– On nas odstrzeli nad powierzchnią i sam wyląduje na spadochronach – mówił Rowan do Valamisa. – Posłuchaj, nie rób tego! Zrozum, musiałem… Ty też zrobiłeś na pewno coś podobnego, by otrzymać swój numer i stanowisko… Miałeś na to jakieś uzasadnienie… Zastosuj więc teraz do mnie takie samo tłumaczenie, jakim usprawiedliwiałeś się przed samym sobą…
– Nic z tego, Rowan. Teraz już za późno. Może w mniejszym stopniu niż on zasłużyłeś sobie na to, ale on i tak by cię wykończył. Odgrażał się, gdy byłeś nieprzytomny. Gdybym go teraz puścił wolno, wykończyłby nas obu – powiedziałem zdecydowanie i wyłączyłem, słuchawkę.
Kabinę odłączyłem na małej wysokości, tak aby wylądowała niezbyt daleko od osiedla. Pozostała część promu uderzyła o powierzchnię planety znacznie dalej, już poza zasięgiem obserwacji. Byłem pewien, że paliwo w zbiornikach musiało eksplodować przy upadku. W szczątkach promu nikt z pewnością nie zdołałby odnaleźć żadnych dowodów rzeczowych, mogłem więc podać taka wersję zdarzeń, jaka najbardziej mi odpowiadała. Zameldowałem więc Jedynce, że to Rowan podstępnie zabił Valamisa licząc na to, że faeem ze mną ucieknie Alfą w kierunku Ziemi. Ponieważ jednak ja nie chciałem pozostawić tu mojej narzeczonej, do której jestem bardzo przywiązany, a on, nie będąc pilotem nie mógłby uciekać sam – wytworzyła się sytuacja bez wyjścia. Rowan, jako zabójca Valamisa, obawiał się kary i wobec konieczności powrotu na planetę pragnął usunąć mnie, jako jedynego świadka. Mógłby wówczas przypisać mi zabójstwo. Ponieważ jednak byłem mu potrzebny jako pilot dla bezpiecznego wylądowania, wstrzymał się z egzekucją. Wykorzystałem chwilę nieuwagi Rowana i wystartowałem dużym ciągiem zanim zdążył zająć miejsce w fotelu za moimi plecami. Ponieważ stał na wprost przejścia do modułu pasażerskiego (gdzie przedtem umieściłem zwłoki Valamisa), siła bezwładności rzuciła go tam, a ja zamknąłem przegrody.
Jedynka słuchał moich kłamstw, które, jak dotąd były nie do podważenia.
– Nie rozumiem jednak, dlaczego odrzuciłeś główny człon promu, niszcząc rakietę i wszystko, co byłoby dowodem prawdziwości tej wersji wypadków? – zapytał, patrząc na mnie przenikliwym spojrzeniem.
Czułem, że nie poprzestanie na byle jakim wyjaśnieniu. Był sprytny i inteligentny, jak oni wszyscy. Na szczęście swe kłamstwa miałem dokładnie przemyślane do samego końca.
– Jak wiesz, Rowan był doskonale zorientowany w automatyce promu W pewnej chwili, prawie przed samym lądowaniem, poczułem, że rakieta przestaje reagować na stery. W atmosferze każda niedokładność manewru kończy się tragicznie. Zrozumiałem, że Rowan dobrał się do przewodów prowadzących z kabiny pilotów do silników, umieszczonych za modułem pasażerskim. Wiedząc, że i tak jest zgubiony, chciał przez zemstę zgubić i mnie. Nie miałem zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji. Lada chwila mógł przerwać kabel sterowania mechanizmem odłączania kabiny…
Jedynka pokiwał głową, jak gdyby moje tłumaczenie przekonało go ostatecznie. Myślałem tak, dopóki się nie odezwał.
– Mam wrażenie, że… albo jesteś bezgranicznie lojalny, albo jest z ciebie niezły kawał łajdaka i oszusta. W obu jednak wypadkach doskonale nadajesz się na stanowisko szefa ochrony porządku na tej planecie – powiedział, patrząc na mnie jakby z lekką odrazą, lecz w gruncie rzeczy było mi to zupełnie obojętne…
Sposób, w jaki Jedynka zareagował na wieść o śmierci swego współpracownika i kompana, dał mi do zrozumienia, że jego dobroduszność i łagodność były tylko pozą, skrywającą chłodną, bezwzględną naturę przywódcy. Nie udało mi się dociec, czy uwierzył kiedykolwiek w zmyśloną przeze mnie historię. Przypuszczam, że było mu wszystko jedno, jak i dlaczego zginął Valamis. Może było to nawet po jego myśli… Mógł odczuwać pewne zagrożenie ze strony współpracownika, który dysponował sporą liczbą posłusznych mu strażników, mogących odegrać istotną rolę w przypadku rozgrywek pomiędzy Jednocyfrowymi… Albowiem mimo pozorów jedności i kolegialności wśród członków Komitetu Tymczasowego rysowała się wyraźna hierarchia, a jej szczeble pokrywały się dość ściśle z osobistą numeracją. Jedynka był zdecydowanym leaderem. Zostało to podkreślone praktycznym nieistnieniem numeru drugiego, bo Dwójką został mianowany pośmiertnie ten, którego Bogar zabił na Alfie w dniu przewrotu. Kolejny, trzeci numer otrzymał Morlen – teoretyk raczej, niż człowiek czynu, podporządkowujący się bez cienia sprzeciwu decyzjom Jedynki. Valamis był czwarty. Reszta odstawała wyraźnie od tej trójki przywódców. Dziewiątka, jak już wspomniałem, pilnował drzwi wejściowych do bunkra po ich wewnętrznej stronie…
Hierarchia ta musiała wynikać z układów służbowych, powstałych jeszcze na Ziemi, gdy ich organizacja działała konspiracyjnie. Trudno nie przyznać, że organizacja ta wykazała wiele talentu i sprytu: zamiast marnować wysiłki na bezskuteczne próby podważenia skomplikowanego i silnego gmachu ziemskich stosunków społecznych, zdecydowano się działać w warunkach jakby stworzonych dla wprowadzenia w życie najbardziej nawet obłędnych idei: w nowo formującym się społeczeństwie tej planety…
Czy istniały podobne zamierzenia wobec innych planet, mających w najbliższej przyszłości stać się celem wypraw osadniczych? Czy powodzenie zapoczątkowanego tutaj eksperymentu wywrze wpływ na losy Starego Globu? Z zachowania Jednocyfrowych i z wypowiedzi, które docierały do mych uszu w czasie częstszych teraz wizyt w bunkrze, wywnioskowałem, że moje przypuszczenia były słuszne. Pokładali wielkie nadzieje w opanowaniu tej i innych planet. To dlatego tak bardzo zależało im na opóźnieniu chwili, kiedy Ziemia dowie się o ich poczynaniach. Owe kilkadziesiąt lat, na których tak im zależało, obejmowało terminy startu kolejnych wypraw osadniczych na inne planety, do układów innych gwiazd. Czy również wśród uczestników tych wypraw znajdą się agenci organizacji? Czy uda im się, jak tutaj, przejąć władzę, stworzyć nowe społeczeństwo i ukształtować jego poglądy w duchu nienawiści do macierzystego globu? Wkrótce pojąłem, że takie właśnie musiały być ich zamiary!
Zaczynałem teraz rozumieć sens całego planu, którego część realizowała się na moich oczach. Zdałem sobie sprawę z prawdziwych rozmiarów akcji, którą początkowo uznaliśmy za wyczyn małej grupki terrorystów. Równocześnie zrodziła się w mojej świadomości nowa i chyba bliższa prawdy interpretacja ideologii przyświecającej tym poczynaniom. Eksperyment z nowym ładem społecznym, powszechne szczęście i sprawiedliwość – wszystko to były tylko uboczne lub drugoplanowe cele, jeśli nie przykrywki jedynie, dla monstrualnego aktu zemsty i odwetu!
Jakże musieli nienawidzić ludzkości nieznani przywódcy, stojący za sterem organizacji i manipulujący takimi pionkami, jak nasi buntownicy z Konwoju! Wprost nie sposób uwierzyć, że podobnie zbrodniczy pomysł mógł wylęgnąć się w ludzkich mózgach… Trudno jednak, i chyba nie trzeba, zakładać ich kosmicznego pochodzenia. Kim zatem byli? Zapewne podobnie jak nasi Jednocyfrowi byli ludźmi, których nasz system społeczno-cywilizacyjny wyrzucił gdzieś na margines, na mieliznę życia, nie dając im szans samorealizacji. Może nawet doznali realnych krzywd – jeśli rzecz rozpatrywać w ich osobistej skali…
Wydawać by się mogło, że niemożliwa jest skuteczna zemsta grupy ludzi nad całym społeczeństwem globu: zwłaszcza gdy grupa ta odsunięta jest od udziału w decydowaniu o losach całości. Okazuje się jednak, że można taką zemstę wymyślić. Wystarczy zaprząc wszystkie złe cechy ludzkiej natury w służbę chłodnego rozumu. Inicjatorzy zemsty na ziemskim społeczeństwie poszli tą właśnie drogą. Byli na tyle trzeźwi, by zdawać sobie sprawę, że akt odwetu nie dokona się w ramach ich własnego krótkiego żywota. Zaplanowali więc swoistą zemstę zza grobu, uruchamiając machinę, która miała biec dalej samoczynnie, aż do realizacji zamierzonego skutku.
Zemsta miała dokonać się niejako z pomocą i udziałem samej ofiary – ludzkości Ziemi, i niemałym wysiłkiem i nakładem kosztów wysyłającej ekspedycje osadnicze na dalekie planety innych gwiazd. W myśl planu mścicieli, nowo powstałe przyczółki ludzkości, rozmieszczane w różnych odległościach i kierunkach wokół Układu Słonecznego, miały z czasem utworzyć pierścień wrogich cywilizacji, złączonych wspólnym, wpojonym od ich poczęcia, uczuciem nienawiści i żądzą zemsty na tych, co rzekomo wyprawili ich przodków na zgubę czy poniewierkę.
Morlen miał rację. Wystarczyłoby doczekać trzeciego pokolenia, by zyskać pewność, że w ludzkich umysłach nie pozostanie najdrobniejszy nawet okruch prawdy, a wszystkie uporczywie powtarzane łgarstwa staną się powszechną opinią, jedyną prawdą i niepodważalną wersją historii. Trzy pokolenia – to właśnie owe kilkadziesiąt lat. Przy odpowiedniej polityce populacyjnej liczebność osadników może się w tym czasie podwoić, potroić nawet… W chwili, gdy nie pozostanie przy życiu nikt znający prawdę, reszta będzie zagorzałymi wrogami Ziemi. Żadna interwencja nie zdoła już wówczas niczego zmienić: ci ludzie będą bronić się z całym przekonaniem. Jedynym możliwym ratunkiem dla Ziemi będzie wówczas już tylko całkowite zniszczenie wszystkich kolonii zarażonych bakcylem nienawiści. Ale czy znajdzie się ktoś na tyle odważny, kto podejmie laką decyzję? Wątpię, by zdobyli się na to ludzie, w których ręce oddano kierowanie sprawami Ziemi. Humanitaryzm jest zbyt głęboko zakorzeniony w umysłach większości normalnych członków ziemskiego społeczeństwa.
Pozostawione samym sobie, planetarne kolonie wzmocnią się, rozwiną, urosną w siłę, nie przestając hodować nienawiści. Wszelkie próby pokojowych negocjacji brać będą za podstęp mający na celu pozbawienie ich niezależności i wszystkiego, co same osiągnęły. Aż wreszcie, w pewnej chwili, dokona się ostatni akt zemsty: zmasowany atak kosmicznych kolonii na Stary Glob – uosobienie krzywdy i domniemane gniazdo zła i nieprawości, ostoję zohydzonego starego porządku społecznego i źródła spodziewanego zagrożenia.
Twórcy tego szatańskiego planu z pewnością posłużyliby się chętnie nawet jakimiś obcymi istotami z głębi kosmosu, gdyby pojawiły się one w zasięgu obserwacji… Z braku jednakże takiej możliwości, oparli swe zamiary na podobnych sobie wyrzutkach, frustratach na mniejszą skalę, których ambicje sięgały pułapu nie tak wysokiego jak doskonała zemsta na całym globie. Wykorzystali ambicje niedoszłych uzdrowicieli gospodarki i mistrzów zarządzania społeczeństwem, niewyżytych przywódców, którym nikt nigdy nie chciał powierzyć rządów, czy choćby drobnych nieudaczników, którym nie udało się nigdy zaznać życia w luksusie, korzystać z cudzej pracy lub spełnić marzenia o posiadaniu haremu pełnego pięknych kobiet…
Czy nasi Jednocyfrowi zdawali sobie sprawę, jakiemu celowi służy ich działalność? Czy wiedzieli, jakiego mechanizmu są składową częścią, realizując swe partykularne zachcianki? Wydaje się, że tak – lecz świadomość ostatecznego wyniku, do jakiego w skali globalnej ma doprowadzić ich działanie, najwyraźniej nie spędzała snu z ich powiek i nie zatruwała im przyjemności spełniania własnych marzeń. Założyli, jak sądzę, że tamto – owa monstrualna zemsta ma się odbyć gdzieś w nieokreślonej, odległej przyszłości, poza zasięgiem ich życia i świadomości. A to, realne, co robili tutaj, było ucieleśnieniem niespełnionych nadziei i życiowych ambicji – realizacją możliwą jedynie na tej planecie i w tych okolicznościach.
Ich nienawiść nie była aż tak wielka, by zależało im na niszczeniu całej cywilizacji na Ziemi, lecz ich obojętność była wystarczająca, by ową zagładę uczynić ceną swych osobistych zdobyczy. W zamian za daną im okazję osiągnięcia własnych celów, mimochodem służyli sprawie swych mocodawców, nie wnikając w ich plany…
Tak przedstawił mi się w ogólnych zarysach plan nieznanych burzycieli starego porządku, mających swą główną kwaterę prawdopodobnie na Ziemi albo gdzieś w Układzie Słonecznym. Mogłem mylić się co do szczegółów, bo nikt mi niczego dokładnie nie wyjaśniał. Odtworzyłem to sobie z okruchów informacji nieprzeznaczonych w zasadzie dla moich uszu. Jednak ogólna postać sprawy tak właśnie musiała wyglądać.
Jakież jednak znaczenie mogła mieć dla mnie świadomość celów i zamiarów tych, co mieli nade mną tak druzgocącą przewagę? Skazany na spędzenie reszty życia – jedynego, jakie jest człowiekowi dane – tu właśnie, w powstałych warunkach, nie miałem możliwości wyboru. Luiza była w rękach Jednocyfrowych, ja – w niemniejszym stopniu, także… Mogłem starać się jedynie o to, by w konkretnej, obiektywnej sytuacji, mającej trwać zapewne dłużej niż moje życie, choćby część tego życia uratować… Starać się, by moja pozycja w Nowym Świecie wzrosła na tyle, na ile to możliwe – i nie robić niczego, co by ją mogło podkopać. Teraz szczególnie, gdy Luiza wciąż była poza zasięgiem moich ramion, nie mogłem wszak ryzykować, porywając się na nierówny pojedynek z przeważającą siłą. Musiałem myśleć o niej… i o sobie. A także – o innych, którym mógłbym pomóc.
"A poza tym" myślałem sobie, "kto wie, czy plany mścicieli spełnią się w całej rozciągłości? Może tylko tutaj udało się tak łatwo? Może rzeczywistość ukształtuje się inaczej, niż życzą sobie owi mroczni manipulatorzy z nieznanej organizacji – a mój udział w odwracaniu zagłady Ziemi okaże się zbędny?"
Przez długi czas bałem się pytać kogokolwiek o Luizę. Jeśli Vaiamis nie wspomniał nikomu, że jest ona jakoś związana z moją osobą – to każda moja wzmianka stałaby się teraz informacją dającą im na nowo narzędzie szantażu wobec mnie. Jeśli zaś wiedzą – to wcześniej czy później i tak skorzystają z tego, usiłując coś na mnie wymusić.
Teraz, po śmierci Vaiamisa, często bywałem w podziemiach, kontaktując się osobiście z Jedynką, któremu bezpośrednio podlegałem. Nie zaproszono mnie jednak, bym zamieszkał w bunkrze, a ilekroć tam wchodziłem, towarzyszył mi zawsze któryś z Jednocyfrowych.
Niepokoje w osiedlu wybuchały od czasu do czasu, podsycane przez moich kolegów z Konwoju. Było ich dwudziestu paru, więc strażnicy nie mogli śledzić dokładnie poczynań każdego z osobna. Niekiedy zmuszony byłem reagować na meldunki straży, zamykając na parę dni tych, którzy zbyt jawnie siali niepokoje wśród ludności. Starałem się, by aresztowanych traktowano przyzwoicie i nie dopuszczałem do aktów przemocy. Mimo to, jakby nie rozumiejąc mojej trudnej sytuacji, koledzy bojkotowali mnie najwyraźniej. Cóż mogłem im powiedzieć, jak wyjaśnić skomplikowany układ, w który zaplątałem się dobrowolnie i poniekąd dla ich własnego dobra?
Straciwszy nadzieję na rychłe zamieszkanie w bunkrze, postanowiłem polepszyć sobie nieco warunki mieszkaniowe. Za zgodą Jedynki rozpocząłem budowę własnego domku na stoku wzgórza, pomiędzy bunkrem a barakami straży. W budowie pomagali mi ludzie z osiedla – nie za darmo, oczywiście. Płaciłem im talonami żywnościowymi, których sporo udało mi się zaoszczędzić z moich cotygodniowych przydziałów. Czerpałem je także z innych źródeł: w osiedlu istniało już kilka potajemnych gorzelni, na które, zgodnie z poleceniem Jedynki, nałożyłem spory haracz za milczącą zgodę na ich funkcjonowanie. Nie wszystkie talony z tego źródła odprowadzałem do bunkra. Teraz, gdy budowałem dom, talony wracały do ludzi, którzy je poprzednio wydali na alkohol – czułem się więc moralnie usprawiedliwiony w moim postępowaniu…
Dom wypadł zupełnie nieźle. Zbudowany był z pni drzew, które wycięto w dość odległym lesie. Materiał zwoziłem przy pomocy moich strażników, używając pojazdów wypożyczonych z bunkra. Robiliśmy to nocą, by osadnicy nie mogli widzieć pojazdów, o których istnieniu nie powinni wiedzieć.
Wkrótce także moi strażnicy zaczęli budować sobie własne domy. Powstała cała dzielnica mniejszych i większych budynków, położonych na stoku, poniżej bunkra, w pewnej odległości od reszty osiedla. Domy w osiedlu także zaczęły wyglądać przyzwoiciej. Ludzie starali się urządzić sobie wygodniejsze i trwalsze siedziby, w nadziei rychłej normalizacji życia rodzinnego.
Wkrótce też, nie mogąc już dalej zwlekać, Jednocyfrowi zarządzili witalizację kobiet. Skutki tego posunięcia były nadspodziewanie pozytywne. Kobiety okazały się czynnikiem stabilizującym. Mężczyźni zaczęli poważniej traktować swe obowiązki, wzrosło ich poczucie odpowiedzialności.
– Kiedy każdy będzie miał żonę i dzieci, twoi strażnicy nie będą mieli zbyt wiele do roboty – mawiał Jedynka podczas narad w sprawach porządkowych. – Mogą być mniej lub bardziej zadowoleni z warunków życia, ale powinni mieć zawsze świadomość tego że nikt im niczego nie da za darmo. Ta "rzeczywistość jest jedyną możliwą i dostępną, a wszelkie próby wyłamywania się z niej powodują zbędne zakłócenia i szkodę dla ogółu.