– Powiedziala to pani tak, jakbysmy byli na kinderbalu, lady Juliano.
– Coz, tym wlasnie jest – dla pana. – Juliana rzucila mu kpiace spojrzenie z ukosa. Teraz, na neutralnym gruncie, poczula sie bezpieczniejsza, poza wplywem jego mrocznego przyciagania. – Dni panskiej mlodosci naleza juz do przeszlosci, sir. Jak zreszta mogloby byc inaczej przy gromadce dzieci, ktore wymagaja nieustannej opieki? Martin skrzywil sie.
– Musi pani byc tak okrutna, lady Juliano? Nie jestem jeszcze zdziecinnialym starcem.
– Nie, ale rownie dobrze moglby pan nim byc, skoro i tak nie znajduje pan czasu dla siebie. Podobno trudy wychowywania dzieci sa nieslychanie wyczerpujace. Nietrudno sie domyslic, ze nie bedzie mial pan czasu na prace w parlamencie, ktora z pewnoscia wymaga uwagi.
Martin rozesmial sie.
– W takim razie chyba powinienem sie ozenic i zostac glowa rodziny.
– Zauwazylam, ze czyni pan szybkie postepy w tym kierunku. Moja kuzynka, pani Alcott, bedzie dla pana doskonala zona.
Martin wygladal na zaskoczonego.
– Za szybko wyciaga pani wnioski, lady Juliano. Poznalem pania Alcott dopiero dzisiaj.
– Po co tracic czas? Jestem przekonana, ze to idealna kobieta dla pana.
Uniosl brwi.
– Czy pani kuzynka jest choc troche podobna do pani?
– W najmniejszym stopniu. Jest moim calkowitym przeciwienstwem, stad moje przekonanie, ze bedziecie mieli ze soba wiele wspolnego. Poza tym… – Juliana usmiechnela sie slodko – panska oferta jest naprawde kuszaca. Gotowa siedmioosobowa rodzina! Serena nie bedzie musiala sie klopotac rodzeniem wlasnych dzieci. Coz mogloby byc lepszego?
Najwyrazniej zbila go z tropu.
– Mialem nadzieje na wlasna rodzine – zauwazyl.
– Och, coz, w takim razie bedzie panu potrzeba duzo sily.
– Wyciagnela niewielka piersiowke ze srebrnej ozdobnej torebki na pasku. – Napije sie pan?
Martin wybuchnal smiechem.
– Co to jest? Brandy?
– Nie, porto. Bardzo dobre. Ratuje mi zycie, kiedy przychodze na bale debiutantek.
– Dziekuje za propozycje, ale wole dobra brandy. Nie sposob sie nie zastanawiac, czemu zadala sobie pani trud, zeby tu przyjsc dzisiejszego wieczoru, lady Juliana Jesli pania zdziwil moj widok, musze przyznac, ze pani zaskoczyla mnie jeszcze bardziej. Nigdy bym nie pomyslal, ze tego rodzaju rozrywka moze pani odpowiadac.
– Ma pan racje, naturalnie. Bardzo tu nudno. – Juliana ostentacyjnie pociagnela lyk porto. Cieply alkohol rozgrzal zoladek i juz tak nie drzala. Kilka matron stojacych w poblizu mierzylo ja wzrokiem, zaciskajac usta z dezaprobata. – Po prostu mialam taki kaprys – wyjasnila, zakrecajac buteleczke i wsuwajac ja na powrot do torebki. – Kolejny z moich dziwacznych kaprysow, niestety. Slyszalam kiedys, jak lady Selwood mowiac o mnie, uzyla sformulowania „ta kreatura Myfleet” i dodala, ze nie dopusci do tego, by zapraszano mnie na jej przyjecia. Postanowilam wiec uswietnic jej bal w ramach kary. – Juliana poslala Martinowi olsniewajacy usmiech. – Poniewaz to bal kostiumowy, biedna dama nie poznala mnie od razu i przyjela niezwykle serdecznie. Specjalnie poprosilam Jaspera Collinga, zeby mi towarzyszyl, bo lady Selwood uwaza go za obrzydliwego rozpustnika.
– Taki wlasnie jest.
– Wiem o tym. Nie dostrzega pan pikanterii tej sytuacji? Jasnie pani nie moze nas teraz wyrzucic, bo wywolalaby jeszcze wiekszy skandal. Wie jednak, kim jestesmy, tak samo jak wszyscy jej goscie. Wystawilam ja na posmiewisko. Widzi pan, Jasper nawet tanczy z panna Selwood!
Martin przygladal sie Julianie. Wygladalo na to, ze jej wspolczuje. Wspolczuje i jest rozczarowany. Na widok tej miny serce jej sie scisnelo i poczula, jak wzbiera w niej gniew. Jak on smial sie nad nia litowac? Odpowiedziala mu wyzywajacym spojrzeniem.
– Jak widze, pana koncepcja rozrywki i moja diametralnie sie od siebie roznia, panie Davencourt. Skoro tak, nie musi sie pan dluzej torturowac, spedzajac czas w moim towarzystwie. Chyba ze chcial mi pan powiedziec cos szczegolnego.
– Jest pewna sprawa – powiedzial powoli. Nie patrzyl na nia; jego spojrzenie spoczywalo na Brandonie, ktory bawil rozmowa jakas ladniutka debiutantke.
– Czy ma to cos wspolnego z pana bratem?
– Ma pani slusznosc. – Wygladal na rozbawionego. – Czyzbym byl tak przezroczysty?
– Jak szklo, panie Davencourt. – Spojrzala na niego. – Chcialby pan, zebym nie podtrzymywala tej znajomosci.
– Naturalnie, ze tak. Brandon jest mlody i podatny na wplywy.
– Nie zauwazylam u niego niczego takiego. Jak na mlodzienca w jego wieku, sprawia wrazenie wyjatkowo dojrzalego.
– On ma – podkreslil wyraznie zdenerwowany Martin – dwadziescia dwa lata, lady Juliano. To tylko mlokos i calkiem traci glowe przy pani.
Miana rozesmiala sie. Czy to nie absurdalne, ze Brandon zwierzal jej sie ze swej milosci do innej damy, podczas gdy Martin obsadzil ja w roli uwodzicielki niewinnych mlodziencow?
– Mlodzi mezczyzni u progu dojrzalosci zawsze sie zakochuja, panie Davencourt – zauwazyla. – Sam pan to mowil, o ile dobrze pamietam. Moze zdazyl pan zapomniec, jak to bylo. W kazdym razie zachowuje sie pan tak, jakby mial pan nie trzydziesci lat, a dziewiecdziesiat piec.
– Bylbym wdzieczny, gdyby pani nie kokietowala Brandona, lady Juliano – powiedzial Martin z godnym uznania spokojem. – To wszystko, o co prosze.
– Rozumiem… – Miana blysnela zebami w usmiechu. – Jaki pan jest przewidywalny, sir. Rozczarowuje mnie pan. Dokladnie to spodziewalam sie uslyszec.
Martin lekko wzruszyl ramionami.
– Chyba nie jest pani zaskoczona?
– Nie, naturalnie, ze nie. – Nie byla zaskoczona, raczej przykro rozczarowana. – Hipokryzja nigdy mnie nie zaskakuje. A wiec inna zasada obowiazuje pana, a inna Brandona? Swoja droga, nie sadze, ze ktokolwiek moglby pana scharakteryzowac jako mlodego i ulegajacego wplywom, panie Davencourt, nawet pana najdrozsi i najbardziej naiwni krewni.
– Naturalnie, ze nie. Pani tez nie jest taka, lady Juliano, dlatego sie rozumiemy.
Odwrocila sie. Poczula sie urazona, zupelnie jakby oczekiwala, ze Martin bedzie mial o niej lepsze zdanie, i rozczarowala sie, ze tak nie jest. A zarazem byla zla na siebie. W koncu to ona dala mu do zrozumienia, ze ugania sie za mezczyznami dla rozrywki. Nie mogla winic go za to, ze jej uwierzyl. Musiala koniecznie wyleczyc sie z tego niewytlumaczalnego pociagu do Martina.
– Bardzo przepraszam – powiedziala. – Widze sir Jaspera Collinga. Bez watpienia mnie szuka, bo jestesmy partnerami w kotylionie. Milej zabawy.
Martin zlapal ja za ramie.
– Chwileczke. Nie obiecala mi pani, ze nie bedzie kokietowac Brandona.
Spojrzala na niego z pogarda.
– Nie i nie zrobie tego. Panski brat jest czarujacy i milo sie z nim rozmawia. Nalezy zalowac, ze pan nie odziedziczyl takich samych cech. Co wiecej, jako dorosly Brandon z pewnoscia po trafi sam podejmowac decyzje. Zegnam, panie Davencourt.
Zdazyla dostrzec blysk gniewu w jego oczach, zanim Martin puscil jej ramie. Odeszla i z miejsca poczula ogromna ulge. W glowie kolatala jej mysl, ze jesli chodzi o Martina Davencourta, wziela na siebie wiecej, niz byla w stanie uradzic. Jako kochanek czy jako przeciwnik – nie byla pewna, kim wlasciwie moglby byc – robil wrazenie.
W polowie drogi przez sale spotkala Brandona. Niosl dwa kieliszki wina i oddychal ciezko, zupelnie jakby sie bardzo spieszyl. Wiedzac, ze Martin ich obserwuje, umyslnie przystanela i wyciagnela reke.
– Dziekuje ci za taniec, Brandonie. – Przysunela sie blizej, tak ze niemal dotykali sie glowami. Byla pewna, ze Martin uzna to za niedopuszczalna zazylosc. Znizyla glos.
– Nalegam, zebys powiedzial bratu o wszystkim. Cokolwiek zrobiles, jestem przekonana, ze on zdola ci pomoc.
Brandon usmiechnal sie do niej blado. Wygladal na zmeczonego.
– Obiecuje, ze sprobuje znalezc odpowiednia chwile, lady Juliano i… – lekko dotknal jej nadgarstka – bardzo pani dziekuje.
Patrzyla, jak Brandon podchodzi do brata i podaje mu jeden z kieliszkow. Martin wzial wino, podziekowal, ale chlodnego spojrzenia ani na moment nie oderwal od Juliany i, choc nie mogla odczytac wyrazu jego twarzy, wiedziala, ze wciaz jest zly. Na te mysl po jej skorze przebiegl lekki dreszcz. Wolno podeszla do Jaspera Collinga, swiadoma, ze Martin obserwuje ja przez cala droge. Nie musiala odwracac glowy, zeby to wiedziec. Czula na sobie jego spojrzenie i to ja niepokoilo.
Colling odwrocil jej uwage. Pociagnal ja za jedwabny rekaw i szepnal:
– Juliano, moja droga, mam dla ciebie pewna propozycje. Na pewno bardzo ci sie spodoba.
Spojrzala na Martina po raz ostatni, po czym usmiechnela sie zniewalajaco do Collinga.
– W takim razie baw mnie, Jasper.
ROZDZIAL PIATY
W Hyde Parku o dziesiatej wieczorem bylo bardzo zimno. Juliana, ukryta w buczynowym lasku, gdzie nie dochodzil blask ksiezyca, doszla do wniosku, ze byc moze jest to najglupszy czyn w jej zyciu. Zadrzala na mysl o tym, co ojciec albo Joss, a nawet Martin Davencourt mogliby powiedziec, gdyby cala sprawa wyszla na jaw. Naturalnie kiwaliby glowami nad jej najnowszym wyskokiem, ale ta dezaprobata, ktora w przeszlosci zawsze pobudzala ja do zlego, teraz wydawala sie az nadto sluszna. Po raz pierwszy w zyciu miala watpliwosci.
Z poczatku wszystko wygladalo na wspanialy zart. Ona, Jasper Colling i Emma Wren ulozyli caly plan przed tygodniem, w pokoju karcianym na balu u lady Selwood – ona i Colling mieli zatrzymac powoz Andrew Brookesa i upozorowac napad. Juliana zawsze chciala zabawic sie w rozbojnika, totez pomysl wydal sie jej wart zachodu. Teraz zmienila zdanie, tyle ze bylo za pozno, by sie wycofac. Chociaz zeby jej dzwonily, a palce u nog zmarzly na kosc w cienkich butach do konnej jazdy, nie mogla zrezygnowac i wrocic do domu. Pociagneloby to za soba utrate twarzy przed przyjaciolmi.
– Ten kapelusz jest tak potwornie brzydki – powiedziala, poprawiajac sie w siodle i liczac na to, ze Colling nie zauwazy drzenia jej glosu – a spodnie wprost obrzydliwe. Nie mogles znalezc dla mnie bardziej twarzowego przebrania, Jasper? Slowo daje, jesli nas zlapia, zostane oskarzona nie o rabunek na goscincu, tylko o przestepstwo przeciwko modzie!
Jasper Colling rozesmial sie.
– Juliano, moja droga, nikt nas nie zlapie, totez nie musisz martwic sie o to, ze ktokolwiek oskarzy cie o brak gustu. Poza tym to przeciez zart. Zgotujemy Brookesowi i jego zonie powitanie, o ktorym nigdy nie zapomna!
Ksiezyc swiecil pelnym blaskiem. Noc byla chlodna, jasna. Juliana wybrala dluga czarna peleryne, a kasztanowe wlosy zwiazala z tylu i ulozyla tak, by nie rzucaly sie w oczy. Colling dostarczyl jej starego trojgraniastego kapelusza nalezacego do jego stangreta. Dal jej tez niewielki srebrny pistolet, ale nie miala pojecia, jak go uzyc. Zaledwie przed kwadransem wszystko wydawalo sie zabawne. Teraz nagle eskapada nabrala dla niej takiego samego powabu jak pobyt we Fleet [3] , gdzie przypuszczalnie trafi, jesli ich zlapia.
Colling dotknal jej ramienia. Wyczuwala jego podekscytowanie i sama zareagowala na to podnieceniem polaczonym z niepokojem.
– Jada!
Droga w ich kierunku toczyl sie powoz, przysadzisty i ciemny w swietle ksiezyca. Juliana wstrzymala oddech.
– Nie wydaje mi sie… – zaczela, ale jej towarzysz juz po pedzal konia. Plochliwy gniadosz stanal deba i omal nie zrzucil go z siodla, wkrotce jednak Colling galopowal za powozem. Po chwili wahania Juliana ruszyla za nim.
Po mniej wiecej minucie uswiadomila sobie, ze to nie ten powoz, ale wowczas bylo juz za pozno. Colling strzelil w pudlo pojazdu, na co stangret omal nie spadl z kozla. Skulil sie ze strachu, pochylajac twarz ku konskim szyjom i zawolal drzacym glosem:
– Kim jestescie? Czego chcecie?
Juliana zobaczyla, ze Colling dusi sie ze smiechu.
– Pieniadze albo zycie!
Szarpnal drzwiczki powozu i w tym momencie zlapala go za ramie.
– Co ty wyprawiasz? To nie jest powoz Brookesa.
– Co to, u diabla, za roznica? – burknal Colling bez zastanowienia. – To przeciez tylko zart.
Na poduszkach w rogu powozu siedziala skulona drobna staruszka. Z jej oczu wyzieralo przerazenie, kacik ust drzal zalosnie. Trzesace sie dlonie juz zdazyly powedrowac do brylantowej kolii na szyi, ale nie mogla jej rozpiac. Juliana chwycila Collinga za ramie, tym razem mocniej.
– Nie! Zostawmy ja!
– Sto gwinei albo twoja cnota! – zawolal Colling, usilujac sie nie smiac.
Starsza dama, ktora zdaniem Juliany musiala miec przynajmniej siedemdziesiatke, wygladala, jakby miala zaraz zemdlec na sama mysl o tym, jak ten mlody rozbojnik wrzucaja do rowu.
– Wezcie moja torebke, ale mnie oszczedzcie. Jestem taka stara i taka zmeczona… – Glos jej sie zalamal i nie dokonczyla.
– Na litosc boska! – Julianie zrobilo sie niedobrze. Puscila ramie Collinga i zawrocila koniem. – Zostaw ja! To zbyt niebezpieczne. Ja wracam.
Przy uchu uslyszala swist kuli. Colling zaklal. Teraz sie nie smial. Nie mowiac nic wiecej, uderzyl konia szpicruta i pogalopowal w kierunku, z ktorego przybyli, zostawiajac Juliane przy otwartych drzwiczkach powozu. Na ziemi lezala torebka starej damy. Lada chwila mogla byc stratowana przez konskie kopyta.
Juliana obejrzala sie. Droga nadjezdzal inny powoz, ktorego stangret i pasazer strzelali do nich. Szybko zeskoczyla z konia, podniosla torebke, wsunela glowe do powozu i wcisnela torebke do rak staruszki.
– Prosze ja wziac. Przepraszam. To byl tylko zart. Wdrapala sie na siodlo i popedzila konia w kierunku domu.
Colling wyjechal spod oslony bukow i dolaczyl do niej, ale nie zdolal dotrzymac jej szalenczego tempa, wiec zmuszony zamykac tyly, wyrzucal z siebie na przemian blagania, zeby zwolnila, i nerwowe pytania, co w nia, u diabla, wstapilo. Juliana nie odpowiadala. Pare razy zamaszyscie otarla lzy z policzkow, pilnowala sie jednak, zeby Colling niczego nie spostrzegl, a kiedy wyjechali na oswietlone ulice miasta, przeszla w spokojny klus i podziekowala swemu towarzyszowi za udzial w przygodzie. Colling wciaz kipial podnieceniem.
– Strzelali do nas! Daje slowo, co za wspaniala ucieczka! Widzialas, kto byl w tamtym powozie, Juliano? Davencourt, masz pojecie! Davencourt strzelal do nas!
Juliane przejal nagly lek, ktoremu towarzyszylo uczucie nudnosci.
– Martin Davencourt? Jestes pewny? Nie widzial cie, prawda, Jasper?
– Watpie – odparl Colling niefrasobliwie. – Zreszta i tak nie moglby nam niczego udowodnic. – Niczego nie ukradlismy i nie wyrzadzilismy krzywdy. – Polozyl dlon na jej dloni trzymajacej wodze. – Noc dopiero sie zaczela. Moze sie przebierzemy i pojedziemy na wieczor do lady Babbacombe? A moze…
– sugestywnie znizyl glos – moglibysmy uczcic nasze wstapie nie na droge przestepstwa razem, tylko we dwoje.
Juliana wyszarpnela dlonie. Wzbudzal w niej odraze.
– Raczej nie, Jasper. Bylo milo, ale na tym koniec.
– Z wyjatkiem tego, ze teraz mamy wspolny sekret, prawda?
– Colling spojrzal na nia pozadliwie – Bede cie jeszcze mial, Juliano. Przekonasz sie.
Juliane mysl o tym, ze jest zdana na laske Collinga, napelnila niesmakiem. Poza tym byla jeszcze Emma Wren, rowniez wtajemniczona w plan zatrzymania powozu Andrew Brookesa. Emma uwazala to za doskonaly zart, a jak tylko uslyszy, co stalo sie tej nocy, doda dwa do dwoch i uswiadomi sobie, kto sie za tym kryje.
Rozstala sie z Collingiem na Portman Square i do domu weszla sama. W holu jak zwykle plonelo dwanascie swiec, bez specjalnego powodu. Juliana tak sobie zyczyla. Dzieki temu dom nie wydawal sie taki pusty. Jednakze nic nie mogla poradzic na cisze, ktora nalezalo czyms wypelnic. Nie byla w stanie wysiedziec w domu sama.
Drzwi do pomieszczen dla sluzby otworzyly sie i pojawila sie w nich pokojowka Juliany, Hattie. Na widok swojej pani w spodniach pisnela:
– Boze milosierny, jak pani wyglada? Chyba nie jezdzila pa ni po Londynie w meskim stroju?
Juliana natychmiast poweselala.
– Obawiam sie, ze tak, Hattie. A teraz potrzebuje twojej po mocy. Musze zdjac te lachy i przeistoczyc sie w dame w ciagu pol godziny. I blagam, powiedz Jeffersowi, zeby kazal zaprzac powoz. Wybieram sie na przyjecie do lady Babbacombe.
Dopiero kiedy sciagnela spodnie i lniana koszule, odkryla, ze jej srebrny naszyjnik z polksiezycem, podarunek od meza, zniknal. Szukala goraczkowo, sprawdzala, czy nie zaczepil sie o material koszuli. Na prozno. Nie bylo go na podlodze ani w faldach peleryny. Zgubila go.
– Slyszalas? – Emma Wren rozdala karty, po czym usiadla wygodniej aby, sprawdzajac, co jej sie trafilo, podzielic sie najnowsza plotka. – W Hyde Parku niespelna dwie godziny temu napadnieto powoz hrabiny Lyon! Rozbojnicy w Hyde Parku! Myslalam, ze takie napasci wyszly z mody wiele lat temu.
Juliana pewna dlonia pozbyla sie jednej karty, biorac w zamian inna. Graly w wista we czworke, a jej partnerka byla stara lady Bestable, ktora nawet w najbardziej sprzyjajacych okolicznosciach zachowywala sie nieobliczalnie. Teraz, majac swiadomosc, ze w drodze do domu moze zostac napadnieta i obrabowana, stara dama trzesla sie tak bardzo, ze ledwie widziala, co trzyma w reku. Przegrana wydawala sie oczywista.
Juliana poczula na sobie spojrzenie Emmy, bystre i zlosliwe, i zmusila sie do usmiechu.
– Czy ktos zostal ranny? – spytala lekko.
– Wlasciwie nie… – Glos zabrala lady Neasden, ostatnia z czworki, mrugajac oczami z podniecenia. – Rozbojnicy uciekli, bo nadjechal drugi powoz.
– Jakie to szczescie – powiedziala uprzejmie Juliana, nie odrywajac wzroku od swoich kart.
– Kraza pogloski, ze to nie byli rozbojnicy, ale mlodzi znudzeni nicponie – poinformowala lady Bestable i wzdrygnela sie. – Gdyby nie niespodziewane pojawienie sie pana Davencourta, biedna lady Lyon bez watpienia zostalaby obrabowana i wrzucona do rowu. Wszystko dla uciechy jakiegos mlodego rozpustnika z mnostwem pieniedzy i czasu, a za to wyzutego z jakichkolwiek zasad moralnych!
– Jest pani zbyt surowa. Moze chcieli sobie tylko zazartowac – wtracila Juliana.
– Zazartowac! – Lady Bestable wygladala, jakby za chwile miala dostac ataku apopleksji. – Wlasnie o to mi chodzi, lady Juliano. Kazdy kto uwaza, ze wystraszenie starej kobiety niemal na smierc jest zabawne, nadaje sie do Bedlam!
Damy graly w ciszy przez pare minut. Juliana odczula zlosliwa satysfakcje, ze ograla lady Bestable. Zastanawiala sie, jak szybko bedzie mogla udac sie do domu. Po raz pierwszy w zyciu mysl o spokojnym domowym zaciszu wydala jej sie wyjatkowo kuszaca.
– Pan Davencourt jest bez watpienia bohaterem chwili – szepnela lady Neasden, skinawszy glowa w strone otwartych drzwi pro wadzacych do sali balowej. – Zaraz pojde i mu pogratuluje.