– Wracam do domu – oznajmila chlodnym tonem. – Zdaje sie, ze tutejsze rozrywki panu rowniez nie odpowiadaja, panie Davencourt.
– W samej rzeczy. – W glosie Martina Davencourta dawalo sie slyszec ton wisielczego humoru. – Jestem kuzynem Eustach Havard, lady Juliano – damy, ktora jutro wychodzi za maz za lorda Andrew. Nie zdawalem sobie sprawy, ze to ma byc jego… – zawiesil glos, po czym zakonczyl ironicznie – kawalerski wieczor, zdaje sie, ze tak nalezaloby to okreslic.
Miana usmiechnela sie. Chlodna dezaprobata to cos, z czym radzila sobie z latwoscia. Spotykala sie z nia wystarczajaco czesto.
– Jak widze, nie pochwala pan naszych malych rozrywek, panie Davencourt. Byc moze na drugi raz powinien udac sie pan do Almacka albo na bal debiutantek. Podobno nawet podaja tam lemoniade. Zapewne to odpowiadaloby panu bardziej, skoro dzisiejszy wieczor okazal sie dla pana zbyt… wartki.
– Byc moze skorzystam z pani rady – odparl Martin Davencourt. Nie spuszczajac z niej zamyslonego wzroku, skinal w strone zamknietych drzwi jadalni. – Swoja droga, dziwi mnie, ze pani juz wychodzi, lady Juliano. Przyjecie dopiero sie zaczyna, a po pani wczesniejszym wystepie mozna byloby sadzic, ze wniesie pani znaczacy wklad w reszte wieczoru.
Juliana wybuchnela smiechem. Nawet jesli Martin Davencourt mial osobliwie nudne upodobania, nie mozna mu bylo odmowic cietego dowcipu. Slowna potyczka z takim mezczyzna sprawiala jej przyjemnosc.
– Prosze o wybaczenie, skoro pana rozczarowalam, panie Davencourt. Dzisiejszego wieczoru nie mam nastroju na rozrywki u Emmy. – Zmruzyla oczy i popatrzyla na niego z namyslem. – Chociaz, gdyby mial pan ochote mi towarzyszyc, moglabym dac sie przekonac.
Martin Davencourt obdarzyl ja usmiechem i spojrzeniem tych swoich marzycielskich, ciemnoniebieskich oczu, pod wplywem ktorego zrobilo jej sie goraco. Przemowil lagodnie:
– Zawsze jest pani tak nieustepliwa, lady Juliano? Sadzilem, ze jedna odmowa pani wystarczy.
Juliana wyniosle uniosla brwi.
– Nie nawyklam do tego, ze mi sie odmawia.
– Ach. Coz, predzej czy pozniej zdarza sie to nam wszystkim. Powinna pani sie z tym pogodzic.
Krew uderzyla jej do glowy ze zlosci, przede wszystkim na siebie. Sama sie prosila. Wszystko przez te jej dume. Chciala, zeby Martin Davencourt pozalowal swojej wczesniejszej obojetnosci, zeby jej zapragnal, co pozwoliloby jej prowadzic zwykla gre. Najpierw osmielala zalotnika, a potem porzucala go, zanim jego atencje staly sie nazbyt uciazliwe. Byla w tej sztuce prawdziwa mistrzynia. Coz z tego, skoro Martin Davencourt nie byl zainteresowany.
Przejechala palcami po krawedzi futryny, zerkajac na niego z namyslem spod rzes.
– Slyszalam, ze wiele pan widzial, panie Davencourt, a jednak zachowuje sie pan niezwykle pruderyjnie. Wyraznie pan tu nie pasuje.
– Zdaje sobie sprawe, ze jestem w niewlasciwym miejscu – potwierdzil z lagodnym usmiechem – ale byc moze o pani mozna powiedziec to samo. Prosze posluchac mojej rady, lady Juliano, i odciac sie od tego wszystkiego. Kazdy musi kiedys dorosnac. Nawet taka rozpustnica, za jaka pani chce uchodzic.
Miana rozesmiala sie.
– To tak pan o mnie mysli? Ze jestem rozpustnica?
– Ta rola nie jest zastrzezona dla mezczyzn, jesli o to chodzi. Czy to nie taka reputacje pani sobie wyrabia?
Wzruszyla ramionami.
– Reputacja moze byc przejaskrawiona.
– To prawda. Mozna takze ja utwierdzac.
Z gory dobiegl loskot, tak ze oboje podskoczyli. Glos Emmy Wren przeszedl w crescendo. Drzwi do pomieszczen dla sluzby otworzyly sie gwaltownie i kilka przerazonych pokojowek pobieglo na gore.
– Czas stad odejsc – zauwazyla Juliana. – Obawiam sie, ze Emma jest dzis na mnie zla. Odmowa przylaczenia sie do gry tak czesto uraza, prawda? – Usmiechnela sie. – Panu nie potrzebuje tego mowic, mam racje, panie Davencourt? Sprawia pan na mnie wrazenie kogos, kto lubi obrazac, odmawiajac stosowania sie do regul gry.
– Gram wedlug wlasnych zasad – przyznal Martin Davencourt. – Zdaje sie, ze pod tym wzgledem jestesmy do siebie bardzo podobni, lady Juliano.
– Jesli tak jest, w takim razie to jedyne, co mamy ze soba wspolnego.
Martin Davencourt pytajaco przekrzywil glowe.
– Jest pani tego pewna?
– Jakze inaczej? – Uniosla brwi. – Pan jest stateczny, przywiazany do konwencji, a moze nawet lekko zszokowany towarzystwem, w jakim sie pan znalazl.
Martin rozesmial sie.
– Odgadla pani bardzo duzo po tak krotkiej znajomosci.
– Potrafie rozszyfrowac mezczyzne w trzydziesci sekund.
– Rozumiem. A siebie? Zdaje sie, ze zamierzala pani poczynic jakies spostrzezenia na temat swego wlasnego charakteru.
– No coz. Jestem niekonwencjonalna, zbuntowana i…
– Szalona? – W glosie Martina Davencourta zabrzmiala nutka ironii, zupelnie jakby wymienione przed chwila cechy raczej nie zaslugiwaly na podziw. Juliana niedbale wzruszyla ramionami.
– Jestesmy jak noc i dzien, panie Davencourt. Nie, po namysle dochodze do wniosku, ze nie. Obie pory maja zalety. Wino i woda? Prawde mowiac, przypomina mi pan zwietrzalego szampana. Tyle zmarnowanego potencjalu.
– Zawsze jest pani taka nieuprzejma wobec przypadkowych znajomych, lady Juliano?
– Zawsze. Ale to nic w porownaniu z tym, jaka potrafie byc, zapewniam pana. Jestem dla pana wyjatkowo mila.
– Wierze pani. – Martin zmienil ton. – Powinna pani dwa razy pomyslec, zanim pozwoli sobie pani na taka gre, lady Juliano. Pewnego dnia wezmie pani na siebie wiecej, niz zdola uniesc.
Na chwile zaleglo milczenie.
– Nie sadze – powiedziala wreszcie Juliana lodowatym tonem. – Potrafie zatroszczyc sie o siebie.
Kacik ust Martina Davencourta zadrgal w usmiechu. Jego spojrzenie przesunelo sie po niej, powoli, wnikliwie. Od czubka glowy do palcow stop. Na moment zatrzymalo sie na rozpuszczonych kasztanowych lokach okalajacych jej twarz i na piegach u nasady nosa. Spoczelo na wcieciu w talii i szykownych pantofelkach balowych wystajacych spod sukni. Nie zrobil ani kroku w jej kierunku, a jednak Juliana czula sie dziwnie bezbronna. Kiedy to sobie w pelni uswiadomila, zabraklo jej tchu. Otulila sie ciasniej peleryna, palcami przytrzymujac ja przy szyi, by ukryc cieniutka niebieskozielona suknie.
– Jest pani pewna? – Martin Davencourt przemowil cicho, nie odrywajac badawczego spojrzenia niebieskich oczu od jej twarzy. – Jest pani pewna, ze potrafi zatroszczyc sie o siebie?
Juliana odchrzaknela, nieswiadomie zaciskajac palce na pelerynie.
– Oczywiscie, ze jestem pewna! Mieszkam sama, robie, co mi sie podoba, i postepuje tak, odkad skonczylam dwadziescia trzy lata.
Martin Davencourt wyprostowal sie. Usmiechal sie.
– To brzmi jak mantra, lady Juliano. Rodzaj zaklecia, w ktore, jesli powtarza sie je wystarczajaco czesto, zaczyna sie wierzyc. A wiec skoro to prawda, ze jest pani… zatwardziala rozpustnica, ciekawe, czemu przed chwila sprawiala pani wrazenie przerazonej pensjonarki.
Julianie nie spodobala sie ta uwaga. Za bardzo zgadzala sie z tym, co sama widziala wczesniej w lustrze.
– To bardzo pozyteczna umiejetnosc, zapewniam pana – odparta nonszalancko. – Panowie uwielbiaja, kiedy odgrywam wcielenie niewinnosci. Nawet kurtyzany pytaly mnie, jak mi sie to udaje. Mam wrazenie, ze falszywa cnota jest w cenie.
– Jest pani niezwykle opanowana, pozwoli pani, ze jej to przyznam, lady Juliano. Niemniej, dam pani pewna rade. Jesli przyrzeka pani cos mezczyznie, musi pani byc przygotowana na dotrzymanie obietnicy. W przeciwnym razie okrzykna pania oszustka.
W Julianie po raz kolejny wezbrala zlosc.
– Dwie rady jednego wieczoru – zauwazyla z przekasem. – Powinien pan pobierac oplaty, panie Davencourt. Moglby pan zbic fortune. Choc z drugiej strony… – zrobila mine – moze nie. Nie jest pan zbytnio interesujacy.
Martin Davencourt rozesmial sie.
– Byla pani takim slodkim dziewczatkiem, lady Juliano. Co sie z pania stalo?
Juliana zawahala sie.
– Probuje pan mi wmowic, ze poznalismy sie juz kiedys, panie Davencourt?
– Niczego nie probuje pani wmowic, lady Juliano. Mam wrazenie, ze nie pamieta pani naszego poprzedniego spotkania. Pozwoli pani, ze o nim przypomne. Spotkalismy sie w Ashby Tallant, przy rozlewisku pod wierzbami, jednego z tych dlugich goracych letnich dni. Miala pani wowczas czternascie lat i byla takim slodkim, niewinnym dziewczatkiem. Co pania tak odmienilo?
Juliana odwrocila glowe.
– Pewnie doroslam, panie Dayencourt. Chcialabym moc po wiedziec, ze sobie pana przypominam, ale tak nie jest. – Uniosla brwi. – Ciekawe dlaczego?
Poczula, ze wije sie pod badawczym spojrzeniem Martina Davencourta, a policzki zaczynaja ja piec. Zamierzala cos powiedziec, cokolwiek, byle rozproszyc skrepowanie tej chwili, kiedy uslyszala stukot podkow na bruku. Powoz zajechal. Rzadko zdarzalo jej sie odczuwac taka ulge na mysl o tym, ze wybrnela z trudnej sytuacji.
– Och, zdaje sie, ze to moj powoz. Martin usmiechnal sie.
– W sama pore. Tym sposobem moze pani uciec jeszcze raz, lady Juliano. – Dwornie przytrzymal jej drzwi wyjsciowe. – Dobrej nocy.
Wyszedl za nia i niedbale skinawszy dlonia, oddalil sie niespiesznie ulica.
Juliana przez dluga chwile odprowadzala go wzrokiem mimo panujacych ciemnosci, z noga oparta o stopien powozu. Byla przyzwyczajona do tego, ze ludzie – na ogol mezczyzni – probowali wmowic jej, iz poznala ich wczesniej, ale Martin Dayencourt raczej do nich nie nalezal. Jasno dal jej do zrozumienia, ze jej nie podziwia. Jednakze, jesli naprawde spotkali sie, bedac dziecmi, moglo to tlumaczyc osobliwe wrazenie rozpoznania, ktore budzilo sie w niej, ilekroc byl w poblizu.
Dotkniecie kropli deszczu na twarzy przywolalo ja do rzeczywistosci, totez zajela miejsce w powozie, po czym pochylila sie, aby zaciagnac zaslonki przy oknie. W tym momencie jej uwage zwrocil ruch po drugiej stronie placu. Jakis mezczyzna wkroczyl w krag swiatla rzucany przez lampy uliczne. Juliana wbila w niego wzrok. Serce zaczelo jej walic jak szalone. Patrzyl wprost na nia, a przekrzywienie jego glowy i ksztalt ramion wydaly jej sie znajome. Wygladal jak jej zmarly, nieoplakiwany maz, Clive Massingham. Ale przeciez Massingham zginal ugodzony nozem w bojce w jakims wloskim wiezieniu!
Powoz gwaltownie ruszyl i zaslonka powedrowala na miejsce, a Juliana oparla sie o siedzenie. Gra swiatel i tyle. Pamiec splatala jej figla. Nie bylo powodu do niepokoju. Co do Martina Davencourta, najlepiej bedzie o nim nie myslec.
Martin Davencourt z prawdziwa ulga wciagnal w pluca swieze nocne powietrze. Atmosfera w domu Emmy Wren byla duszna doslownie i w przenosni. Wyprostowal ramiona, pozbywajac sie w ten sposob denerwujacego uczucia irytacji, ktore przesladowalo go przez caly wieczor. Sam byl sobie winien, skoro zalozyl, ze tak zwana wyrafinowana kolacja w domu pani Wren da mu moznosc prowadzenia inspirujacych rozmow. Najwidoczniej za dlugo byl poza Londynem. A moze zaczynal sie starzec.
Niewybredna rozpusta, ktorej byl swiadkiem tego wieczoru, napelnila go niesmakiem. Martin pokrecil glowa. Bogu wiadomo, ze sam nie byl swiety, jednak bezsensowna amoralnosc gosci Emmy Wren przygnebila go bardziej niz cokolwiek innego. A najbardziej przygnebiajace bylo to, ze Andrew Brookes nastepnego dnia zenil sie z jego kuzynka. Martin nie znal Eustach zbyt dobrze – kilka lat byl poza krajem, a jego stosunki z ciotka i jej rodzina, aczkolwiek serdeczne, cechowal dystans – niemniej wcale mu sie nie podobalo, ze jego kuzynka wychodzi za takiego rozwiazlego typa. Z miejsca poczul niechec do Brookesa. Eustacia nie miala, jego zdaniem, wiekszych szans na szczescie malzenskie niz ksiaze regent.
Skrecil na Portman Square. Wieczor byl bezgwiezdny, wietrzny i deszczowy. W powietrzu czulo sie zapach swiezosci. Nagle bolesnie zatesknil za Davencourt. Jak tylko sezon dobiegnie konca, byc moze… Teraz nie mogl wyjechac z miasta, nie tylko ze wzgledu na prace. Dla jego najmlodszych siostr wyprawa do Londynu byla nie lada atrakcja i gdyby postanowil wrocic na wies przed ustalonym terminem, bylyby niepocieszone. Musial tez pamietac o starszym rodzenstwie, zwlaszcza o Clarze, ktorej debiut i tak opoznil sie o rok z powodu smierci ojca. Wywolala calkiem spore poruszenie w towarzystwie i moglaby znalezc doskonala partie, gdyby tylko udalo sie ja namowic, zeby ciagle nie przysypiala, bo jak dotychczas skutecznie zniechecala tym potencjalnych wielbicieli.
Gdyby udalo mu sie wydac ja za maz, no i znalezc tez meza dla Kitty.
Martin zmarszczyl brwi. Kitty nie wykazywala zainteresowania zadna z rozrywek, ktore Londyn mial do zaoferowania, poza jedna, a mianowicie okazja do przegrywania bajonskich sum przy karcianych stolikach. Martin zdawal sobie sprawe z tego, ze zachowanie przyrodniej siostry wynika z glebokiego smutku, ale nie chciala rozmawiac z nim na ten temat. Nie bylo sie czemu dziwic, poniewaz byl o dobre dziesiec lat starszy od niej i prawde mowiac, nie znali sie zbyt dobrze. Tymczasem Kitty grala, nie zwazajac na konsekwencje, a ludzie plotkowali.
Kwestia hazardu ponownie przywiodla mu na mysl lady Juliane Myfleet, ktora miala za soba dwa malzenstwa i licznych kochankow. Od ich pierwszego spotkania minelo niemal szesnascie lat. Nic dziwnego, ze o nim zapomniala.
W tym czasie spotkal wiele kobiet podobnych do Juliany Myfleet: znudzonych zon, ktorych uroda przeminela wraz z wiecznym niezadowoleniem, albo zblazowanych wdow, ktore pragnely uchodzic za niezwykle wyrafinowane. Martin skrzywil sie. Jedyna roznica miedzy Juliana Myfleet a wszystkimi innymi kobietami tkwila w tym, ze ona czesto zapedzala sie za daleko. Pomyslal, ze robi to umyslnie, bada i prowokuje; nieznosne dziecko, ktore wyroslo na zepsuta kobiete.
Tyle ze kiedy ich spojrzenia spotkaly sie po raz pierwszy tego wieczoru, zobaczyl tylko bezbronna dziewczyne grajaca role, ktora ja przerosla. Wrazenie wywolane tym widokiem bylo tym silniejsze, im bardziej kontrastowalo z jej prowokacyjna bezwstydna poza. Podczas gdy inni mezczyzni ploneli z pozadliwosci, on ni stad, ni zowad zapragnal ja chronic i otoczyc czula opieka choc zarazem na widok tego, co z siebie zrobila, doznal gorzkiego rozczarowania.
Moze sie mylil, uwazajac ja za bezbronna. Pozniej nie pokazala po sobie niczego procz drazliwosci i znudzenia, co nie powinno go zaskoczyc, no i pewnej zlosliwosci mogacej swiadczyc o tym, ze nie czula sie szczesliwa. Tak czy inaczej nie byla to jego sprawa. Mial wystarczajaco duzo wlasnych problemow.
Skrecil w Laverstock Gardens i po chwili wszedl na schody swej miejskiej rezydencji. Wszystkie swiece byly pozapalane, choc minela druga w nocy. Martin uznal to za zly znak.
Liddington, kamerdyner, otworzyl drzwi z tak wiele mowiacym wyrazem twarzy, ze Martin do reszty stracil dobry humor.
– Az tak zle, Liddington? – spytal, gdy zdjal plaszcz.
– Tak, sir. – Kamerdyner nie owijal w bawelne. – W bibliotece czeka na pana pani Lane. Probowalem ja naklonic, zeby odlozyla to do rana, ale bardzo nalegala.
– Panie Davencourt! – Drzwi biblioteki otworzyly sie na osciez i jego oczom ukazala sie pani Lane w szelescie sukien. Byla postawna kobieta o siwiejacych wlosach i z wiecznie zbolala mina. Kiedy Martin zobaczyl ja po raz pierwszy, zastanawial sie, czy cierpi na jakas przypadlosc, ktora sprawia jej nieustanny bol. Ostatnio doszedl do wniosku, ze przyczyna tych cierpien jest trud sprawowania opieki nad jego siostrami.
– Panie Davencourt, po prostu musze z panem pomowic! Ta dziewczyna jest nie do wytrzymania i zupelnie sie mnie nie slucha! Musi pan z nia porozmawiac. Nadaje sie wylacznie do Bedlam [1] .
– Jak przypuszczam, mowi pani o Clarze, pani Lane? – Martin chwycil starsza dame za ramie i poprowadzil z powrotem do biblioteki, byle dalej od ukrywajacych rozbawienie sluzacych. – Wiem, ze jest troche leniwa.
– Leniwa! Ta dziewczyna to kokietka. – Poirytowana pani Lane uwolnila ramie z uscisku. – Udaje, ze zapada w sen, by moc ignorowac zalotnikow. Nic dziwnego, ze zaden dzentelmen dotychczas jej sie nie oswiadczyl. Koniecznie musi pan z nia porozmawiac, panie Davencourt.
– Zrobie to, naturalnie – obiecal Martin. Ostatnim razem, kiedy probowal omowic z Clara jej zachowanie, odniosl wrazenie, ze zmaga sie z wyjatkowo sliska ryba. Robila niewinne miny, udawala zaskoczona i powiedziala mu, ze naprawde stara sie okazywac zainteresowanie tym, co maja do powiedzenia jej rozmowcy, ale londynski sezon jest okropnie meczacy. W jej oczach dostrzegal upor i mial przykra swiadomosc tego, ze przyrodnia siostra probuje go oszukac, nie zdolal jednak dojsc przyczyn jej zachowania.
– Co zas sie tyczy panny Kitty… – Pani Lane nadela sie gniewnie. – Ta dziewczyna wdala sie w zle towarzystwo, sir. Jakim sposobem ma znalezc meza, skoro cale dnie spedza na grze w karty? Na pewno przegrywa kieszonkowe, chociaz ta smarkata do niczego sie nie przyznaje.
– Z Kitty tez porozmawiam – obiecal Martin. Rozpaczliwie potrzebowal odrobiny alkoholu. – Moze ma pani ochote na kieliszek ratafii, pani Lane?
– Nie, dziekuje, panie Davencourt – odparla pani Lane, zupelnie jakby Martin zaproponowal jej cos niewypowiedzianie wulgarnego. – Nigdy nie pije alkoholu po jedenastej wieczorem. Fatalnie wplywa na moj organizm. – Wstala. – Chce jeszcze tylko dodac, ze jesli panna Kitty i panna Clara nie zmienia postepowania, bede zmuszona zaoferowac swoje uslugi komus innemu. Mnostwo mlodych dam cieszyloby sie, majac mnie za przyzwoitke i na pewno nie przysporzylyby mi trosk. Mam wielkie wziecie, jak pan wie.
Sama mysl o utracie pani Lane, choc pozbawionej poczucia humoru, napelnila Martina przerazeniem. Nie zdolalby znalezc innej szanowanej damy sklonnej do opieki nad Kitty i Clara, na dodatek w srodku sezonu, skoro dziewczeta mialy opinie wyjatkowo trudnych. Jego siostra Araminta bardzo ciezko pracowala, zeby pani Lane sie zgodzila. Przyzwoitka sugerowala, ze dom z siodemka dzieci, w ktorym na dodatek brak kobiecej reki, na pewno jest siedliskiem zla, a teraz jego siostry przyrodnie wlasnie udowadnialy, ze miala racje. Martin przeczesal reka wlosy.
– Prosze, niech nas pani nie zostawia, pani Lane. Jak dotad radzi sobie pani doskonale. – Wyczuwal nieszczerosc we wlasnym glosie.
– Pomysle o tym – odrzekla przyzwoitka laskawie. – Naturalnie, jesli pan uwaza, ze tak doskonale sobie radze, panie Davencourt, moglby pan uwzglednic to w moim wynagrodzeniu.
Kolejny szantaz. Zaledwie przed tygodniem byl zmuszony podniesc pensje guwernerowi mlodszego brata, chcac powstrzymac go przed natychmiastowa rezygnacja z posady. Nastepnie guwernantka zagrozila, ze sie zwolni po tym, jak jego mlodsze siostry wsadzily jej do lozka mus jablkowy. Do kompletu brakowalo tylko wymowienia niani. Przytrzymal drzwi pani Lane.
– Zobacze, co sie da zrobic, szanowna pani. Tymczasem prosze sie nie martwic. Na pewno porozmawiam zarowno z Kitty, jak i z Clara.
– Martin! – Placzliwy glosik wypelnil hol. W polowie schodow prowadzacych na pietro siedziala Daisy, przewieszajac nogi przez azurowa balustrade z kutego zelaza. Przytulala pluszowego niedzwiadka. Daisy miala zaledwie piec lat i byla poznym dzieckiem, owocem ostatniej niefortunnej proby porozumienia miedzy panem a pania Davencourt. Martin popedzil na schody, porwal dziewczynke w objecia i poczul jej gorace lzy kapiace mu na koszule.
– Mialam zly sen, Martinie – wykrztusila najmlodsza siostra wsrod czkawki. – Snilo mi sie, ze wyjechales i zostawiles nas na zawsze.
Pogladzil ja po wlosach.
– Cicho, kochanie. Jestem tutaj i obiecuje, ze nigdy nie wyjade. Na podest wybiegla niania, ze swieca w dloni, w szlafroku zarzuconym pospiesznie na nocna koszule. Z jej zaspanych oczu wyzieral niepokoj. Wyciagnela rece.
– Co sie dzieje, panno Elizabeth? Prosze wracac do lozka. Daisy uczepila sie Martina jak rzep, zarzucajac mu pulchne ramionka na szyje.
– Chce, zeby Martin polozyl mnie do lozka i opowiedzial mi bajke!
Niania popatrzyla na niego blagalnie.
– Gdyby pan byl taki dobry, sir. Panna Elizabeth ostatnio miewa zle sny. Jestem pewna, ze bedzie spala lepiej, jesli to pan ja utuli.
Stojaca w glebi holu pani Lane wciaz obserwowala Martina z wyrazem chciwosci w bystrych szarych oczach. Jej mina przypominala mezczyznie kota na lowach, wyczekujacego momentu, w ktorym zada ostateczny cios. Poczul zlosc i bezsilnosc zarazem. Odwrocil sie i ucalowal splatane jasne loki dziewczynki.