– Byłoby im może trochę lżej, gdybyśmy umożliwili skorzystanie z pewnych udogodnień technicznych – zauważyłem pewnego razu. – Moglibyśmy dać im trochę narzędzi, rozwinąć metalurgię… Surowce są na planecie, mamy trochę urządzeń…
– Żadnej techniki! – zaperzył się Jedynka.
– Nie będziemy tu powtarzać tego samego obłędnego cyklu rozwojowego… Człowiekowi naprawdę niewiele potrzeba. Wszystkie potrzeby poza jedzeniem, spaniem, mieszkaniem, rozmnażaniem i rozrywką są wymysłem podsuwanym człowiekowi, by zmusić go do bezsensownej, niewolniczej pracy, która ma służyć celom zbędnym lub nic go nie obchodzącym. Ci wszyscy, którzy tutaj przybyli, należą do licznego grona zwolenników powrotu do natury. Wrzeszczeli o tym, gdy byli na Ziemi. Teraz mają, czego chcieli i nic więcej, nie dostaną. Muszą sobie stworzyć sami taki świat, jaki będzie możliwy w tutejszych warunkach Być może, kiedyś zacznie się tu tworzyć podobnie zwariowany mechanizm cywilizacyjny jak tam, na Ziemi. Ale czym później to się stanie, tym lepiej. Nie będziemy niczego przyspieszać. Kiedy oni sami odczują prawdziwą potrzebę ułatwień i udogodnień poradzą sobie własnymi rękami.
Nie polemizowałem z nim, wiedząc, że ten pogląd jest częścią ogólnej doktryny. Poza tym, warunki istniejące obecnie były najlepszą gwarancją panowania nad ludźmi, uzależnienia ich od kierujących tym eksperymentem Jednocyfrowych. Nie próbowałem już nawet przekonywać Jedynki o potrzebie zaopatrzenia osiedla w środki umożliwiające polowania na zwierzynę. Każda wzmianka na temat udostępnienia jakiejkolwiek broni kwitowana była stanowczą odmową wszelkiej dyskusji.
Rozumiałem takie stanowisko Jedynki, Wciąż nie był pewien przychylności ogółu, świadom destruktywnej działalności niektórych agitatorów Sądzę, że najchętniej usunąłby z osiedla wszystkich, dawnych członków załóg Konwoju, lecz nie mógł tego uczynić od razu. Potrzebował pretekstu i dlatego pozwalał im przebywać na wolności.
Zapytałem go kiedyś o los jedenastu moich kolegów, których gdzieś odkomenderowano jeszcze przed rozpoczęciem witalizacji osadników.
– Skoro już poruszyłeś ten temat – odpowiedział po namyśle – to porozmawiajmy o tym…
Siedzieliśmy wtedy w jego apartamencie w podziemiach. Oprócz nas, obecny był jeszcze jeden członek Komitetu Tymczasowego, nazwiskiem Nolan. Posiadał on piąty numer i po śmierci Valamisa dołączył do ścisłego grona kierownictwa Jednocyfrowych, choć Jedynka nie traktował go zbyt poważnie. Piąty był raczej figurantem, znaczącym chyba nawet mniej niż ja. Jeśli chodzi o Morlena, rozpił się ostatnio i Jedynka rzadko zapraszał go na robocze posiedzenia.
– Tych jedenastu… a właściwie dziewięciu, bo admirał i jeszcze jeden zmarli niedawno – powiedział Jedynka – jest tutaj, w podziemiach. Po wykończeniu pomieszczeń nie mamy właściwie dla nich żadnej roboty. Chciałbym, żebyś wymyślił jakieś rozwiązanie. Nie mogę ich teraz puścić między ludzi, bo narobią nam kłopotów, a nie chciałbym trzymać ich tutaj dłużej i żywić za darmo.
– Więc… oni są uwięzieni? – spytałem zaskoczony.
– No, powiedzmy… ograniczeni w swobodzie poruszania się…
Byłem wstrząśnięty. Ja, szef bezpieczeństwa, nic nie wiem o istnieniu więzienia we wnętrzu bunkra. 'To oczywiście robota Valamisa, on ich tam umieścił – byłem o tym przekonany. Dlaczego jednak dopiero teraz, w kilka tygodni po formalnym objęciu stanowiska po Valamisie, dowiaduję się o tym?
Wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na wyrażenie swego niezadowolenia… Jeśli mam w jakikolwiek sposób pomóc moim towarzyszom.
Musiałem szybko coś wymyślić – nie dając równocześnie poznać po sobie, że los ich leży mi na sercu.
– Masz rację… – powiedziałem. – Nie można pozwolić na to, by teraz kontaktowali się z osadnikami i opowiadali, że zostali bezprawnie uwięzieni i wykorzystani do przymusowej pracy. Być może ludzie i tak by im nie uwierzyli, ale nie wolno nam ryzykować teraz, gdy wśród nich panuje dość dobra atmosfera i przycichły próby wrogich nam wystąpień. Cóż jednak można by z nimi zrobić? Najprościej byłoby… pozbyć się ich w sposób radykalny… albo wpakować na powrót do pojemników biostatycznych…
– Pierwsze byłoby… niezbyt przyjemne, a drugie, zdaje się, niewykonalne – wtrącił Nolan.
– Nie będziemy sobie brudzić rąk jakąś paskudną sprawą, moi drodzy – uciął Jedynka. – Gdyby można ich było oskarżyć i skazać, to co innego. Ale w obecnej sytuacji nie możemy ich zlikwidować. W osiedlu jeszcze dwudziestu paru innych wie o ich istnieniu i doszły mnie słuchy, że pytają o nich niekiedy.
– Fakt! – powiedziałem. – Moi ludzie donoszą…
– Właśnie.' A zatem, ten sposób nie wchodzi w rachubę. To by nam niepotrzebnie przysporzyło wrogów.
Odetchnąłem z ulgą. Tę właśnie wypowiedź chciałem sprowokować moją sugestią. Teraz już wiedziałem jakie jest stanowisko Jedynki i mogłem próbować zrobić coś dla uwięzionych, nie narażając się na podejrzenia, że po cichu trzymam ich stronę.
– Mam pewien pomysł – oznajmiłem po chwili- – Dlaczego nie mielibyśmy… wysłać ich., gdzieś daleko stąd? Planeta jest rozległa, znajdzie się na niej wiele miejsc nadających się na… takie specjalne osiedle. Jeśli będzie to miejsce dostatecznie odległe, to nawet pilnowanie będzie zbędne…
Ostatecznie Jedynka przyjął moją propozycję i wkrótce otrzymałem polecenie wyszukania odpowiedniego, miejsca. Pozwolono mi wyprowadzić nocą helikopter z hangaru znajdującego się w podziemiach wzgórza. Wrota prowadzące do hangaru, gdzie ukryto ciężki sprzęt, znajdowały się na przeciwległym stoku, w pobliżu miejsca, gdzie stały pojemniki z hibernowanymi osadnikami. Towarzyszył mi Nolan.
Wybraliśmy zupełnie sympatyczny kawałek terenu, wśród gęstych, trudnych do przebycia lasów i puszcz, nad dużą rzeką pełną wodnej zwierzyny, położony w odległości paruset kilometrów na zachód od naszego osiedla.
To było wszystko, co mogłem zrobić dla moich przyjaciół, by wydobyć ich z podziemi bunkra, gdzie marnieli z niedożywienia. Udało mi się przekonać Jedynkę o konieczności wyposażenia ich w parę podstawowych narzędzi, niewielki zapas żywności i dwa pistolety porażające ze sporym zapasem ładunków. Sprawa broni wzbudziła najwięcej oporów, lecz w rezultacie moich perswazji Jedynka został przekonany, że broń ta nie może nikomu zagrozić, a jest niezbędna dla obrony przed dzikimi zwierzętami oraz do polowań. Pozostawienie zesłańców bez broni – tłumaczyłem – byłoby równoznaczne z ich zamordowaniem, a takie rozwiązanie odrzuciliśmy jako niepożądane ze względów politycznych.
Największą trudność przedstawiał przewóz więźniów. Helikopter nie mógł zabrać wszystkich razem, a wielokrotne loty spowodowałyby zbędne zużycie cennego paliwa, którego nie mieliśmy zbyt wiele. Starałem się przekonać Jedynkę, że znacznie prościej będzie użyć promu orbitalnego, który może służyć także jako pojazd atmosferyczny z pionowym startem i lądowaniem. Z początku był jakby trochę podejrzliwy, ale ostatecznie zgodził się na ten środek transportu.
Przystąpiłem energicznie do przygotowań. Miałem przy tym pewne własne plany i użycie promu było mi bardzo na rękę. Gdy termin operacji przerzutu więźniów do nowego miejsca pobytu został już ustalony, a sprzęt i żywność załadowane do pojemników oczekiwały w podziemnym magazynie na przewiezienie do promu, wezwał mnie Jedynka.
– Wiesz, mam pewien pomysł – powiedział. – Jeśli zdecydowaliśmy się na użycie tak potężnego środka transportowego, to dlaczegóżby tego nie wykorzystać do końca? Ile ładunku zbiera taki prom?
– Łącznie z pasażerami, do stu ton – powiedziałem.
– No, właśnie. Załaduj trochę więcej żywności Per saldo, na pewno się to nam opłaci…
Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc jeszcze o co chodzi. Skąd nagle taka szczodrość?
– Przy okazji – ciągnął Jedynka – pozbędziemy się innego kłopotu. Wyślemy tam całą resztę naszych niewygodnych obywateli. Mam na myśli pozostałych ludzi z załóg.
Patrzyłem przez chwilę w osłupieniu w jego chytre oczka, uśmiechające się teraz z nietajoną kpiną. Napawał się moim zaskoczeniem, oczekując na to, co powiem "Nie! – pomyślałem sobie. – Nie doczekasz się niczego, co pozwoliłoby ci posłać mnie tam wraz z nimi". Opanowałem w jednej chwili mięśnie mojej twarzy, uśmiechnąłem się nawet.
– Doskonała myśl! – powiedziałem pochlebnie. – To nam rozwiąże jeden z trudniejszych problemów! Czy radzisz wysłać tam wszystkich?
– Tak będzie najlepiej – powiedział, obserwując mnie ciągle. – Myślałem o pozostawieniu Martinsa…
– Mamy innych lekarzy. Jest kilku wśród osadników – podsunąłem skwapliwie.
– Tak właśnie pomyślałem.
– Martins wie trochę… o rzeczach, które nie powinny być publicznie rozgłaszane – dodałem.
– Masz na myśli… te dziewczyny?
– Właśnie.
– To był pomysł Valamisa. Straszny był z niego kobieciarz. Ja nie chciałem tego robić, ale on się uparł. Teraz to już może nie mieć znaczenia. Osadnicy dostali swoje żony, więc nie będą nawet zwracali uwagi na to, że my także mamy tu jakieś kobiety.
– Pod warunkiem – powiedziałem – że nikt się nie dowie, iż są to… cudze żony.
– Ach, tak… trzy czy cztery, rzeczywiście. To był błąd Valamisa. Nie zwrócił na to uwagi. Rysopisy w kartotece podobały mu się tak bardzo, że nie zwrócił uwagi na stan cywilny. Ale załatwił tę sprawę od razu. Powiedział tym kobietom, że ich mężowie zmarli podczas zabiegów witalizacyjnych i z tego tytułu one zostały otoczone… specjalną opieką władz… Trzeba więc tylko… hm… zaniechać witalizacji ich mężów.
– To był jednak drań! – powiedziałem, a dla równowagi uśmiechnąłem się dwuznacznie.
– Był. Ale o umarłych nie należy mówić ile! – Jedynka odpowiedział mi uśmieszkiem równie dwuznacznym. – Aha, a propos kobiet… i naszego nieodżałowanego Vala… Wspomniał mi kiedyś, że… interesujesz się jedną z dziewczyn, które mieszkają tutaj.
– T… tak, to prawda… – przyznałem, starając się ukryć drżenie głosu. – To moja znajoma
– Luiza, o ile pamiętam? – Jedynka znów obserwował mnie bacznie. – Tylko znajoma? Słyszałem, że… Mniejsza o to… W każdym razie, nie musisz martwić się o nią. Zaopiekowałem się tą dziewczyną. Jest bardzo sympatyczna.
– Czy jej także Valamis powiedział, że… umarłem?
– No, chyba nie! Przecież ciebie nie musieli witalizować, więc nie mogłeś przy tym… Nie, na pewno nie powiedział jej tego.
– Czy… będę mógł ją zobaczyć?
– Oczywiście! Ale w tej chwili nie mamy czasu na wzruszające powitania. Najpierw musisz zawieźć tych ludzi do… nowego osiedla. Zabierz kilka pustych kontenerów, przydadzą się im jako baraki mieszkalne, dopóki sami sobie czegoś nie zbudują…
Zrozumiałem teraz, dlaczego wspomniał o Luizie. Chciał dać mi do zrozumienia, że nadal trzyma mnie w szachu i czyni odpowiedzialnym za przeprowadzenie akcji deportacji, moich towarzyszy. Zakpił sobie ze mnie… Sam zaproponowałem to, co on zapewne dawno sobie zaplanował… Dla moich towarzyszy, uwięzionych, w podziemiach, osiedlenie w puszczy było jedyną drogą do wolności. Skąd mogłem wiedzieć, że łagodząc ich los przyczynię się do pogorszenia sytuacji pozostałych? Poza tym, gdy ich tu nie będzie, ja pozostanę całkowicie zdany na samego siebie, sam na sam z Jednocyfrowymi… Cóż jednak mogłem zrobić – teraz, gdy Jedynka wydał mi to niespodziewane polecenie? Mogłem go tylko znienawidzić za to, że zakpił sobie ze mnie w tak złośliwy sposób… Nie mogę przecież ani słowem zdradzić swej dezaprobaty wobec jego pomysłu! To by spowodowało odsunięcie mnie od wykonania zadania, a nawet od funkcji, którą pełniłem, nie mówiąc już o bezpieczeństwie Luizy, o domu, który dla nas dwojga wybudowałem… A przecież – myślałem – muszą utrzymać tę pozycję, muszę wzmocnić ją nawet… Oni, choć będą tam daleko wśród puszczy, nadal będą potrzebowali mojej pomocy… Być może stracę ich zaufanie, może będą mnie nienawidzić – ale przecież robię to dla nich, właśnie dla nich! Teraz me mogę zaprotestować, żądać pozostawienia ich tutaj, bo Jedynka wyśle mnie tam razem z nimi i nikt nam już nie zdoła pomóc… Każdy nierozsądny odruch solidarności mógłby oznaczać, że nie jestem bezwzględnie lojalny i oddany Jednocyfrowym…
– W porządku! – powiedziałem do Jedynki. – Zaraz zabieram się do roboty. Na razie nie mów nikomu o naszych zamiarach, bo ktoś mógłby ostrzec ludzi, których chcemy… tam wysłać. Przy pomocy więźniów przygotujemy teraz kontenery do załadunku, w nocy zawieziemy je do promu, a nad ranem wydam rozkaz przyprowadzenia całej grupy na miejsce startu.
– Zgoda – kiwnął głową Jedynka. – Tylko nie bierz za dużo żywności. Dostaną broń, sami sobie zdobędą pożywienie… Może, z czasem, kiedy wprawią się w łowiectwie, będziemy mogli brać od nich mięso dla osiedla.
– Jesteś wprost genialnym ekonomistą, szefie! – powiedziałem z uznaniem, i tym razem było to szczere uznanie: sam nie pomyślałem o możliwości takiego wykorzystania ludzi, których zamierzaliśmy osiedlić w puszczy. – Pomyśl jeszcze tylko, co powiemy osadnikom na temat zniknięcia naszych Nienumerowanych?
– Już o tym pomyślałem Dam ci ze dwóch uzbrojonych członków naszej grupy. Dobrze byłoby, gdyby tamci stawiali opór. Uśpimy paru z porażacza, w razie potrzeby, a ludziom powiemy, że wykryliśmy spisek przeciwko nam. Nie na darmo przez cały czas wskazywaliście na nich, jako na ukrytych zwolenników starego porządku i ponownego oddania nas pod władze tych łobuzów z Ziemi, którzy wysłali nas tutaj z gołymi rękami i bez środków do życia!
Mówiąc to, zmrużył jedno oko i podniósł do ust widelec z grubym plastrem konserwowanej szynki. Znów kpił ze mnie, znęcał się nade mną, jakby zmuszając mnie do tego bym teraz wbrew oczywistości przytaknął tym bredniom. Chciał pokazać, że ma mnie w ręku, że może zmusić mnie abym myślał tak jak on sobie życzy, abym kłamstwo uznał za prawdę, a o prawdzie na zawszę zapomniał.
"Więc dobrze! – pomyślałem wtedy. – Sprowokowałeś mnie, łajdaku! Chcesz mnie upokorzyć, przypominając na każdym kroku, że wyrzekłem się swych towarzyszy, przystając do was… Może to tak wygląda z zewnątrz… Ale tu, tu we mnie, w środku, nie znane wam tkwią moje własne myśli, których nigdy nie poznacie! Dobrze, myśl sobie, ty głupi, brodaty capie, że kupiłeś mnie, że pozbawiłeś mnie najpierw szacunku towarzyszy, a teraz nawet ich bliskości… Dobrze, że ich wysyłasz tam, gdzieś daleko. Będzie im tam lepiej niż tutaj, ciągle śledzonym i pilnowanym. A ja zyskam trochę spokoju i czasu. Nikt mi nie będzie wzniecał rozruchów w osiedlu. Będę mógł zająć się wami, durnie, wami, którym się zdaje, że opanowaliście sytuację i trzymacie w ręku władzę nad tą planetą. Ja wam pokażę, jak bardzo się mylicie… Ja tu będę pierwszym i jedynym, który się liczy. A potem wrócą tu oni, moi towarzysze… To nic, że gardzą mną teraz. Wkrótce przekonają się, że wszystko, co uczyniłem, było robione z myślą o nich…"
Półwysep, na którym powstało osiedle, był w sposób naturalny odcięty od terenów położonych u jego nasady, za wzgórzem. Przeciwległy stok wzgórza stanowił teren strzeżony i niedostępny dla osadników. Znajdowały się tu szerokie wrota prowadzące do wnętrza wzgórza. Tędy wprowadzono do podziemi ciężki sprzęt i pojazdy, pojemniki z zapasami żywności i wszystko, co należało ukryć przed okiem osadników.
Strażnicy pełnili służbę wartowniczą w pasie odcinającym koniec półwyspu od terenu za wzgórzem. W zasadzie nawet do budynku Komitety Tymczasowego, widocznego od strony osiedla, nie można było się zbliżyć. Jednocyfrowi wydali mi w swoim czasie polecenie wystawiania posterunków wokół podstawy wzgórza, wśród zarośli porastających jego okolice. Mieszkańcy osiedla, którzy zapuszczali się tutaj, byli zawracani i pouczani, że nie należy robić wycieczek w tym kierunku. Motywacja tego zarządzenia była dość przekonująca: za wzgórzem umieszczono pojemniki zawierające pozostałych, nie zwitalizowanych jeszcze ludzi; należało zabezpieczyć ich przed zakusami amatorów nielegalnej witalizacji powiedzmy, własnej żony… Takie próby mogłyby się źle skończyć, każdy musiał to przyznać i nikt się nie dziwił przedsięwziętym środkom.
Sytuacja ta pociągała jednakże za sobą faktyczne ograniczenie terenu poruszania się ludzi. Na razie nikt nie odczuwał tego zamknięcia. Teren półwyspu był na tyle rozległy, że wystarczało go z powodzeniem na cele rolnicze i osiedleńcze.