W pierwszej chwili miałem zamiar wyprowadzić pojazd na ulicę, lecz od razu zrezygnowałem z tego pomysłu. Miasto działało konsekwentnie. Zgodnie z programem mój pojazd zostałby pewnie natychmiast odstawiony na właściwe miejsce przez automaty porządkowe…
Rozejrzałem się po garażu. Naliczyłem sześć robotów, stojących bezczynnie w różnych miejscach rozległego pomieszczenia. Co robić? Jak je wyłączyć? Nie mam pojęcia, czy to w ogóle możliwe. I nagle, w jednej chwili znalazłem rozwiązanie. Wyskoczyłem z pojazdu i szybkim ruchem porwałem wiszący na ścianie plazmowy aparat do cięcia metalu. Kabel zasilania był na szczęście dostatecznie długi. Włączyłem aparat i w ciągu kilkunastu sekund odciąłem głowy dwóm robotom, które znów rozpoczęły wędrówkę w stronę mojego pojazdu. Zatrzymały się z opuszczonymi bezwładnie manipulatorami. Potem zrobiłem to samo z czterema pozostałymi automatami i zgasiwszy palnik szybko wyszedłem z garażu. Drzwi zamknęły się za mną samoczynnie.
Teraz dopiero dotarło do mojej świadomości, że po tym, co zrobiłem, stałem się naprawdę obywatelem tego miasta… Tu po prostu nie można było inaczej, jeśli chciało się w czymkolwiek przeciwstawić zamysłom twórców miasta, cieleśnie nieobecnym, lecz wciąż narzucającym swą wole zapisaną w mózgu molocha…
Jak należało nazwać postawę mieszkańców tego miasta? Czy byli anarchistami? Anarchia wbrew pozorom nie potrafi istnieć bez władzy i porządku, któremu się przeciwstawia. Pozbawiona obiektu działań anarchia umiera albo szuka sobie nowego przeciwnika. Społeczeństwo nie może być zbiorem anarchistów, bo wcześniej czy później uformuje się z tego jakiś porządek, jakiś mniej lub bardziej wynaturzony układ stosunków.
W tym mieście nie było władzy, a raczej była, lecz nieuchwytna, nieosobowa. Mark i jego towarzysze nie dawali odczuć mieszkańcom miasta, do jakiego stopnia mogą nimi kierować. System sterowania miastem, przejawiający się w działaniu jego elementów, był jeszcze bardziej niewidoczny dla oczu mieszkańców. W tej sytuacji jedynymi realnymi przeciwnikami, których można by obwiniać i karać za bezsens egzystencji – byli inni ludzie, równie uwikłani w ten sam bezsens, lecz słabi, a wiec znakomicie nadający się na przeciwników.
Wydawało mi się teraz, że lepiej zrozumiałem istotę konfliktu pomiędzy poszczególnymi grupami społeczeństwa miasta. Ale być może zbyt mało wiedziałem o nich, by zgłębić do końca ten problem.
Któregoś dnia, wędrując poprzez dolne poziomy z. Sandrą przytuloną do mojego ramienia, stanęliśmy niespodziewanie przed gmachem Teatru Muzycznego, gdzie spotkałem ją po raz pierwszy. Gdy wchodziliśmy do wnętrza, zapytałem, kto nauczył ją grać na harfie. Spojrzała na mnie lekko zdziwiona, jakby nie rozumiejąc. Dopiero gdy za kulisami sceny wskazałem na instrument i ponowiłem pytanie, uśmiechnęła się.
– To było dawno. Pamiętam, że kiedyś… Pewna kobieta uczyła mnie tego, a potem przychodziłam tu sama, próbowałam…
– Kim była ta kobieta?
– Nie wiem. Spotkałam ją kiedyś. Tu, w mieście… Potem jeszcze kilka razy.
– Kiedy to było?
– Chyba bardzo dawno… Tak dawno, że nie pamiętam… Może byłam wtedy zupełnie mała?
– A później nie widziałaś się z nią?
– Ja naprawdę nie wiem, kiedy ostatni raz ją spotkałam. Pokazała mi, jak się gra, prowadziła moje dłonie. To było bardzo piękne. Przychodziłam tu później sama, kiedy… kiedy nie mogłam już wytrzymać tam, na górze.
Usiadła przy instrumencie. Jej palce przebiegały po strunach z taką wprawą, że trudno było uwierzyć, iż biegłość ta jest wynikiem zaledwie kilku lekcji i własnych ćwiczeń. Czyżby więc owa kobieta, która uczyła małą dziewczynkę gry na harfie, była jakąś przebitką utraconej pamięci, obrazem pierwszych lekcji muzyki z wczesnego dzieciństwa? Chciałem w to uwierzyć, chciałem uczepić się czegoś, pociągnąć za jakąś nitkę jej pamięci, by wywlec z powłoki, którą stanowiła Sandrą, skrytą w niej osobowość Yetty… Nie udało się jednak zrobić ani jezdnego kroku naprzód. Te nikłe okruchy dawnej pamięci rozsypały się, nie dając się złożyć w trwały motyw.
Wychodząc z teatru, skierowałem się bezwiednie w stronę zejścia na drugi poziom, skąd można było dotrzeć do włazu nad dachem Instytutu. Nie zdając sobie z tego sprawy, dotarłem tam w zamyśleniu, którego Sandrą nie przerwała ani jednym słowem. Zatrzymałem się nad otwartą studzienką. Sandrą spojrzała na mnie i sądząc, że chcę przepuścić ją przodem, zaczęła zstępować w głąb po szczeblach rdzawej drabinki. Po chwili zniknęła mi z oczu, więc pospieszyłem za nią. Gdy zszedłem, stała na środku hallu górnego piętra gmachu, u szczytu schodów wiodących w dół. Patrzyła pytająco. Skinąłem głową. Zaczęła zwinnie zbiegać po kolejnych ciągach schodów, a ja z trudem nadążając schodziłem za nią. W piwnicy na dole spojrzała z wahaniem w obie strony korytarza, świecąc ręczną lampką. Pod ścianą tuż obok niej przemknęło kilka szczurów. Popatrzyła za nimi bez lęku czy odrazy, raczej z zaciekawieniem. Ruszyła w stronę, gdzie pobiegły, i idąc ich śladem dotarła do zejścia wiodącego na niższy poziom piwnic.
– Byłaś tu kiedyś? – spytałem idąc za nią. Nie odpowiedziała śledząc kolejnego przebiegającego szczura.
– Popatrz! – powiedziała. – Tędy przechodzą.
W głębi ciemnej wnęki bocznej ściany korytarza widniał otwór, obwiedziony nieregularnym kołem utłuczonej kamionki. To musiał być wlot starego kanału, połączony gdzieś niżej, pod ziemią, z głównym kolektorem miejskim. Kiedyś widocznie odprowadzano tędy ścieki z Instytutu. Wlot kanału zaczynał się w połowie wysokości ściany, a więc około czterech metrów pod powierzchnią gruntu. Zaświeciłem do wnętrza. Kamionkowa rura o średnicy kilkudziesięciu centymetrów krótkim, prostym odcinkiem opadała nieco w dół, a potem ostrym łukiem skręcała w prawo.
– Zaczekaj chwilę! – powiedziałem do Sandry, stojącej za mną, i wślizgnąłem się do wnętrza rury. Wyjrzałem zza zakrętu kanału. Dalej rura wnikała do pionowej studni. Na jej bocznej powierzchni widać było stalowe klamry stanowiące stopnie. Popełzłem w tamtą stronę z latarką w jednej i porażaczem w drugiej ręce, czołgając się na łokciach i kolanach.
Studzienka była dość szeroka. Zszedłem po klamrach kilkanaście metrów niżej. Tu w ścianie studni zaczynał się inny poziomy kanał, biegnący, jak mi się wydało, z powrotem pod fundamenty Instytutu.
Zagłębiłem się w ten odcinek rury. Była znacznie szersza niż ta, którą dostałem się do studni. Mogłem iść nią na ugiętych nogach i pochylony, świecąc przed siebie reflektorem. Między moimi stopami przebiegł szczur i wyprzedzając mnie pobiegł dalej. Poświeciłem za nim. Smuga światła padła na jakaś rudawą nieruchomą masę, leżącą na dolnej powierzchni rury, o kilka kroków przede mną. Podszedłem bliżej, oświetlając rudy kłąb. To byty szczury. Sterta martwych, nieruchomych szczurzych ciał… Nie! Nieruchomych, lecz…
Jeden z nich zawisł w powietrzu nad innymi, jakby skamieniał w skoku i trwał w tym zawieszeniu, nie poruszając łapkami ani wyprężonym ogonem. Inne, skłębione niżej, miały otwarte, błyszczące oczy, niektóre ogony sterczały ku górze, u niektórych pyszczki były otwarte, ukazujące rzędy ostrych zębów. Trwały w przypadkowych pozach, jakby sfotografowane w migawkowym zdjęciu…
Stałem przez chwilę ogłupiały, nim spojrzałem na górną powierzchnię rury nad szczurami. W górę biegł kiedyś szyb, studzienka podobna do tej, którą przed chwilą schodziłem. Teraz zatkana była dnem metalowego walca. O trzy kroki przede mną, w nieczynnym widać od dawna odcinku pionowego przewodu kanalizacyjnego tkwił cylinder van Troffa. Widziałem właśnie jego dolną część, zawierającą prawdopodobnie instalację, nazwaną przez "Mefiego" "soczewkami grawitacyjnymi".
A więc nie tylko we wnętrzu cylindra, lecz także tutaj, pod jego dnem, musiało występować pole. Być może słabsze, rozproszone, jakieś jego peryferia, lecz wywołujące efekt zwolnienia upływu czasu.
Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem pierwszy drobny przedmiot, który wpadł mi w rękę – mikroogniwo elektryczne do latarki. Rzuciłem je przed siebie. Poleciało po płaskiej paraboli, lecz nagle, jakby przekroczywszy niewidzialną granicę, zawisło tuż koła ogona szybującego szczura.
W odcinku starej rury kanalizacyjnej powstała najdziwniejsza pułapka na szczury, jaką kiedykolwiek skonstruował człowiek. Każde przebiegające tędy zwierzę musiało przebywać ten odcinek milion razy dłużej, niż gdyby nie było pola. Oczywiście dla szczurów było to niezauważalne. W ich subiektywnym odczuciu czasu przebycie tej przestrzeni trwało dokładnie tyle, co w normalnych warunkach.
Wycofałem się z kanału i dotarłem z powrotem do piwnic gmachu.
Sandra niepokoiła się o mnie. Gdy wynurzyłem się z kanału, przylgnęła do mojego ramienia.
– Nie zostawiaj mnie samej – powiedziała cicho. – Ja już nie umiem być bez ciebie.
Pocałowałem ją i poprowadziłem dalej. Patrzyła uważnie, jak po drodze otwierałem ruchomą ścianę, a potem z ciekawością zajrzała do otworu cylindra, gdy podniosłem klapę włazu. Zszedłem w dół i podniosłem z dna komory wciąż jednakowo świeże kwiaty.
– To dla ciebie – powiedziałem podając jej bukiet. – Uważaj na kolce.
Wyciągnęła dłonie, a potem zanurzyła twarz w kwiatach, chłonąc ich nieznany, intrygujący zapach. Spojrzała na mnie nie wiedząc, co ma zrobić z wiązanką.
– Zabierzemy je stąd. Kwiaty nie powinny żyć dłużej niż ludzie – powiedziałem.
– Co jest… tam? – wskazała w dół.
– Tam? – uśmiechnąłem się. – To moja ostatnia kryjówka. Ale teraz niepotrzebna, dopóki jesteś ze mną.
– Nie mów "dopóki"! – krzyknęła i uderzyła mnie pięścią w ramię.
Zatrzasnąłem właz. W tym samym momencie pomyślałem, że z chwilą gdy go otwierałem wyłączając pole, uwolniłem szczury z pułapki. Teraz zaczęły działać na nowo.
– A jeśli… – pomyślałem – jeśli one nie przypadkiem tylko przebiegały przez kanał? Jeśli dążyły tam celowo, świadomie zanurzając się w obszar deceleracji? Bzdura! Świadomość u szczurów?!
Mogłem to sprawdzić. Jeśli były tam nadal, to znaczy, że pułapka nie schwyciła ich w biegu, lecz trwały w niej dobrowolnie. Ale doprawdy zupełnie nie miałem ochoty ponownie włazić do kanału.
Na przedostatnim poziomie miasta przebiegały główne arterie komunikacyjne, po których poruszały się obecnie tylko samoczynne wozy techniczne i dostawcze. Tu – w odróżnieniu od poziomu powierzchniowego – spotykałem znacznie mniej wałęsających się chłopców. Przeważali mężczyźni w sile wieku, ubrani mniej pstrokato i zachowujący się nieco ciszej. Jednak i oni też wystawali na ulicach, ospale włóczyli się wzdłuż witryn, czasem znikali we wnętrzach domów.
Odkąd zamieszkałem z Sandrą, zamieniłem mój kombinezon na ubranie podobne do tych, które nosili mieszkańcy miasta. Mimo to zwracałem na siebie uwagę. Mijając grupki mężczyzn, dostrzegałem wśród nich lekkie poruszenie, pomruki cichych narad czy wymianę uwag. Ich spojrzenia odprowadzały mnie, dopóki nie zniknąłem im z oczu. Początkowo myślałem, że być może moje ubranie, wzięte z magazynu, wygląda zbyt świeżo. Nie goliłem się od dłuższego czasu, by podobnie jak wielu widywanych mężczyzn dochować się brody, która zamaskowałaby nieco moją twarz, o cerze znacznie ciemniejszej niż u większości tutejszych mieszkańców, z rzadka widać opuszczających ten sztucznie oświetlony poziom miasta. Starałem się nieco przybrudzić i wygnieść moje ubranie, ale i to nie pomogło. Byłem wciąż zauważany i śledzony nieufnie, chwilami nawet z pewnymi objawami wrogości, wyrażającymi się w słownych zaczepkach, wypowiadanych w niezbyt eleganckim slangu miasta. Dopiero Sandra, gdy ją o to spytałem, wyjaśniła mi, o co chodzi.
– Usiądź i popatrz! – powiedziała, stając za moimi plecami i podtykając przed oczy lusterko w stylowej, drewnopodobnej oprawie – jeden z jej teatralnych rekwizytów. Prawy policzek przytuliła do mojej twarzy, dłonią odgarnęła pasmo włosów z mojej skroni. Spojrzałem na nasze twarze w lustrzanej tafli i zrozumiałem.
Od chwili powrotu, używając automatu do golenia i strzyżenia włosów, nie miałem potrzeby przeglądania się w lustrze. Nie miałem go nawet w swoim podręcznym bagażu, zabranym z "Heliosa". Teraz dopiero uświadomiłem sobie, jak dawno nie przyglądałem się własnej twarzy. Pamiętałem ją wciąż taką, jaką była w czasach, gdy oboje z Yettą przystawaliśmy przed dużym lustrem w hallu konserwatorium, skąd zabierałem ją czasem po jej muzycznych zajęciach. Patrzyliśmy wtedy nawzajem na nasze twarze, ciesząc się nimi, tak pasującymi do siebie, młodymi, o gładkiej skórze… Potem wielokrotnie patrząc na fotografię Yetty w wyobraźni widziałem siebie obok niej, wciąż tak samo młodego jak jej wizerunek. Bieg czasu, który nie miał wpływu na nią – na fotografii i, jak wierzyłem, w rzeczywistości także – mnie wszakże nie omijał, o czym zupełnie zapomniałem w moich kalkulacjach.
Teraz patrząc na tę samą, nie zmienioną ani na jotę twarz dziewczyny, wciskającą się obok mojej w ciasny owal lusterka, odczułem dziwny, przykry skurcz serca. Więc to jestem ja, ten człowiek z bielejącymi włosami na skroniach, z rysującą się wokół oczu siateczką gęstych zmarszczek, z przyciężkimi powiekami i przygaszonym spojrzeniem… Takiego siebie przywiozłem z podróży, w którą wyrwałem się, jakby miała być jedyną szansą osiągnięcia szczytu zadowolenia. Takiego siebie miałem do zaoferowania dziewczynie, która pozostawiła wszystko – najbliższych, swój dom, swoje czasy, pamięć o nich nawet – by spotkać się tu ze mną, oczekiwać mnie w każdym czasie, gdy powrócę.
Poczułem gwałtowny przypływ wdzięczności dla tej małej, ciemnowłosej dziewczyny o dziecinnych biodrach i nie bardzo już dziecinnych piersiach. Nie myślałem o tym, czy jest Yettą, czy tylko Sandrą, nie wiadomo jakim sposobem posiadającą wszystkie fizyczne cechy tamtej. Odwróciłem się w jej stronę i objąłem mocno. Lusterko wypadło z jej ręki i uderzyło o podłogę, rozpryskując się na kilka kawałków. Było z prawdziwego starego szkła…
– Musisz uważać – powiedziała, leżąc na podłodze obok mnie. Uniosła się na łokciu i palcami powiodła po moich skroniach. – Zaczyna się z ciebie robić zgred. Oni tu nie chcą zgredów. Ale ja chcę ciebie takiego. Musisz wyglądać jak prawdziwy kosmak, z gwiazdą i z tym… – wskazała dłonią na porażacz leżący obok mnie. – Muszą to widzieć, bo mogliby cię obić. Zgredy wiedzą, że trzeba się na czas wynieść z centrum. Zawsze tak było.
– Nie zawsze – powiedziałem, przyciągając ją do siebie – ale to nie ma znaczenia. Bądź ze mną, dopóki potrafisz.
– Będę zawsze – powiedziała. – Bo ty jesteś inny, nie taki jak ludzie. Ty jesteś prawdziwy kosmak, nie zmanipulowany i będę miała od ciebie córkę. Będę miała, prawda? – w jej głosie brzmiała prośba i nadzieja.
– Co to znaczy "zmanipulowany"? – spytałem, patrząc ze zdziwieniem w jej zielonkawe, wilgotne oczy.
– Wszyscy mężczyźni są zmanipulowani, mają preferowany igrek w chromosomach płci i dlatego rodzą się sami chłopcy.
– Skąd znasz się na tym?
– Wiem ze szkoły.
– Z jakiej szkoły?
– Jest tylko jedna. U Tessa.
– To docent?
– Nie. Bardzo stary zgred. On daje prawdę. Każdemu, kto chce.
– Tutaj, w mieście?
– Tak. Nikt go nie tknie. To zofofil.
– Chyba filozof? – zaśmiałem się.
– Nie, zofofil. Filozofów było dużo i każdy mówił co innego. A Tess jest jeden i mówi prawdę. Jedną dla wszystkich.
– Zaprowadzisz mnie do niego?
– Tak… Ale… Będę miała córkę, prawda? Syna też… I on nie będzie zmanipulowany. Ale najpierw córkę.
– Bardzo chcesz?
– Każda przecież by chciała.
– Dlaczego?
– No… bo to… tak trudno. Rzadko się zdarza. Dziewczynkom jest dobrze w mieście. Chłopcom gorzej, dużo gorzej…
– Ale… przecież i tak później… i mężczyźni, i kobiety muszą opuścić miasto?
– No to co? Takie jest życie. Jeszcze później wszyscy umierają. Czy dlatego mają od razu nie chcieć żyć?
Zamilkłem, nie znajdując odpowiedzi. Bo czy istniało kiedykolwiek logiczne uzasadnienie dla pragnienia życia i jego tworzenia, w najbardziej nawet beznadziejnych warunkach… Świadomość braku perspektyw istnienia nie wyklucza woli życia jednostek.
– Czego jeszcze dowiedziałaś się od Tessa? – spytałem po chwili.
– Prawdy o wszystkim. O tym, że nim miną trzy pokolenia, nie będzie tu prawie wcale ludzi ani nawet docentów. A potem przylecą kosmacy. Kto doczeka ich przybycia, będzie szczęśliwy.
– Skąd przylecą? Z Księżyca?
– Nie. Na Księżycu są lunacy. Oni są źli. Kosmacy są daleko, w niebie.
Następnego dnia poprosiłem Sandrę, by zaprowadziła mnie do Tessa. Ubrałem się znowu w mój kombinezon z gwiazdą na piersiach i wyruszyliśmy w kierunku dolnych poziomów. Klucząc korytarzami ulic, dotarliśmy do okazałego budynku, przed którym stała gromada 'mężczyzn. Sandrą podeszła sama i wymieniła z nimi kilka zdań. Jeden skinął na mnie i poprowadził w głąb budynku. Tam przekazał mnie następnemu, uzbrojonemu w nie znany mi rodzaj ręcznej broni. Strażnik kazał mi iść przodem, a gdy poprzez kilka korytarzy i pustych pomieszczeń dotarliśmy do dużych podwójnych drzwi, wysunął się naprzód.
– Daj! – powiedział wskazując na mój porażacz. – Potem ci oddam.
Zawahałem się, lecz podałem mu broń. Zatknął ją za pas i uchylił drzwi. Powiedział kilka słów do kogoś po drugiej stronie. Czekaliśmy chwilę przed drzwiami, a potem strażnik przepuścił mnie, pozostając na zewnątrz. Śniady chłopak o twarzy Mulata przyjrzał mi się z zaciekawieniem.
– Mistrz czeka na ciebie, kosmaku! – powiedział z szacunkiem i ruszył przodem przez salę zastawioną regałami pełnymi starych książek.
Za następnymi drzwiami był mały pokoik. W głębi, w kręgu światła rzucanego przez stojącą stylową lampę, zobaczyłem Tessa. Był starcem, drobnym i zasuszonym, o żółtawej twarzy, otoczonej rzadkimi, siwymi włosami. Półleżąc na poduszkach rozłożonych na grubym dywanie, patrzył w moją stronę, lekko kiwając głową. Wokół niego leżało kilka książek.
– Witaj, kosmaku! Wiedziałem, że wkrótce przyjdziesz do mnie – powiedział głosem nadspodziewanie dźwięcznym, jak na jego wiek i wygląd. – Możesz odejść, Pim! – zwrócił się do Mulata. – I niech nam nikt nie przeszkadza.
Chłopak skłonił się nisko i wyszedł zamykając drzwi.
– Nie dziw się tym ceremoniałom – powiedział starzec, podsuwając w moim kierunku jedną z poduszek. – Siadaj. Stworzyłem im wiarę i musiałem dać jej odpowiednią oprawę. Ale z tobą mogę rozmawiać zwyczajnie.
– Czy… jesteś jednym z "docentów"? – spytałem siadając. Skrzywił się z niesmakiem.
– To są kombinatorzy, spryciarze. Nie lubię ich i nie radzę im ufać. Niczego nie robią bezinteresownie. Ja jestem normalnym człowiekiem. Urodziłem się prawie dziewięćdziesiąt lat temu.
– Pochodzisz więc… z tych, którzy…
– Tak. Z tych, których lunacy nazywają degeneratami. Ale prawda jest nieco inna od tego, co słyszałeś na Księżycu. Także to, co wiesz od docentów, jest niezupełnie prawdziwe.
– Podobno głosisz prawdę. Chciałbym ją usłyszeć…
– Prawda, którą mam dla tych biedaków, jest bardzo uproszczona. Chciałem dać im coś, co wypełniłoby pustkę w ich głowach. Ale tobie mogę powiedzieć więcej. Widziałeś moje książki. To one pozwoliły mi wszystko zrozumieć. Miałem na to wystarczająco dużo czasu…
– Nie wygnano cię z miasta?
– Jak widzisz, pilnują mnie nawet, aby nie stała mi się krzywda. Docentów i mnie broni to, że jesteśmy potrzebni tym ludziom. Oni zaspokajają ich niższe potrzeby. Ja próbuję zaspokoić wyższe… Bo i takie też posiadają. Musisz wiedzieć, że to są wciąż ludzie. Są bardziej ludzcy od lunaków… Nie myśl, że to banda degeneratów. To prawda, że genetycznie są silnie zdeformowani, ale nie oznacza to, że wszyscy przejawiają jakieś wynaturzone cechy. Oni są po prostu bezradni, nie nauczeni niczego, zdani na łaskę miasta z jego automatami. Żyją tutaj tak samo jak szczury, których wszędzie pełno. Tylko że szczurów jest coraz więcej, a ludzi coraz mniej… – starzec przetarł palcami powieki i nie otwierając oczu, z twarzą uniesioną ku górze, ciągnął równym, spokojnym głosem: – Metoda, którą próbowano zastosować dla pohamowania eksplozji "bomby populacyjnej", jak kiedyś nazwano zjawisko lawinowego wzrostu ludności Ziemi, przyniosła nieprzewidziane skutki uboczne. Trudno teraz kogokolwiek obwiniać za to, że zastosowano środki niedostatecznie sprawdzone. Po prostu nie było czasu. Każde dziesięciolecie zwłoki oznaczało pogłębienie problemu…