Cylinder van Troffa - Януш Зайдель 9 стр.


Nie interesując się rakietą, jeden z nich metodycznie obszedł brzeg wyrwy, obmacując nawisłe strzępy stopionych płytek. Drugi przemierzył w poprzek wypalone kolisko, przechodząc obojętnie pomiędzy wspornikami rakiety, jakby krokami mierzył średnicę ubytku. Po chwili oba przystąpiły do systematycznego usuwania szczątków uszkodzonych płytek, składając złom na stertę w pobliżu śmigłowca.

Po oczyszczeniu brzegów wyrwy automaty zniknęły we wnętrzu pojazdu, by po chwili wywlec z niego kilka skrzyń, wypełnionych elementami do naprawy uszkodzenia. Jeden z robotów wprawnymi ruchami uzupełnił ubytki konstrukcji wsporczej, jakby cerując wyrwę ażurową siatką prętów. Drugi układał płytki.

Patrzyłem na ich pracę z rosnącą ciekawością. Interesowało mnie, co zrobią, gdy dotrą do zarytych w gruncie wsporników mojej rakiety.

Nie zrobiły nic szczególnego. Po bezskutecznych próbach usunięcia przeszkody po prostu obudowały każdy ze wsporników dokoła tak dokładnie, że po zakończeniu pracy rakieta wyglądała, jakby brodziła po kostki w czarnym tuszu.

Automaty starannie pozbierały zniszczone płytki, załadowały je do skrzyń i wniosły do śmigłowca, który wzniósł się i płasko poszybował w kierunku, z którego przybył.

Moja rakieta, moje przybycie, ja sam wreszcie – wszystko to nie miało znaczenia, nie zostało zauważone. Automatyczny system naprawczy szybko i sprawnie usuwał przypadkowe szkody, nie analizując ich przyczyn…

Zablokowałem właz rakiety i opuściłem się windą na powierzchnie świeżo położonych płytek. Powoli ruszyłem w stronę mglistego wzgórza na horyzoncie.

Rozglądając się po bezkresnej gładkiej pustyni, w myślach poszukiwałem sensu tego, co zaczynało jawić się tutaj moim oczom. Jakże obłędnie konsekwentni byliśmy zawsze w realizacji naszych planów – my, ludzie związani z techniką, nauką, postępem… A wszystko zaczynało się od humanistycznych, głębokich uzasadnień: wszystko dla człowieka, w imię ludzkości… A potem w ferworze realizacji szczytnych celów, ucieleśniając swe zbawienne pomysły, czyniliśmy zadość swym ambicjom, nie umiejąc położyć w odpowiedniej chwili rozsądnej granicy naszym poczynaniom… Wtedy okazało się, że wiemy, czego potrzebuje ludzkość, lepiej niż ona sama… Lekceważyliśmy interesy i pragnienia pojedynczych ludzi, podporządkowując je rzekomym interesom całej społeczności. A równocześnie – kształtowaliśmy nieomal siłą owe "interesy całości" – naginając je do potrzeby samorealizacji wybitnych jednostek…

Mało kto potrafił zrezygnować z wprowadzenia w życie własnego i we własnym mniemaniu doskonałego pomysłu, tając sam przed sobą lub po prostu pomijając w rozważaniach perspektywiczne skutki swej działalności.

Chlubnym wyjątkiem, jednym chyba jaki znam, był van Troff… Mimo wszystkich gorzkich słów, które pod jego adresem cisną mi się na usta – nie mogę odmówić mu jednego: poczucia proporcji, umiejętności pytania samego siebie o sens własnych poczynań.

Przekonałem się o tym raz jeszcze przed startem naszej wyprawy. Może właśnie to przekonanie o jego odpowiedzialności za własne słowa i czyny przechyliło w końcu szalę i uległem sile jego sugestii…

Na parę tygodni przed odlotem do Dżety udało mi się odwiedzić van Troffa w Instytucie, gdzie nadal prowadził swoje prace, choć już od kilku lat nie wykładał.

Znalazłem go w małym pokoiku, który zajął jako emerytowany profesor, ustępując miejsca nowemu kierownikowi zespołu. Siedział przed końcówką systemu komputerowego. Na ekranie przelewały się zielonkawe linie, tworzące misterną siatkę złożonych brył, przecinających się nawzajem i zmieniających w czasie. Prześwidrował mnie wzrokiem spod nawisłych gęstych brwi, uśmiechnął się i wskazał krzesło. Przez następną godzinę musiałem cierpliwie słuchać. Nie wszystko, co mówił, docierało do mojej świadomości. Chwilami traciłem wątek, a przez cały czas nie potrafiłem odgadnąć celu tego wykładu.

– Czy zdarzyło ci się kiedyś, młody przyjacielu, zrobić coś zupełnie niepotrzebnego? Bo mnie przytrafiło się to właśnie. Dziś, blisko mojej mety, widzę to zupełnie jasno. To, na co poświęciłem pół życia, jest mi właściwie niepotrzebne… Aż drugiej strony trudno powiedzieć, by mi się nie udało.

Zrobił przerwę, zamyślił się wpatrzony w zielony obraz na ekranie, po czym wyłączył monitor i ciągnął dalej:

– Wszyscy znają mnie jako teoretyka… A moją prawdziwą pasją był zawsze eksperyment fizyczny… Jednakże, jak wiesz, różnie bywa z zastosowaniem teorii fizycznych. Nigdy nie wiadomo, ile dobrego, a ile złego przyniesie nadanie im formy materialnej, technicznej… A potem mówi się o odpowiedzialności uczonych… W tej sytuacji nie zrezygnowałem wprawdzie z eksperymentowania, lecz… robiłem doświadczenia sam, w tajemnicy i na własny użytek… Jeśli można to nazwać użytkiem…

Chyba miałem rację, nie publikując ani podstaw teoretycznych, ani wyników eksperymentu. Nie oznacza to, że moje odkrycie mogłoby być zgubne w skutkach. Ono jest po prostu nieprzydatne, choć pozornie otwiera niezwykłe możliwości… Może gdybym miał przed sobą drugie życie czy choćby dalszych pięćdziesiąt lat, doprowadziłbym sprawę do końca. Wszystko, co osiągnąłem, to być może nawet – ta łatwiejsza połowa odkrycia… Ale czasu mam już niewiele, a wśród moich następców nie widzę nikogo, komu z całym zaufaniem mógłbym przekazać to zagadnienie i tę… zabawkę, którą zrobiłem. Bo to wreszcie tylko zabawka…

Pamiętaj, że czasu oszukać się nie da. Każdy z nas ma swój własny, sobie przypisany czas życia i nie może go przekroczyć. Można co najwyżej odroczyć ostateczny termin, ale to nie oznacza przedłużenia życia. Hibernacja, loty podświetlne… Cóż to innego, jeśli nie odroczenie terminu? Czy lecąc do Dżety z podświetlną prędkością i w hibernatorze przeżyjesz choćby o dzień dłużej, niż gdybyś pozostał tutaj? Nie biorąc pod uwagę oczywiście innych okoliczności, wpływających na długość twojego życia, tu czy tam… Podróżować w czasie można – jak dotychczas – tylko naprzód i to w ramach biologicznych możliwości organizmu. Ilość i czas trwania "przerw w podróży" nie wpływają na dystans, jaki efektywnie przebywa każdy z nas – od urodzenia do śmierci…

Van Troff mówił wtedy jeszcze o innych sprawach, o teorii grawitacji, modelach czasoprzestrzeni – a ja ciągle nie mogłem pojąć, do czego zmierza. Potem zjechaliśmy windą do piwnic budynku. "Mefi" prowadził mnie ciemnymi korytarzami, schodziliśmy jeszcze niżej do dalszych kondygnacji piwnic, o której istnieniu nawet nie wiedziałem. Wreszcie u kresu ślepego korytarza van Troff zatrzymał się, wsunął dłoń w szparę stropu i po chwili betonowy blok przed nami obrócił się nieco, ukazując ciasną komórkę, z której biegły w dół, w głąb wąskiego szybu, metalowe spiralne schodki. Gdy stanęliśmy u ich szczytu, profesor ręcznie obrócił betonowy blok. Świecąc latarką, zaczął zstępować w dół. Poszedłem za nim… Szyb miał kilkanaście metrów głębokości. Schodki kończyły się w stożkowatej niszy. W środku stalowej płyty podłogi widniała okrągła klapa z uchwytem.

– To jest właśnie ten g a d g e t… – powiedział van Troff podnosząc klapę. Od kolistego włazu biegła w dół metalowa drabinka, niknąc w ciemnej czeluści. – Zdejmij zegarek.

Odpiąłem z przegubu mój elektroniczny chronometr. Profesor wziął go ode mnie. Z kieszeni wyjął kłębek nici i odmotał kilka metrów. Do jednego końca przywiązał mój zegarek, drugi owinął sobie wokół palca.

– Popatrz! – przyłożył mój zegarek do swojego. Czerwone cyferki na obu czasomierzach zmieniały się w identycznym rytmie, pokazując ten czas z dokładnością do jednej sekundy.

Van Troff opuścił ostrożnie w otwór włazu uwiązany na nitce zegarek i zamknął klapę.

– Zaczekamy chwilę – powiedział, patrząc na mnie ze swym szatańskim uśmieszkiem.

Gdy upłynęło około minuty, odchylił klapę i wyciągnął mój zegarek.

– No i co powiesz? – spytał kładąc znów mój zegarek na przegubie, obok swojego.

Mój niezawodny, astronautyczny chronometr późnił się o minutę i kilka sekund…

Po godzinie marszu – dość uciążliwego, bo płytki podłoża okazały się śliskie i szedłem po nich jak po tafli lodowiska – dotarłem do szerokiej, dwupasmowej autostrady, przecinającej prostą wstęgą czarną płaszczyznę. Szosa była pokryta warstwą białego asfaltu, podzielonego czarnymi o liniami na pasy ruchu. Stałem przez długą chwilę na skraju autostrady, lecz w żadnym kierunku nie przejechał po niej choćby jeden pojazd. Ruszyłem skrajem asfaltowego pasma w stronę miasta. Teraz szło się znacznie lepiej. Krajobraz nie zmieniał się, tylko wypukłość wzgórza przede mną rysowała się coraz wyraźniej. Po kilku dalszych kilometrach dostrzegłem pojawiające się po obu stronach autostrady, w pewnej od niej odległości, niskie zabudowania, wynurzające się spośród zielonych krzewów.

Jest tu jednak jakaś roślinność – pomyślałem i ucieszyła mnie ta myśl. Zszedłem z szosy i na przełaj przez czarną taflę ruszyłem w kierunku jasnego budynku ukrytego częściowo za żywopłotem.

Już z odległości dwustu metrów dostrzegłem, że krzewy są tylko nad miarę wybujałym zielskiem ponad siatkowy parkan, pod którym kończyła się czarna płyta. Zbliżyłem się do furtki wiszącej na przerdzewiałych zawiasach i otworzyłem ją. Przebijając się przez kłębowisko łodyg i liści dotarłem do betonowego podjazdu przed budynkiem. Willa była w stanie kompletnej dewastacji, ze szmatami i tekturą w oknach, z widocznymi uszkodzeniami dachu i ścian. Wyglądała na dawno opuszczoną.

Wewnątrz było ciemno, tylko przez szpary zasłoniętych okien wnikało nieco światła. Zapaliłem ręczny reflektor. W pomieszczeniach, do których wchodziłem przez powyłamywane lub otwarte drzwi, było pusto. Tylko gdzieniegdzie poniewierały się szczątki połamanych mebli ze sztucznych tworzyw, jakieś szmaty, strzępy plastykowej folii. Wnętrza wyglądały na splądrowane i celowo zdewastowane.

Wróciłem na autostradę. Ściemniało się; sylweta miasta, widoczna teraz w postaci spiętrzonego kopca różnokształtnych brył, odcinała się od fioletoworóżowych obłoków, podświetlonych zapadłym za widnokrąg słońcem. Jasna smuga autostrady rozwidlała się przede mną, wbiegając po pochyłości dwiema odnogami na wysoką estakadę i łącząc się z poprzecznie biegnącą obwodnicą. W prawo, jeszcze na poziomie gruntu, odgałęziała się od pasma, którym przybyłem, lokalna wąska droga dojazdowa. Gdy w nią skręciłem, za moimi plecami prawie bezszelestnie przemknął po autostradzie duży pojazd, rozświetlając przed sobą kilkudziesięciometrowy odcinek drogi. Zdziwiłem się, że nie dostrzegłem wcześniej jego świateł, choć chwilę przedtem oglądałem się za siebie.

Odnoga szosy wiodła w kierunku zwartej masy zieleni, w której widać było zabudowania podobne do willi napotkanej poprzednio. One też wyglądały na zapuszczone i niezamieszkane. Droga zmieniła się w ulicę biegnącą między parkanami, przez które przelewała się bujna roślinność. Wokoło panowała doskonała cisza. Mrok gęstniał szybko, wiszące nad ulicą lampy nie świeciły. Idąc środkiem jezdni usłyszałem chrzęst pod butami. W świetle latarki zabłysły szkliste okruchy. Spojrzałem w górę. Wisząca nade mną oprawa oświetleniowa była pusta.

Kolejno mijane latarnie były tak samo potłuczone. Ulica tonęła w gęstniejącym mroku. Szedłem szpalerem ciemniejącego po obu stronach zielska, zza którego wystawały zarysy budynków. W żadnym oknie nie zauważyłem nawet odblasku światła, jakby to przedmieście wielkiej aglomeracji wymarło ze szczętem.

Ulica skręcała nieco w prawo. Zza zakrętu wyłonił się odcinek oświetlony kilkoma lampami. Na środku ulicy stał pojazd z zapalonymi światłami pozycyjnymi. Z górnej jego części wybiegał długi wysięgnik, dotykający wiszącej lampy. Po chwili lampa zajaśniała, wysięgnik opuścił się nieco, a pojazd ruszył w kierunku kolejnej nieczynnej latarni. Usunąłem się z drogi pod parkan, obserwując mijający mnie wóz techniczny. Nie było w nim nikogo, widocznie był to pojazd automatyczny.

Ruszyłem dalej, idąc teraz pod parkanami, skrajem oświetlonej ulicy. Automat naprawczy pozostał o kilkaset metrów za mną. Przede mną jaśniały równym rzędem naprawione latarnie.

Nagle, prawie nad moją głową, rozległ się brzęk i wystrzał pękającej lampy. Najbliższa latarnia zgasła, a wraz z deszczem szklanych odłamków uderzył o jezdnię jakiś ciężki przedmiot. Odruchowo uskoczyłem pod parkan, zakrywając głowę lewym ramieniem. Prawa dłoń błyskawicznie odnalazła za pasem kolbę porażacza. Wokoło jednak panowała cisza. Po chwili dopiero następny brzęk, któremu towarzyszyło zgaśniecie kolejnej z szeregu latarń, przerwał idealną ciszę. Potem znowu i jeszcze kilka razy, w różnych odległościach, przede mną i za mną. Dostrzegłem nawet lot kamienia, rzuconego gdzieś sponad parkanu po przeciwnej stronie ulicy. Upadł nie opodal mnie, chybiwszy celu, którym była jedna z palących się jeszcze w pobliżu lamp.

Wyglądało to tak, jakby przyczajeni w chaszczach za parkanami wandale czekali na oddalenie się wozu technicznego, by w jednej chwili zniweczyć owoce jego działalności.

Pod osłoną mroku chyłkiem przemknąłem na drugą stronę ulicy i ostrożnie zbliżyłem się do miejsca, z którego, jak mi się zdawało, rzucono kamień. Zamarłem w bezruchu i wstrzymując oddech, nasłuchiwałem przez chwilę. Potem, dotykając dłonią parkanu, przesunąłem się o parę kroków do przodu, wciąż niemal w kucki i starając się nie robić najmniejszego hałasu. Dłoń dotykająca ogrodzenia natrafiła na otwór w plastykowej siatce. W ciemności wymacałem jego brzegi. Był dostatecznie duży. Wahałem się przez chwilę, lecz w końcu przeszedłem na drugą stronę, ostrożnie rozchylając miękkie, nie szeleszczące łodygi chwastów, dorodnych jak dobrze wyrośnięta kukurydza. Posuwałem się pod ich osłoną w stronę domostwa, którego dach rysował się na tle nieba ponad wierzchołkami badyli. Poprzez rzednące łodygi zobaczyłem ciemną ścianę, z jeszcze ciemniejszymi plamami drzwi i okien.

Nagle prawie tuż obok mnie usłyszałem czy raczej może poczułem ruch zarośli. Znieruchomiałem. O dwa metry w lewo, z gęstwiny, wynurzyła się zgarbiona sylwetka i, przemknąwszy przez wąski pas betonowej alejki, zniknęła w mrocznej czeluści drzwi.

Przywykłymi już do ciemności oczyma wpatrywałem się w ciemny prostokąt, łowiąc uchem szmery stłumionej rozmowy, dobiegające z wnętrza budynku. Po chwili z drzwi wysunęły się jedna za drugą trzy ludzkie sylwetki. Zatrzymały się obok mojej kryjówki. Zauważyłem, że odzież zwisa z nich w strzępach. Mieli przerzucone przez ramiona jakieś płachty czy worki. Rozmawiali półgłosem. Mogłem dosłyszeć prawie każde słowo, lecz nie wszystko rozumiałem. Odniosłem wrażenie, że spierają się o coś.

– Nie gwo! – mówił jeden. – Byłem tam wczoraj. Ni ful.

– Bo jesteś tufa. Fulowo szukałeś. Jakbyś, dyrba, nie zgwalał przed tymi fulami, zachapałbyś od fula żarła – oponował drugi.

– Ożeż, dyrba, idziem czy nie? – zniecierpliwił się trzeci.

– Bo on tryfi.

– To ful mu w tufę, zostaw go, dyrba, i chodź.

– Z nim, dyrba, tak zawsze… No, to idziesz, fulu?

– Sam jesteś ful. I docent!

– Coo?!

– Docent, dyrba!

Była to widocznie największa obelga, bo dwa cienie zwarły się w krótkiej szarpaninie, a trzeci zaczął je rozdzielać.

– Dogwolę mu! – odgrażał się znieważony.

– Zamknij ryj i nie gwol, fulu, bo te dyrby usłyszą i wszystkim nam dogwolą – warknął stanowczo mediator. – Zagwalamy, bo już wszyscy poszli i ful dla nas zostanie.

Ruszyli gęsiego przez zielsko, mijając mnie o kilka kroków. Kierowali się w stronę dziury w płocie. Odczekałem chwilę i poszedłem za nimi. Nie opuszczając zarośli wyjrzałem na ulicę. Było prawie zupełnie ciemno, zauważyłem jednak jeszcze kilka postaci w łachmanach, przemykających pod płotami, nawołujących się stłumionymi głosami. Wyłazili przez dziury w parkanach, przez furtki zarośnięte dzikim żywopłotem chwastów. Wlokąc za sobą płachty i worki, zmierzali wszyscy w stronę miasta. Zawahałem się. Za bardzo odbiegałem od nich wyglądem. Nie mogłem w moim stroju pokazać się między nimi. Kim byli? Wyrzutkami, wegetującymi na marginesie społeczności miasta, w opuszczonej dzielnicy willowej? Złodziejami, udającymi się na nocną wyprawę?

Ulicą po mojej stronie zbliżał się szybkim krokiem jeszcze jeden, zapóźniony, samotny. Rozglądał się trwożnie, niepewnie – jakby pozbawiony oparcia w gromadzie, spodziewał się jakiegoś niebezpieczeństwa. Zmierzyłem wzrokiem odległość do tych, co przeszli ostatnio. Byli wystarczająco daleko. Nadchodzący zbliżał się do miejsca, gdzie siedziałem u wylotu dziury w płocie.

Nie zdążył krzyknąć. Był słaby, wątły i ciężko przestraszony. Gdy zakneblowanego strzępem szmaty z jego własnego stroju i skrępowanego kawałkiem linki układałem w zaroślach, jego oczy wyrażały śmiertelne przerażenie.

– Nie bój się – powiedziałem możliwie najłagodniej, ściągając z niego brudne, podarte łachy. – Jak wrócą, to cię rozwiążą.

Leżał pokornie, jakby trochę uspokojony. Wciągając przez głowę jego strój – coś w rodzaju długiego poncho z kapturem, z dziurami na głowę i dłonie, zeszytego byle jak z kawałków różnobarwnej ongiś tkaniny – przyjrzałem się jego twarzy. Mógł mieć równie dobrze sześćdziesiąt jak czterdzieści lat. Twarz miał zniszczoną, o szarej cerze i zapadniętych oczach, brudne dłonie z połamanymi paznokciami. Żebrak? Nie miałem czasu na dochodzenie prawdy. Przerzuciłem przez ramię pusty worek, zmierzwiłem włosy i, pokiwawszy ręką leżącemu, ruszyłem w mrok ulicy. Gromada oberwańców była widać daleko, bo nie słyszałem już stłumionego gwaru ich rozmów. Puściłem się truchtem wzdłuż parkanu. Po kilku minutach dogoniłem ich. Wlekli się ostrożnie, zbici w dość ciasną gromadę, przystając co pewien czas. Idący na czele przywódca czy przewodnik dawał im znaki, ruszyli znowu milknąc i kuląc się pod osłoną parkanów lub śmiało krocząc środkiem ulicy. Nie dołączyłem do nich, posuwając się o kilkanaście kroków z tyłu. Wreszcie zebrawszy odwagę ukryłem głowę i twarz pod kapturem – jak wielu spośród idących – i zrównałem się z dwoma, którzy szli na końcu grupy. Jeden z nich, bliższy, zauważył mnie kątem oka, przelotnie spojrzał w moją stronę i mruknął:

– Goog?

– Uhm – odpowiedziałem.

– Masz smuka? Dawaj! – burknął napastliwie.

– Nie mam – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Gwolisz. Dawaj, dyrba, ty stary fulu! – nalegał.

– Odgwol się, dyrba, ful ci do mojego smuka, docencie, bo ci przygwolę takiego kopa w tufe, że fulem gwolniesz o ziemię – powiedziałem półgłosem na jednym oddechu.

Aż przystanął. Ruszyłem szybciej, mieszając się z tłumem obdartusów. Sam byłem zdziwiony, jak szybko udało mi się opanować ten nieskomplikowany w gruncie rzeczy slang. Cóż, widocznie podróże na obce planety wyrabiają w człowieku umiejętność błyskawicznego przystosowania się do środowiska i miejscowych warunków…

Po godzinie marszu ciemnymi uliczkami, na których tu i ówdzie dołączali do nas nowi towarzysze, dotarliśmy do szerszej arterii oświetlonej kilkoma latarniami, zbyt wysokimi, by je można było unieszkodliwić przy pomocy kamieni. Przewodnik gromady zatrzymał nas gestem i sam ostrożnie wysunął się na jasną przestrzeń. Po chwili dał znak i ruszyliśmy, ostrożnie przemykając w cieniu budynków i pawilonów, stojących luźno wśród zachwaszczonych trawników.

Rozejrzałem się wokoło. Byliśmy na skraju dużego osiedla, zabudowanego jednakowymi bryłami bloków. W oknach nie świeciło się jednak, jakby i te budynki były niezamieszkane. Moi towarzysze rozproszyli się pomiędzy blokami i po chwili grad kamieni zbombardował wszystkie dostępne latarnie na osiedlowych uliczkach. W zapadłej ciemności rozbiegli się, niknąc w drzwiach budynków. Poszedłem za dwoma najbliższymi, którzy skryli się w wejściu mrocznej sieni.

Myszkowali tam po omacku, szukając czegoś na ścianach i wymieniając przy tym krótkie uwagi.

– Ni ful. Wszystkie rozgwolone.

– Te dyrby teraz łażą wieczorem, rozgwalają i w nocy takiego fula znajdziesz. Trzeba by z rana dyrba, po przyjściu robotów…

– Przyjdź, fulu głupi, jak chcesz w gwol dostać. Zabiją.

– Można by gromadą.

– Ich też dużo. I gnaty mają niektórzy, robią od razu w łeb…

Rozmawiając wyszli na zewnątrz, a ja zostałem i zapaliłem latarkę. W ściennych wnękach dostrzegłem jakieś urządzenia. Przypominały podajniki żywnościowe, które znałem z Księżyca. Były jednak poniszczone, wręcz zmasakrowane uderzeniami tępego narzędzia…

Wymknąłem się spomiędzy bloków i pozostawiając gromadę myszkującą po osiedlu, ruszyłem dalej sam. Odnalazłem szeroką ulicę, dość dobrze oświetloną, która doprowadziła mnie do niewielkiego budynku z resztkami neonowego napisu. Ocalały w nim tylko szczątki niektórych liter. Wnętrze za potłuczonymi szybami dużych okien było oświetlone. Na ścianach wisiało kilka automatów do napojów i żywności, a także parę aparatów wideofonicznych – wszystko jednak w opłakanym stanie, potłuczone metodycznie i unieruchomione.

Назад Дальше