Cylinder van Troffa - Януш Зайдель 7 стр.


W ten sposób zakończył się pierwszy etap mojej ucieczki. Odtąd już nie było mnie w Osiedlu Luna I. Teoretycznie…

Kars był prawie pewien, że sztolnie, którymi wydobywano urobek podczas drążenia korytarzy Osiedla, przebiegały ukośnie; jego fachowość była niepodważalna, a argumenty przekonywały mnie i Bena.

– Przy tego typu pracach stosuje się dwie metody: materiał skalny usuwa się windą skipową w pionowym szybie albo przenośnikiem taśmowym. Przy płytkich robotach, jak na tym Osiedlu, taśmociąg jest znacznie bardziej dogodnym środkiem, bo działa w sposób nieprzerwany. Z rachunku ekonomicznego wynika, że jest także w tym przypadku tańszy, choć wymaga dłuższej sztolni. Ale tu, przy słabej grawitacji, kąt pochylenia taśmociągu może być większy, wiec i chodnik nie tak długi…

– Mam nadzieje, inżynierze – przerwał jego wywody Ben – że w kilkadziesiąt lat po naszym odlocie, gdy to budowano, zasady rachunku ekonomicznego nie uległy zasadniczym zmianom.

– Niewątpliwie.

– Dobrze. Przyjmuje, że sztolnie są ukośne – powiedziałem. – Jak sądzisz Kars, co zrobiono z tym chodnikiem po zakończeniu prac ziemnych?

– Posłużył do transportu na dół elementów maszyn i urządzeń. Montaż przeprowadzono jeszcze przed hermetyzacją podziemi, a wiec można było swobodnie korzystać ze wszystkich wejść, a na pewno nie opłacało się wlec ciężkich i dużych elementów przez całe podziemia, od głównego wejścia. Potem szyby pomocnicze zasklepiono…

– Na górze czy na dole?

– Myślę, że z obu stron.

– A może tylko u dołu, a od góry zasypano? – podsunął Ben.

– Zbędna robota. A poza tym zawsze muszą istnieć awaryjne wyjścia, drogi ewakuacyjne. Zgodnie z przepisami bezpieczeństwa, które obowiązywały za naszych czasów, taki awaryjny wyłaź powinien posiadać z obu końców 'otwierające się zawory.

– No, dobrze. Przypuśćmy, że i tu zastosowano się do przepisów – a więc uda się otworzyć dolną pokrywę. Czego należy spodziewać się wewnątrz? Próżni?

– Raczej powietrza pod normalnym ciśnieniem.

– Przecież to prawie śluza!

– Tak, bierna śluza, bez pomp. Pozwala na przejście w obie strony, ale tylko pomiędzy obszarem wypełnionym powietrzem a próżnią. W atmosferach gazowych…

– Rozumiem. Ale wobec tego nie pojmuję, dlaczego oni tak pilnują Śluzy, a na te szyby nie zwracają uwagi…

– Tu nie chodzi o Śluzę, tylko o skafandry. W rejonie głównego wejścia zgromadzili wszystkie, jakie są w Osiedlu.

– Ciekawe, ile ich tu mają.

– Pewnie niewiele.

– Zatem ewakuacja mieszkańców i tak nie byłaby możliwa.

– Wszystkich naraz – na pewno nie. Myślę, że przy zasiedlaniu przywieziono ludzi prosto z pokładu statku w zbiorowych hermetycznych pojemnikach. Musiano tę operację powtarzać wielokrotnie. Tak samo można by sobie wyobrazić sposób opuszczania Osiedla.

Ben podsumował nasze rozważania.

– Radzę dobrze naładować baterię od palnika plazmowego. Na pewno przyspawali pokrywę, żeby jakiś terrorysta nie zagroził rozhermetyzowaniem Osiedla!

Według naszych obliczeń na powierzchni kończył się właśnie długi księżycowy dzień – najdogodniejsza pora dla przeprowadzenia zamierzonej operacji.

Wyekwipowany do wyjścia, w nie nadętym jeszcze ubiorze kompensacyjnym, z hełmem pod pachą i palnikiem w dłoni ukryłem się w łaźni dla personelu konserwatorskiego, o kilkanaście metrów od drzwi, wiodących poprzez pomieszczenie wymiennika ciepła na górny poziom Osiedla.

Słyszałem kroki nadchodzących. Niby przypadkowe puknięcie w drzwi, za którymi byłem ukryty, oznajmiło mi, że minął je Pavo, udający się do pracy z ekipą konserwatorską.

Czekałem nadsłuchując. Równocześnie z trzaśnięciem drzwi rozległa się syrena pożarowa. A więc Ben wypełnił swoją rolę: płonący wiecheć naoliwionych szmat wylądował w którymś z pobliskich magazynów odzieży.

Z głośnika, w przerwach między sygnałami syreny, dało się słyszeć donośne nawoływanie automatu: "Pożar w sektorze B-3! Pracownicy sektorów B-l, 2 i 3 natychmiast do akcji!"

Tupot nóg na korytarzu, a po kilku sekundach – ponowne stuknięcie w drzwi. To znowu Pavo.

– Można – powiedział, gdy uchyliłem drzwi.

Spojrzałem w obie strony korytarza. Po lewej gęste kłęby dymu zasnuły cały odcinek między mną i miejscem pożaru. W dymie uwijało się kilka postaci.

– Tędy – popchnął mnie Pavo.

Drzwi do wymiennika były tylko przymknięte. Pavo schylił się i podniósł jakiś drobny przedmiot, zabezpieczający je przed samoczynnym zatrzaśnięciem. W hałasie syreny trudno było usłyszeć brzęczek sygnalizujący, że nie są domknięte.

– Starałem się wybiec ostatni – wyjaśnił.

Odszedł szybko w kierunku gaszących pożar, a ja, zatrzasnąwszy drzwi, pobiegłem w górę po krętych schodach, tłukąc po drodze jedyną lampę ścienną oświetlającą to miejsce. Po omacku znalazłem pierwszy szczebel drabinki zwisającej wzdłuż ściany szybu i wtykając na głowę hełm, który mi przeszkadzał, wspiąłem się o kilka metrów wyżej. Hełm zderzył się z poziomą przegrodą. Zapaliłem ręczny reflektor, by obejrzeć płytę nade mną, lecz natychmiast musiałem go zgasić. W dole słychać już było głosy powracających techników.

Trochę za krótki był ten pożar – pomyślałem.

Technicy z ekipy Pava byli tego samego zdania.

– No i po pożarze! A tak ładnie się paliło! – powiedział z żalem jeden, przechodząc tuż pode mną, uwieszonym u szczytu drabinki.

– Tu nie ma się co palić. Wszystko trudnopalne! – westchnął drugi.

Uświadomiłem sobie, że lunantropi właściwie nigdy nie mają okazji oglądać prawdziwego otwartego ognia. Pamiętam, jaką radość sprawiło nam pierwsze ognisko, rozpalone na Dorii po wylądowaniu… Jak cudownie strzelały w niebo snopy iskier z płonących suchych badyli miejscowych roślin! Cieszyliśmy się jak malcy, bo przez wiele miesięcy w podróży i potem, na planetach bez atmosfery tlenowej i roślinności, nie widywaliśmy ognia oprócz płomyka zapalniczki, którą Komandor zapalał swą fajkę…

– Lampa zgasła – zauważył któryś, potykając się na schodkach.

– Zaraz wymienię – zaofiarował się Pavo, pozostając za nimi. Poszli dalej. Gdy ich kroki umilkły, usłyszałem stłumiony głos Pava.

– Jak tam?…

– Ciemno, zaraz popatrzę.

Zapaliłem latarkę. W płycie była kolista klapa, przytwierdzona zawiasami i czterema nakrętkami o dźwigniowych uchwytach. Ponadto, zgodnie z przewidywaniami Bena, klapę zabezpieczono dodatkowo dwiema sztabkami metalu, przyspawanymi na krzyż do płyty.

– Cztery śruby i cztery cięcia – powiedziałem do Pava, próbując poruszyć jedną z nakrętek. Poszła.

Następne też ruszyły się bez oporu. Były dobrze nasmarowane.

– Pięć minut roboty – powiedziałem.

– Pospiesz się. Idę po lampę.

Nim wrócił, klapa zwisała na zawiasach, a ja siedziałem już po drugiej stronie. Kars miał rację. W sztolni było powietrze. Jej kąt nachylenia wynosił około połowy radiana.

– Trzymaj!

Podałem Pavowi przez otwór dwie sztabki i ścisnęliśmy sobie dłonie.

– Przyspawaj to w wolnej chwili. Może się nie zorientują.

– Trzymaj się! – mruknął. – Zazdroszczę ci. Przyślij widokówkę!

Zamknął od dołu klapę. Usłyszałem chrobot nakrętek i jeszcze jedno pożegnalne stuknięcie w metal.

Odetchnąłem głęboko zimnym, stęchłym nieco powietrzem sztolni. Odnalazłem w nim zapach metalu, smarów, przegrzanej izolacji przewodów – wszystko to, co kojarzyło się ze statkiem, z maszynownią, a dalej – ze swobodą otwartego Kosmosu.

Biegnąc prawie, wielkimi susami dotarłem do szczytu sztolni. Górna pokrywa nie była nawet zaspawana.

Jakie to proste – pomyślałem. – Aż trudno uwierzyć! Jak skomplikowane byłoby, gdybym był tu zdany na samego siebie… Wyciągnę ich stamtąd, wszystkich, całą załogę. Muszę. Jestem im winien co najmniej tyle… – powtarzałem w myślach, by zagłuszyć inną myśl, wyłażącą z zakamarków podświadomości.

Odpowietrznik. Świst ulatującego powietrza. Ładny ucisk wypełniających się komór skafandra. Nakrętka… Druga… Trzecia… Czwarta…

Dopiero teraz, gdy rakieta znalazła się na trajektorii bezwładnego lotu ku Ziemi, poczułem się wolny. Uczucie to trwało zaledwie krótką chwilę. Odprężony, bezwładnie rozparty w fotelu, nie potrafiłem stłumić w sobie głosu sumienia. Oszukaliśmy lunantropów. Wprowadziliśmy w życie śmiały plan ucieczki. Na pozór wszystko było w porządku… Na pozór. Bo wiedziałem dobrze, że ponad wszystkie motywy, kierujące mną od chwili uwięzienia nas w Lunie, wybijał się jeden, najbardziej osobisty, prywatny, egoistyczny…

Czułem się winien wobec pozostałych. Wiedziałem, że to nie ja, lecz którykolwiek z nich powinien teraz lecieć w kierunku Ziemi. Moje myśli pochłonięte były przede wszystkim pragnieniem odnalezienia cylindra. Czy spełnię, obok tego, nadzieję moich współtowarzyszy? Czy powrócę, by wydobyć ich stamtąd? Nie byłem tego pewien. Trudno będzie coś dla nich zrobić. Nie mogłem odeprzeć wrażenia, że zostawiłem ich tam na zawsze, bez szans…

Jak niespodziewanie może się odmienić człowiek, postawiony wobec trudnego wyboru. Tam, na planetach Dzeta nigdy nie wahaliśmy się nieść pomocy naszym towarzyszom. Ryzykowaliśmy życiem dla ratowania życia, nawet wówczas, gdy najbardziej prawdopodobnym wynikiem naszej akcji mógł być tylko pogrzeb… Czyżby tutaj, w Układzie Słonecznym, obowiązywała inna skala wartości? Czy zmieniłem się tak bardzo z chwilą powrotu? Skąd wypełzł nagle egoizm, przez tyle lat spętany poczuciem solidarności?

A może tam, zdani tylko na siebie nawzajem, kierowaliśmy się także egoizmem w pozornie uszlachetnionej formie: dziś ja tobie, jutro ty mnie pomożesz w potrzebie…

Nie, zbyt to przygnębiające, by było prawdą. Więc dlaczego teraz uciekam ku własnym celom, pomoc dla kolegów traktując tylko jako pretekst? W samotności długich dni powrotnego lotu ku Ziemi napływały myśli i obrazy, do których nie wracałem przedtem…

Wtedy, na Belli, było ich pięciu. Wyruszyli do jednej ze stacji pomiarowych, dość odległej od głównej bazy. Planeta nie objawiła dotychczas żadnych wrogich nam właściwości. Czuli się bezpieczni. Mieli wrócić za kilkanaście godzin. Grupą dowodził Dawe. To on opowiedział mi tę historię o wiele później; na krótko przedtem, nim bez wieści zaginął na Ario-nie. Nie było mnie tam, lecz słuchając Dawego, tworzyłem w wyobraźni własną wizję wydarzeń, jak gdybym w tym uczestniczył jako jeden z nich.

Na progu komory stał Dawe. Pozostali, stojąc lub siedząc w jej wnętrzu, dyszeli jeszcze ciężko po gwałtownym wysiłku. Patrzyli na niego poprzez szkło hełmów.

– Połączyłem się. Już wyruszają. Przyjadą tutaj drugim moverem…

Przerwał na chwilę, jakby nie chciał płoszyć ogników nadziei, które zapłonęły w skierowanych na niego spojrzeniach. Przymknął oczy i powiedział jednym tchem:

– Nie nastąpi to jednak wcześniej niż za cztery godziny. Zrozumieli wszyscy. Każdy z nich miał przecież na ustach to nie zadane pytanie: "kiedy?", i to tylko lek przed prawdą kazał im milczeć.

– To znaczy… – powiedział po chwili Lukas.

– Nie starczy! – przerwał mu gwałtownie Eber, cofając się pod ścianę komory i kurczowo obejmując zawieszony na piersi zbiornik ciekłego powietrza.

– Spokojnie! – powiedział Dawe ostro. – Niech każdy sprawdzi, ile ma…

– Na dwie godziny… – powiedział cicho Leman, unosząc głowę znad wskaźnika.

– Prawie na trzy – mruknął Eber.

– Dwie i pół – powiedział Lukas obojętnie, nie otwierając oczu. Dawe przeniósł wzrok na czwartego, lecz Seuga milczał, skulony w odległym kącie komory.

– Seuga! – wrzasnął Dawe. – Mówi się do ciebie! Zgięty kark Seugi wyprostował się powoli, a przez szkło hełmu błysnęły złowrogie rozszerzone oczy.

– Nie dam! – wychrypiał nie swoim głosem. – Nic was nie obchodzi, ile mam…

Dawe postąpił dwa kroki w jego stronę, lecz Seuga wyszarpnął pistolet i skierował na dowódcę.

– A więc bant? – powiedział Dawe spokojnym głosem, choć twarz nabiegła mu krwią. – Dobrze. Ja mam na trzy godziny.

– Nie zdążą… – westchnął Leman. – Ja umrę pierwszy, potem Lukas, Eber i ty, Dawe. Tamta świnia dożyje – wskazał głową w kąt, na Seugę. – Świnia zawsze się wywinie. To się nazywa: "mieć szczęście"… Wiem, że ma co najmniej na cztery.

– Nieprawda! – Seuga zaprotestował ostro, gwałtownie. – Nie na całe cztery… Zresztą, oni mogą się opóźnić.

– Dość! – uciął Dawe. – Przypominam, że zapas każdego obliczony jest na stan pasywny organizmu. Wszelki ruch, a nawet emocje psychiczne, poważnie skracają…

– … nasze życie! – dokończył Lukas cierpko. – Myślę jednak, że to nie ma znaczenia. I tak żaden z nas nie doczeka pomocy. Można właściwie zasygnalizować im, że nie muszą się śpieszyć.

– Nie! – warknął Seuga, podrywając się na nogi. – Nie zrobisz tego!

Lukas popatrzył bezmyślnie na wylot skierowanej w jego stronę broni, potem na wykrzywioną dziko twarz Seugi.

– Na twoją usilną prośbę… – wycedził – nie zrobię tego. Nie musisz mnie jednak straszyć bronią. Ja przecież i tak umrę, a ty przeżyjesz i wrócisz do bazy. Jako morderca nie będziesz tam mile widziany…

Seuga opadł na swoje miejsce. Leman, jakby chcąc się ostatecznie przekonać, ile godzin życia pozostało mu jeszcze, spojrzał na wskaźnik i powiedział głośno:

– Właściwie mogę wam od razu oddać moją butlę… Dwie godziny to dla mnie żadna różnica, a wam… może starczy, aby przetrzymać…

Seuga spojrzał bystro w jego stronę. Leman położył dłoń na zaworze.

– Daj! – wysyczał Seuga wyciągając dłoń.

– Ty masz dosyć. Masz i tak najwięcej.

– Im nie pomoże, a ja…

Dawe ujął przegub Lemana i zdjął jego dłoń z zaworu.

– Nie trzeba – powiedział. – Będziesz oddychał, dopóki ci starczy. Potem dam ci połowę mojego zapasu.

– Dlaczego?! – ryknął Seuga. – To jego sprawa! Po co ma zużyć powietrze skoro i tak umrze. Mnie potrzeba jeszcze tylko pół godziny, rozumiesz? Chcesz, abym umarł? Ty… ty morderco… Pozwól mu oddać butlę. Podzielimy się sprawiedliwie, na czterech… No, powiedzcie! – spojrzał w kierunku pozostałych, rozpaczliwie szukając poparcia.

Lukas siedział z oczami wbitymi w ziemie. Eber uśmiechnął się szyderczo.

– Sprawiedliwie, mówisz… – mruknął przymykając oczy. – Bo tobie tyle wystarczy. Tobie brakuje na pół godziny, by potem żyć. Dla nas jednak te pół godziny oznacza tylko późniejszą śmierć. Piękny przykład przechodzenia ilości w jakość.

– Nie będzie żadnych takich rzeczy! – powiedział Dawe ostro. – Słyszysz, Leman? Nic nikomu nie oddasz. Co najwyżej… ja oddam połowę mojego zapasu, gdy twój się skończy. To, co każdy z nas ma w butli, nie jest jego prywatną własnością. Powinniśmy podzielić cały zapas na pięć równych części…

– Bzdura! – warknął Seuga z kąta. – Wszystko razem nawet dla czterech nie starczy. Mamy zapas na czternaście i pół godziny…

– Czternaście i pół godziny do podziału między pięciu… – powiedział melancholijnie Lukas. – Po niecałe trzy godziny na łebka.

– Powiedziałem, że nawet na czterech za mało, by doczekać pomocy! – krzyczał Seuga. – Wyzdychamy wszyscy, razem albo po kolei!

– Więc wyzdychamy… – zgodził się Leman.

– Nie każdemu jest tak wszystko jedno jak tobie! – Seuga poderwał się gwałtownie z podłogi. – Trzech mogłoby tym oddychać przez niespełna pięć godzin. Gdyby pozostali dwaj oddali swoje butle natychmiast.

Lukas wyprostował się i oparty plecami o stalową przegrodę komory, wlepił spojrzenie w miotającego się Seugę.

– Chcesz powiedzieć, że dwóch z nas już w tej chwili niepotrzebnie marnuje powietrze… Dwóch, to znaczy ja i Leman, tak?

– A może wylosujemy tych dwóch? – rzucił Eber, obserwując bacznie twarz Seugi, który na te słowa zareagował nagłym skurczeniem dłoni na butli. – Tak będzie jeszcze sprawiedliwiej, nie sądzisz?

– Nie… – burknął Seuga. – Co mam, to moje.

– A wiesz, dlaczego masz najwięcej z nas? – ciągnął Eber, podchodząc do Seugi i odpychając w bok lufę jego pistoletu. – Bo kiedy my torowaliśmy dostęp do radiostacji, zużywając nadmierne ilości powietrza, ty leżałeś sobie na wznak i oddychałeś równiutko, oszczędnie… Z tą twoją przytłuczoną nogą, to też, zdaje się, niezupełnie prawda.

– Odejdź… – Seuga wpił lufę w brzuch Ebera. Dłoń trzęsła mu się lekko. – Odsuń się, bo…

– Zostaw go Eber – powiedział Dawe półgłosem. – Kłócąc się skracamy sobie życie. Usiądźcie spokojnie i wyregulujcie zawory na minimalny wypływ.

Pokładli się pod ścianami, od czasu do czasu tylko rzucając bystre spojrzenia na Seugę, który czuwał w napięciu, nie wypuszczając broni z ręki.

– Mam tu kilka ampułek dezaktynu – ciągnął Dawe, sięgając do kieszeni skafandra. – Gdyby udało się zrobić zastrzyki, moglibyśmy jakoś wytrzymać cztery godziny. We śnie zużywa się znacznie mniej powietrza. Obawiam się tylko, że… nie potrafimy tego wstrzyknąć. Nie można roz-hermetyzować skafandrów, to oznaczałoby śmierć w ciągu kilku minut. Co o tym sądzisz, Leman?

– To samo, co ty… – mruknął niechętnie zapytany. – Przestań wyszukiwać nowych nadziei. Sam wiesz, że nic się nie da zrobić…

– Może… śluza? – zaczął Eber. – Może uda się uszczelnić komorę śluzy i wypełnić ją częścią powietrza z którejś butli… No, powiedzmy, z każdej po trochu… I tam zrobimy zastrzyki?

– Nie ma jak wyprzeć atmosfery ze śluzy – przypomniał Dawe. – Pompy nie działają. Poza tym nie wiem, czy wystarczyłoby powietrza na jej napełnienie.

Opadli znów bezsilnie na podłogę, oddychając powoli, jakby z rozmys-łem wciągając w płuca każdy haust cennego powietrza.

– Zresztą – powiedział Eber po chwili – ten bydlak pozarzynałby nas we śnie i zabrał nasze butle… A swoją drogą ciekaw jestem, ile on ma naprawdę…

Seuga nie zareagował tym razem, rzucił tylko nienawistne spojrzenie w stronę Ebra i przewrócił się na wznak patrząc w sufit.

– Pójdę jeszcze raz – powiedział Dawe wstając.

– Dokąd? Do radiostacji? – zainteresował się Lukas. – Przedstaw im nasze położenie, niech przynajmniej wiedzą…

Lufa pistoletu Seugi powędrowała nieznacznie w stronę Dawego. _ Nie – powiedział Dawe. – Idę na zewnątrz, może jednak…

– Nie oszukuj się, do magazynu tamtędy nie dotrzesz. – Lukas oparł głowę na zgiętym łokciu, twarzą zwrócony ku podłodze. – Zostań.

– Po co masz tracić powietrze w ruchu? – zatroszczył się niespodziewanie Seuga. – Siedź, Dawe, i nie ruszaj się. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– Zostań! – powiedział głośniej, gdy Dawe znikał w otworze włazu.

Dowódca ogarnął wzrokiem mętniejący krajobraz. Niskie chmury przesłaniały słońce. Łagodne obrzeża krateru srebrzyły się żyłkami wilgoci, spływającej po zboczu. Odwrócił się i spojrzał na żleb, którym sześć godzin temu zeszła owa nieszczęsna lawina.

Wrak movera sterczał tak samo, jak ujrzeli go, gdy ogłuszeni i przerażeni wybiegli z przedsionka stacji. To był po prostu cud, że nie zdążyli jeszcze dotrzeć do jej wnętrza… Rzeka poszarpanych głazów, która runęła na strop i przerywając go wdarła się do komór składowych, zasypała doszczętnie wszystko. Wybuch w magazynie chemicznym dokonał reszty i tylko komora wejściowa – jakby na urągowisko – pozostała nietknięta… Mover dostał tylko jednym odłamem, ale tak nieszczęśliwie, że zbiorniki ciekłego tlenu pękły natychmiast i zalały wszystko spienionym, lodowatym wrzątkiem. Patrząc na to myśleli tylko o jednym: co z radiostacją? Niezachwiana wiara w to, że wystarczy wezwać pomocy, by ją otrzymać, kazała im własnymi rękami rozgrzebywać pogięte płyty i osłony… Radiostacja dała się uruchomić…

Dawe przypominał sobie to wszystko, jakby od tego czasu minęła nieskończoność. Spojrzał na zegarek, potem na wskaźnik powietrza. Odczytał z nich – jak wyrok śmierci – że pozostały jeszcze trzy godziny do przybycia pomocy. Dla niego jednak zostało zaledwie dwie i pół… Pomyślał o innych, którzy mieli przed sobą jeszcze mniej, i westchnął. Jakże są spokojni mimo tej nieubłaganej świadomości końca… Cóż, właściwie przeżyli to już nieraz w wyobraźni, nim tu przybyli. Teraz nie pozostało nic innego, jak czekać i nie myśleć już o niczym. Tylko ten Seuga… Jakże zawodne są jednak wszelkie metody badań psychologicznych! Załamał się, stał się agresywny… Trudno mu się jednak dziwić: obrona własnego życia to przecież najnormalniejszy odruch psychiki ludzkiej, odartej ze wszystkiego innego. Nie każdy ma predyspozycje na bohatera. Tylko… skąd u niego ta nagła troska o mnie? – pomyślał przypomniawszy sobie ostatnie słowa Seugi.

Назад Дальше