Spojrzał na pusty horyzont, jakby raz jeszcze chciał się upewnić, czy spodziewana pomoc jakimś nadprzyrodzonym cudem nie przybędzie wcześniej. Nagła myśl poraziła go w chwili, gdy obchodził rumowisko po osypanej lawinie. Zawrócił szybko w kierunku wejścia do komory. Stanąwszy w drzwiach wyprostował się i powiedział:
– Od południa zbliża się jakiś pojazd…
Seuga zerwał się pierwszy, za nim Eber. Dawe nie usunął się jednak z wąskiego przejścia i uderzywszy Seugę ramieniem wyrwał mu pistolet. Leman nie podniósł nawet głowy, a Lukas spojrzał z niedowierzaniem.
– Stać! – powiedział Dawe. – Przepraszam was, koledzy. Musiałem to zrobić…
Potrząsnął pistoletem i odepchnął Seuge. Eber wrócił na swoje miejsce i usiadł, kiwając głową ze zrozumieniem.
– Musiałem to zrobić – powtórzył Dawe. – Jego troskliwość o mnie zmusiła mnie do tego. Wiecie, o co mu chodziło? Dlaczego tak mu zależało na moim zapasie powietrza? Bo obliczył sobie, że gdy was… już nie będzie, on zostanie ze mną. Każdy z nas będzie miał powietrza na pół godziny, a pomoc przybędzie za godzinę. Rozumiecie?
– Ach, ty… gadzie… – syknął Seuga, drżąc z wściekłości. – W ten sposób t y masz teraz pistolet!
– Nie – powiedział Dawe spokojnie opróżniając magazynek. Zebrał ładunki na dłoń i cisnął je w stronę Seugi, który pełzając na czworakach pozbierał wszystkie i przeliczywszy ukrył w kieszeni.
– Teraz nikt nie będzie strzelał. – Dawe zatknął pistolet za pas.
– On jest silniejszy od ciebie, Dawe. Zabije cię rękami, to szaleniec… – powiedział Lukas cicho.
– Wiem – skinął głową Dawe. – Dlatego też… zamieńmy butle, Ler.ian! Ty mu się nie dasz! Niech przynajmniej… Leman! – Leman leżał bez ruchu. Oawe skoczył w jego kierunku, lecz zderzył się z Seugą, który także spostrzegł to samo: butla Lemana była zakręcona, wskaźnik dopływu powietrza pokazywał zero.
– Puść – krzyknął Seuga, gdy Dawe drżącą dłonią próbował odkręcić zawór. – Skoro już to sam zrobił…
– Precz! – warknął Dawe. – On jeszcze żyje!
– Zostaw go! – Seuga szarpał dłoń dowódcy. – Zostaw go, to jego sprawa! Nie puszczaj powietrza, jemu już nic nie pomoże, a ja… a my…
Eber chwycił go z tyłu za ramiona i rozciągnął na podłodze. Szamotali się przez chwilę. Dawe rozkręcił zawór, ale Leman naprawdę już nie żył.
– Zaoszczędził dla nas… zapas na półtorej godziny… – powiedział Dawe wstając i oglądając wskaźnik trzymanej w dłoniach butli. – Lukas, weźmiesz dwie trzecie. Eber resztę.
– Daj spokój… – powiedział Lukas. – Już się przyzwyczaiłem… do tej myśli, że… ja następny. To wystarczy dla was dwóch, dociągniecie na tym do czterech godzin…
– Nas jest trzech! – przypomniał Seuga.
– Weźcie to wy, Dawe i Eber. Przeżyjcie tego drania… – powtórzył Lukas.
– Nie – powiedział twardo Dawe. – Zrobicie, jak powiedziałem. To rozkaz. W ten sposób będziemy mieli wszyscy jednakowy zapas… Przy oszczędnym oddychaniu mamy pewne szansę…
– A kto ci powiedział, że oni będą tu za trzy godziny? – burknął Seuga, sadowiąc się z dala od innych. – Może przylecą za pięć?
Seuga patrzył z niepokojem na zegarek. Minęło już dość czasu, by tamci, leżący bez ruchu pod ścianami, wyczerpali swój zapas… Czy żyli jeszcze? Seuga bał się zbliżyć, by to sprawdzić… Pomoc powinna nadejść lada chwila… Co zrobić? Jeśli żyją jeszcze jakimś cudem, jeśli choć jednego da się uratować, opowie o wszystkim… O pistolecie i o histerii Seugi… Pistolet sterczał zza pasa Dawego. Seuga zmacał w kieszeni ładunki. Wystarczyłoby… Ale to na nic… Jak wytłumaczy tamtym…
Teraz, a gdyby tak… wetknąć potem pistolet w dłoń Lemana? On zmarł przez uduszenie. Można by powiedzieć, że dostał szału i strzelał na oślep, gdy on, Seuga, wyszedł na chwilę z komory… Ale to na nic: gdyby Leman strzelał, to zabrałby potem pełne jeszcze zbiorniki pomordowanych i sam by przeżył. Nie uwierzą w takie karkołomne wyjaśnienie. Mogą zresztą stwierdzić, w jakiej kolejności umierali…
Seuga spojrzał na wskaźnik swojej butli. Miał jeszcze zapas na półtorej godziny… Myśleli, że ma tyle samo, co oni. Miał półtoragodzinną nadwyżkę… Gdyby im oddał wtedy po te pół godziny, teraz umieraliby wszyscy razem – usprawiedliwiał się przed samym sobą.
Jeśli jednak tamci… przyjdą za kilka minut i znajdą mnie z taką ilością ciekłego powietrza, podczas gdy reszta ma puste zbiorniki?…,
Wrota włazu zgrzytnęły ostro. Wpadliśmy wlokąc za sobą nosze, utleniacze i hermetyczne pojemniki ratunkowe. Na wprost wejścia, rozpłaszczony plecami na stalowej ścianie, stał Seuga. Rozszerzonymi oczami patrzył w podłogę, dłonie zaciskał na kranie butli. Przed nim, na stalowej płycie, wrzało błękitne jeziorko szybko parującego ciekłego powietrza…
Uratowaliśmy wtedy trzech. Na Belli pozostali Leman i Eber… Dawe zaginął później na Arionie. Lukas powrócił, jest teraz w Osiedlu, a Seuga… W kilka miesięcy później runął w przepaść w górach planety Cleo. W brawurowym podejściu śpieszył na pomoc, ku przełęczy, gdzie rozbił się wirolot z trzyosobową załogą. Byłem jednym z tej trójki…
CZĘŚĆ DRUGA
MIASTO
Zejście z orbity zaplanowałem bardzo starannie. Chcąc zaoszczędzić sobie poprawek kursu i manewrów w pobliżu powierzchni, wyznaczyłem dokładnie punkt lądowania, na tyle bliski miasta, by dotrzeć tam pieszo w czasie co najwyżej kilku godzin. Nie miałem przecież pojęcia, czy będę mógł liczyć na jakiekolwiek środki komunikacji naziemnej.
Rakieta weszła w atmosferę, milczące dotąd czujniki temperatury powłoki niskim buczeniem zasygnalizowały obecność rozrzedzonych gazów. Sprawdziłem prędkość. Była zgodna z programem, pozostawiłem wiec automatowi kontrole lotu i obserwowałem ekran, po którym przesuwały się kontury znajomych kontynentów. Oceany i morza miały tę samą barwę, jaką zapamiętałem z moich lotów orbitalnych. Tylko lądy wyglądały jakoś inaczej. Pokrywały je rozległe plamy matowej czerni. Sprawiało to przykre wrażenie – jak widok pogorzeliska… Brakowało mi także na tej widzianej z wysoka mapie niektórych rzek i jezior. Miasta – te największe, widoczne z tej wysokości – wyglądały jak rozgrzebane kopce mrowisk… Wszystko to przemykało pode mną z taką szybkością, że trudno było przyjrzeć się dokładniej szczegółom krajobrazu. Ponadto dość obfite zachmurzenie utrudniało obserwacje. Oderwałem oczy od ekranu. Czujniki temperatury gwizdały na wysokim tonie, chwilami niepewnie zapalały się i gasły jasnoczerwone lampki sygnalizujące granicę niebezpiecznego przegrzania powłoki.
Automat włączył stabilizatory i pomocnicze dysze manewrowe. Obraz powierzchni Ziemi zniknął z ekranu, przesłonięty warstwą kłębiastych obłoków. Nagle ekran zgasł. To kamera skryła swą kwarcową źrenicę pod powieką płyty osłonowej. Krótko zadźwięczał sygnał przekroczenia temperatury, lecz niemal równocześnie huknęły na pełnym ciągu hamowania główne dysze silników. Promień szperacza, omiatający powierzchnię aż po daleki horyzont, sygnalizował przeszkodę, która na ekranie radaru zarysowała się jako grupa regularnych prostopadłościennych brył. Poza tym teren był płaski i gładki. Przełączyłem silniki na ręczne sterowanie i ująłem dźwignię ciągu. Nie potrafiłem odmówić sobie przyjemności własnoręcznego posadzenia rakiety na tej właśnie planecie; podobnie zresztą, jak robiłem to wielokrotnie na innych, zupełnie innych… Stabilizatory włączyły się, by ustawić rakietę w pionie. Śledziłem teraz tylko wskaźnik odchylenia i wysokościomierz. Schodziłem po batalistycznej aż do tysiąca metrów, mając pod sobą gładką równię. Przy tysiącu zredukowałem napęd i przeszedłem na bardziej stromą parabolę, by po chwili na pełnej mocy stanąć nad samą powierzchnią, z jasnożółtym płomieniem liżącym grunt pod rufą. Włączyła się kamera wizyjna, pokazująca poprzez rozedrgane, gorące powietrze panoramiczny obraz terenu, na którym lądowałem. Był jednolicie czarny. Gdyby nie odbicie promienia radarowego lokatora, można by sądzić, że rakieta zawisła nad bezdenną otchłanią…
Zmniejszyłem ciąg, rakieta osunęła się niżej i po chwili przeciążenie wprasowało mnie w fotel. Silniki zgasły, wyłączone przez samoczynny układ bezpieczeństwa, połączony z dynamometrami wsporników amortyzujących. Kilka sekund trwała gonitwa świateł wskaźników, zanim na ekranie zapłonął zielony napis "koniec lądowania". Rakieta stała pewnie, z niespełna dwustopniowym odchyleniem od pionu, a więc niemal idealnie.
Przez kilka minut nie ruszałem się z fotela, pogrążony w paraliżującym bezwładzie. Wiedziałem, że to nie ciążenie obezwładnia mnie w tym momencie. W pewnej chwili miałem nawet niedorzeczne pragnienie włączyć automat startowy i poderwać rakietę w przestrzeń, uciec stąd dokądkolwiek…
Z nawyku, a może także po części z powodu sprzeczności i niejasnej informacji, jakimi uraczono mnie na Księżycu, włączyłem analizator środowiska. Odpowiedział czerwonym sygnałem, a po chwili wyrzucił z drukarki odcinek taśmy z szeregiem liczb i symboli. Spojrzałem na nie przelotnie. Dotyczyły składu atmosfery na zewnątrz. Była przesycona substancjami trującymi o niewielkim stężeniu. Arsen, selen, tlenki metali… Odczekałem jeszcze kilka minut i ponownie uruchomiłem analizator. Tym razem w pobranej próbie powietrza było tego wszystkiego znacznie mniej… Odetchnąłem z ulgą. Jasne! Znałem to zjawisko, choć nie spodziewałem się go tutaj, na Ziemi. Płomień silników trafił na materiał zawierający te wszystkie składniki, powodując termiczny rozkład i odparowanie niektórych substancji. Wystarczy cierpliwie poczekać, aż grunt ostygnie, a wiatr przewieje nieco przytrutą atmosferę wokół rakiety.
Ciekawe na czym właściwie usiadłem? – pomyślałem wpatrując się w ekran, ukazujący gładką jak stół, czarną powierzchnię rozciągającą się dokoła, jak okiem sięgnąć. Przypomniałem sobie wielkie czarne plamy pokrywające lądy widziane z orbity. Widocznie wylądowałem na obszarze takiej plamy.
Po niespełna półgodzinie analizator uznał atmosferę za nieszkodliwą, uruchomiłem więc wentylację dla wyrównania ciśnień. Napływające z zewnątrz powietrze zawierało jeszcze nikły ślad obcego zapachu, mieszaniny seleno-wodoru, spalenizny i czegoś tam jeszcze.
Wciągnąłem mój stary, znoszony kombinezon roboczy i przepasałem się pasem od skafandra, za który zatknąłem porażacz. Przez ramię przewiesiłem torbę wypchaną wszystkim, co wydało mi się przydatne w mojej wyprawie. Tak wyekwipowany stanąłem w klatce podnośnika, by po chwili wynurzyć się wraz z nią z otwartego luku.
Czarna płaszczyzna, w miarę jak zbliżałem się do niej, stawała się układanką z sześciobocznych jednakowych płytek, ułożonych precyzyjnie jak kamienna posadzka. Płomienie moich dysz wytopiły w niej prawie regularne koło o promieniu kilkudziesięciu metrów. Wyrwa odsłaniała zwykły, piaszczysty grunt. Jej brzegi, pozwijane i spływające szarymi soplami, wznosiły się o kilkadziesiąt centymetrów nad poziomem gruntu, wskazując misterne rusztowanie w postaci kratownicy cienkich prętów czy rurek, na których wsparte były płytki. Brzegi płytek nie przylegały do siebie, tworząc w powierzchni mozaiki sieć szczelin.
Zeskoczyłem z platformy windy na osłonięty grunt przy wsporniku rakiety. Rozgarnąłem butem szare strzępy żużla – pozostałość stopionej i spalonej konstrukcji – i sięgnąłem dłonią, by dotknąć piasku. Był jeszcze dość ciepły. Zaczerpnąłem go pełną garścią i zbliżyłem do oczu. Tak, to był ten sam, niepowtarzalny, zapamiętany od dzieciństwa, szarożółty piasek z równin mojego kraju, mojej planety… Nigdzie, na żadnej z planet Dżety nie widziałem podobnego. Ten piasek był pierwszą rzeczą, której tu dotknąłem, nie zmienioną po dwustu latach nieobecności.
Domyśliłem się, czym była ta aksamitna czerń wokół mnie. Już skład atmosfery po lądowaniu powinien był mi to podpowiedzieć. Wylądowałem wśród pola – doskonale pochłaniających wszelką energię promienistą – fotoogniw, a może bardziej jeszcze skomplikowanych elementów przetwarzających energię słoneczną… W co? W elektryczność? A może… Tak, to możliwe! To wielkie obszary czerni zamiast dawnej zieleni… Zieleń pochłania tylko czerwoną część widma, a więc stosunkowo niewiele spośród całej dostępnej energii dostarczonej przez słońce. Czerń pochłania wszystko. A ponadto z pochłoniętej energii roślinność zużywa zaledwie setną część dla wytwarzania produktów fotosyntezy. Plon z jednego hektara uprawnego pola zawiera więc tylko maleńki ułamek energii, jaką Słońce dostarczyło tej powierzchni w okresie wegetacji roślin. A czarna płyta fotoogniw pochłania i przetwarza prawie całą energię! Z punktu widzenia wykorzystania energii słonecznej przeznaczenie dobrze nasłonecznionych obszarów pod uprawę roślin jest oczywistym, nie budzącym wątpliwości marnotrawstwem! Rzecz jasna, pod warunkiem opanowania wydajnej technologii produkcji żywności syntetycznej przy użyciu energii elektrycznej. Czyżby udało im się to osiągnąć?
Spojrzałem wokoło, ogarniając wzrokiem lekko falistą równinę. Na północno-zachodnim horyzoncie, pod nisko nawisłymi chmurami majaczyło lekkie wybrzuszenie, jakby zarys rozległego wzgórza. Sięgnąłem po lornetkę. W jej szkłach jednolity kontur zbocza rozpadł się w graniaste ziarna, odsłaniając swą nieciągłą, jakby krystaliczną strukturę.
Zrozumiałem. To właśnie było Miasto, do którego zmierzałem. Wyglądało, jakby zbudowano je na wzgórzu. Ale to nie mogło być wzgórze! Pamiętałem dokładnie topografię tego miejsca, jego położenia na dwóch brzegach rzeki, wśród równiny. Jednak to było ono, bez wątpienia. Wybrzuszyło się, nabrzmiało jak bąbel na oparzonej skórze. Wzniosło się soczewkowatym obrzmieniem ponad linię horyzontu, opuchły wrzód na ciele planety, gromadzący to wszystko, co okazało się zbędne, a nawet niepożądane wkoło, na tej równinie pozbawionej wszelkiego życia, pokrytej czarną powłoką chłonącą światło… Światło, które pozwalało żyć temu tworowi i zapewne wielu innym, podobnym. Pozwalało żyć za darmo…
Zabrzmiały mi w uszach słowa usłyszane tam, na Księżycu: że zapewniono minimum warunków życia, że nie pozostawiono na łasce losu… Humanitarnie. Moralnie. Przyzwoicie…
Lata spędzone w układzie Dżety nauczyły mnie widzieć i rozumieć. Mój krótki pobyt w Lunie I potwierdził moją wiedzę i doświadczenie. Wiem, co potrzebne jest rozumnej istocie – oprócz "minimum warunków"…
Za sobą, gdzieś nisko nad ziemią, usłyszałem cichy warkot silnika. Spojrzałem tam. Mały punkt, zbliżający się szybko, rozwijał się w kształt pojazdu powietrznego przypominającego śmigłowiec. Wskoczyłem na platformę podnośnika i podjechałem w górę, w stronę luku. Zatrzymałem windę w trzech czwartych wysokości i z dłonią na dźwigni, gotów w każdej chwili skryć się za osłoną pancerza rakiety, czekałem.
Maszyna zbliżała się niskim lotem. Czyżby przybyli do mnie? Widocznie zauważyli moje lądowanie – pomyślałem.
Spod brzucha śmigłowca wydęły się cztery baloniaste poduszki pneumatyczne amortyzatorów. Pojazd delikatnie usiadł na powierzchni fotoogniw. Jego śmigło wirowało nadal, pewnie dla odciążenia podłoża. Właz z dolnej części kadłuba rozwarł się, wyrzucając z wnętrza dwie małe postacie na cienkich, obutych w miękkie przylgi kończynach. Gdy zbliżały się do brzegu wyrwy, wśród której stała moja rakieta, dostrzegłem metaliczny pobłysk ich pancerzy. To były automaty.