra wpatrywałem się bezmyślnie w fotografię Yetty, usłyszałem nagle za plecami głos Marka.
– Kto to? – spytał, wyciągając rękę ponad moim ramieniem w kierunku ramki z fotografią, którą trzymałem przed sobą. Odruchowo zakryłem zdjęcie, jakby zawstydzony, przyłapany na czymś zdrożnym.
– Pokaż, pokaż! – Mark wyjął mi z dłoni fotografię. – Chyba znam tę twarz!
Drgnąłem. Odwróciłem głowę, obserwując twarz Marka, wpatrującego się w wizerunek Yetty.
– Cyryl! – Mark przywołał jednego z towarzyszy. – Spójrz, poznajesz?
– Oczywiście! Przecież to Sandra! Mój najlepszy model! Skąd to masz?
– To własność naszego gościa – powiedział Mark oddając mi zdjęcie. – Czyżby to była przyczyna twojego przygnębienia? Znikałeś ostatnio na dłużej. Teraz rozumiem. Cyrylu, czy mógłbyś zrobić coś dla naszego gościa?
– Mogę spróbować. Mam jeszcze trochę materiału wyjściowego z tej serii… Chcesz? – zwrócił się do mnie. – Będziesz miał Sandrę, ale to trochę potrwa.
Patrzyłem na nich nie rozumiejąc, o czym mówią. Chichotali, rozbawieni widać moim zdziwieniem.
– Nie wiesz nawet, jak zdolnego mamy towarzysza! – powiedział Mark, wydobywając spomiędzy kart jakiejś książki złożony kawałek folii gazetowej. – Przeczytaj sobie. To wycinek sprzed stu lat.
Artykuł dotyczył jakiegoś głośnego procesu sądowego. Pod dużym tytułem "Afera profesora Ordena" następował długi opis sprawy. Przebiegłem oczyma tekst, by wreszcie zatrzymać się na fragmencie zawierającym skrót aktu oskarżenia.
"Profesor Orden, kierując zakładem biologii molekularnej, dopuścił się między innymi przestępstwa przeciwko artykułowi 3125 Kodeksu Karnego, wykorzystując swą wiedzę i posiadane możliwości techniczne w celu sporządzenia z chęci zysku kopii osób żyjących. Zastosował on metodę sztucznego pobudzenia komórki organizmu ludzkiego do partenogenetycznego rozwoju. W wyniku takiego postępowania oskarżony wraz ze swymi współpracownikami hodował duplikaty kobiet znanych z urody – gwiazd filmu i holowizji. Powstałe twory, będące organizmami dokładnie identycznymi z oryginałami, były następnie poddawane działaniu substancji stymulującej szybki wzrost i rozwój. W wyniku zbrodniczej działalności profesora powstały liczne kopie słynnych piękności, całkowicie dojrzałe fizycznie, lecz na poziomie rozwoju kilkuletnich dzieci. Były one następnie obiektami handlu żywym towarem.
W ostatniej fazie swej działalności szajka kierowana przez oskarżonego podejmowała się dostarczać na zamówienie kopie kobiet dowolnie wskazanych przez klienta. Pobierając podstępnie próbki tkanek od wskazywanych osób, zbrodniczej grupie udało się wyprodukować co najmniej czterysta kopii, których ceny uzależnione były od urody i pozycji oryginału. Nie znana jest liczba kopii, które zostały przez właściciela zniszczone. Stanowi to przedmiot osobnego śledztwa. Przypuszcza się, że przypadki takie były dość częste, ponieważ kopie – dorosłe kobiety o umysłowości małych dzieci – stawały się w stosunkowo krótkim czasie uciążliwe dla właścicieli żądnych nowych atrakcji i nowych, aktualnie modnych "mo-deli" partnerek. Pozbycie się kopii było sprawą stosunkowo prostą ze względu na to, że nie posiadały one tożsamości i osobowości prawnej. Niemniej jednak orzeczeniem Najwyższego Trybunału zostały one uznane za pełnoprawne osoby fizyczne i tym samym fakt likwidacji kopii traktowany jest jako morderstwo z premedytacją.
– Teraz rozumiesz? – uśmiechnął się Mark – Nasz przyjaciel Cyryl był wówczas bliskim współpracownikiem Ordena. Tyle że był dość sprytny, by wymknąć się sprawiedliwości. Ale umiejętności zachował do dziś. Był specjalistą od partenogenetycznego rozwoju żeńskich komórek rozrodczych. Zrobił na tym niezły majątek…
– Może byś wspomniał o aferze z syntetycznymi narkotykami w dwa tysiące sto trzydziestym? – odgryzł się Cyryl. – Ty też byłeś zdolnym chemikiem.
– Więc Sandra… jest kopią? – wyjąkałem.
– Sandra to nazwa modelu. Wyhodowałem kilkanaście takich egzemplarzy. Wszystkie nazywają się "Sandra". Tu jest duży popyt na dziewczynki. Oprócz modelu "Sandra" były jeszcze "Gracje", "Marylin", "Margerity"… Ale "Sandry" były najbardziej udane…
– Kto był oryginałem? – zerwałem się stając przed Cyrylem. Cofnął się, trochę przestraszony.
– Różne dziewczyny, z miasta…
– Ale ta… z której… pochodzi Sandra, kim była?
– Usiądź. O co ci chodzi? – Mark odciągnął mnie od Cyryla.
– Zaraz ci odpowiem – wtrącił Cyryl. – Pamiętam tę dziewczynę…
– Kiedy to było?
– Dawno. Może ze dwadzieścia lat temu. Tutaj nie bawiłem się w przyspieszenie rozwoju. Klienci brali małe dziewczynki na wychowanie… One są wszystkie normalnie rozwinięte, umysłowo i fizycznie. Przecież w tym świecie przy braku kobiet taki proceder nabiera cech pozytywnych… Musisz to przyznać…
– Wiec kim była ta dziewczyna? Co się z nią stało?
– Spotkałem ją na jednym z dolnych poziomów, niedaleko stąd. Chyba zabłądziła w nie znanym terenie, bo znalazłem ją zagłodzoną i w stanie kompletnego wyczerpania. Była tutaj ze dwa tygodnie, gorączkowała, majaczyła… Pamiętam, że plotła jakieś nonsensy… Potem gdy odzyskała siły, zniknęła nagle któregoś dnia. Nie szukałem jej, nie widziałem więcej. Miała wtedy około dwudziestu lat, teraz miałaby pewnie ze czterdzieści. Może jest jeszcze w mieście, a może już na przedmieściach… Zostało po niej trochę komórek, pobranych jeszcze w czasie jej choroby. Nie wszystkie wykorzystałem, mam jeszcze mały zapas. Jeśli ci na tym zależy, mogę wyhodować dla ciebie jedną kopię, ale to trwa parę miesięcy, a potem jeszcze ze dwa lata, żeby stała się dojrzałą kobietą… Więc może lepiej poszukaj w mieście, tam powinno być kilkanaście egzemplarzy, mniej więcej dwudziestoletnich.
Teraz wszystko stało się jasne… Yetta była tutaj. Była dwadzieścia lat temu! Wyszła z cylindra, może nie po raz pierwszy, lecz nie udało się jej wydobyć samodzielnie na powierzchnię miasta.
Na ileż cierpień naraziłem tę dziewczynę! Co stało się z nią później? Czy udało się jej dowiedzieć czegokolwiek o nas, o tym, że nie powróciliśmy jeszcze z Dżety? Wątpliwe, by ktoś mógł ją wówczas o tym poinformować. Cyryl nie przywiązywał wagi do tego, co mówiła, biorąc jej słowa za majaczenie w gorączce.
Czy wróciła do cylindra? Może nie udało się jej tam trafić… Może została w mieście…
A Sandra była jej córką – kopią wyhodowaną bez udziału męskiej komórki rozrodczej, co dawało gwarancję identyczności z oryginałem… Była jedną z wielu jej córek, doskonale podobnych do niej, rozsianych po tym mieście…
To dlatego znalazłem Sandrę. Wśród nielicznych kobiet w tym mieście prawdopodobieństwo spotkania wreszcie jednej z kopii modelu "Sandra" było dość duże.
Teraz dopiero dotarło do mnie, że Sandra, którą przyłapałem na erotycznych harcach z mieszkańcami miasta, mogła być, a nawet na pewno była inną osobą… Czy jednak miało to jakieś znaczenie? Czy ta "moja" Sandra, wychowana tutaj od dziecka, mogła posiadać inną mentalność, inne obyczaje? A może… pokochała mnie naprawdę? Może chciała zostać tylko ze mną? Nie! Trudno przypuszczać, by w jej umyśle narodziła się nagła myśl, że można być zawsze z jednym tylko mężczyzną. Przywykła do obowiązującego tu obyczaju. Nawet gdybym miał być jej szczególnie bliski, nie widziałaby powodu, aby zaniechać kontaktów z innymi. Tutejsi mężczyźni także nie odczuwali zapewne nie dającej się tu od dawna realizować chęci posiadania kobiety wyłącznie dla siebie…
Czułem się jednak winny wobec Sandry, którą bez powodu opuściłem. Czy znajdę ją teraz? Jak mnie przyjmie? Czy powinienem szukać Yetty? Nie ma jej w cylindrze – mogła tam dotrzeć po ucieczce z Bunkra… Mogła przetrwać tam następne dwadzieścia lat i wyjść teraz znowu, wciąż w wieku bliskim lat dwudziestu… Jeśli jest w mieście, to czy odróżnię ją od tych kilkunastu kopii, które mogę tu spotkać? Czy mam do każdej zwracać się imieniem Yetty, aż znajdę tę właściwą? Czy rozpoznałaby mnie, zmienionego trudami dalekiej i długiej podróży? Czy może – zamiast beznadziejnie gonić za cieniem przeszłości – powinienem raczej spróbować pomóc moim towarzyszom uwięzionym w Lunie I?
Nie bez trudu odnalazłem wśród wielu podobnych wejście do garażu, gdzie pozostawiłem uruchomiony kiedyś pojazd. Znalazłem go na miejscu. Uszkodzone przeze mnie roboty stały tak, jak je pozostawiłem. Widocznie w normalnych warunkach naprawiały się nawzajem lub sygnalizowały potrzebę naprawy innym automatom. Ponieważ uszkodziłem wszystkie naraz, system naprawczy nie zadziałał i tylko dzięki temu nie miał kto popsuć ponownie pojazdu. Wyprowadziłem go na ulicę i pomknąłem w kierunku południowego skraju miasta. Wybierając drogę, starałem się korzystać z najszerszych tuneli i arterii przedostatniego poziomu. Wkrótce wyprowadziły mnie one poza strefę centralną. Tutaj przedostatni poziom stał się ostatnim, wypadłem z tunelu na estakadę biegnącą wśród budynków, zniknął jednolity strop, tylko tu i ówdzie przemykałem pod biegnącymi wyżej pierścieniami kolejnych obwodnic. Estakada schodziła coraz niżej, biegła teraz wśród bloków osiedli podmiejskich, chyba już co najwyżej o jedną kondygnację nad poziomem naturalnego gruntu. Obejrzałem się do tyłu. W jasnych promieniach słońca piętrzyło się za mną miasto oświetlone od południa, wznoszące się tarasami kolejnych kondygnacji.
Pojazd wtoczył się na pasmo autostrady biegnącej nasypem. Po obu stronach w dole widać było zapuszczone ogrody z wysokim zielskiem. Kto tu mieszkał, nim opanowali ten teren wypędzeni z miasta starzy ludzie? Kto w ostatniej fazie istnienia starego porządku uciekał poza miasto, ratując resztki roślinności w przydomowych ogródkach? Czy zamieszkiwanie tutaj było luksusem, czy raczej wygnaniem z zaspokajającego wszelkie potrzeby raju, jakim miało być miasto?
Po kilku minutach szaleńczej jazdy, z wciśniętym do oporu przyspiesznikiem, pozostawiłem w tyle także i te pojedyncze zabudowania. Po obu stronach autostrady rozciągała się teraz bezkresna czarna powierzchnia płytek Grilla. Nawet w pełnym słońcu wyglądały tak samo czarno, jak przed wieczorem, gdy widziałem je po raz pierwszy.
Po prawej stronie szosy, w oddali dostrzegłem jakiś jaśniejszy punkt na czarnym pyle płytek. Zwolniłem nieco przyglądając się baczniej.
W odległości kilkudziesięciu metrów od skraju pasma autostrady leżał podłużny, jasny kształt. Zatrzymałem pojazd i wysiadłem. Pojazd ruszył, gdy zatrzasnąłem kopułę i przez chwilę myślałem, że pojedzie dalej, pozostawiając mnie tutaj. Jednak to tylko samoczynne zabezpieczenie spowodowało, że zjechał na pobocze i tam zatrzymał się ponownie.