Jak wspomniałem, w ślad za mną także inni funkcjonariusze straży pobudowali sobie domki u stóp wzgórza i na jego stoku, nie wyżej jednak od miejsca, gdzie stał mój dom.
Zdaje się, że Jednocyfrowym odpowiadała nawet ta struktura osiedla: pas zamieszkiwany przez strażników dzielił ich od reszty mieszkańców.
Główna część osiedla, rozciągająca się blisko brzegu jeziora, składa się teraz z paruset domków, lepiej lub gorzej skleconych z gałęzi drzew i krzewów. Bardziej pracowici mieszkańcy postarali się o glinę i niektóre domki stanowiły coś w rodzaju przyzwoitych, szczelnych i mocnych lepianek.
Strażnicy pilnujący terenu za wzgórzem prawdopodobnie zdawali sobie sprawę, że nie wszystko, co podano do publicznej wiadomości na temat posiadanego wyposażenia, jest prawdą. Widywali samochód terenowy, którym posługiwali się czasem Jednocyfrowi, a także ciężarówką, śmigłowiec, ciągnik do przewozu kontenerów Musieli domyślać się, że plotki o zawartości podziemi mają pewne pokrycie w rzeczywistości, lecz żaden z nich me myślał ryzykować swej uprzywilejowanej pozycji dla próżnego gadania o owych domysłach. Sytuacja strażnika była wyraźnie lepsza niż pozostałych ludzi. Uważałem to zresztą za uzasadnione. Służba strażnika nie była zbyt łatwa i przyjemna. Zdarzały się nieraz przypadki pobicia któregoś z moich ludzi, gdy usiłowali interweniować w bójkach podpitych obywateli lub w trakcie poskramiania wybryków tych, którzy ulegli szeptanej propagandzie moich Nienumerowanych kolegów.
Znałem sytuację w osiedlu znacznie lepiej niż Jednocyfrowi, izolujący się w swym bunkrze i niezbyt często zjawiający się wśród mieszkańców. W interesie zarówno moim, jak i moich towarzyszy, nie o wszystkich wydarzeniach informowałem Jednocyfrowych. W przekonaniu Jedynki usunięcie z osiedla wszystkich Nienumerowanych miało rozwiązać sprawę ewentualnych niepokojów czy zamieszek. Z tego, co wiedzieli ode mnie Jednocyfrowi, wniosek taki wynikał jedynie pośrednio; zapewniałem ich zazwyczaj, że ludność jest na ogół zadowolona i pogodzona z koniecznościami wypływającymi z lokalnych warunków. Jedynego źródła niepokojów i potencjalnego ogniska zapalnego upatrywali w grupie dwudziestu paru członków załóg Konwoju, którzy niejako z założenia musieli być przeciwni nowemu porządkowi. Muszę jednak powiedzieć, że sytuacja różniła się nieco od tego prostego obrazu, jaki sobie wytworzyli Jednocyfrowi…
Młodzi, zdrowi ludzie, skazani na pierwotne warunki bytowania, znosili je dzielnie. Z początku byli rozgoryczeni, następnie wzięli się do pracy, na które tak czy inaczej byli przygotowani, a potem przez pewien czas, praca ta nawet dawała im wiele satysfakcji, choć pochłaniała wiele czasu i przysparzała tylko tyle, ile potrzebne im było do bezpośredniej konsumpcji. Muszę tu wyjaśnić, że w miarę jak pojawiały się pierwsze efekty przedsięwzięć rolniczych, Jednocyfrowi ograniczali odpowiednio dotacje żywnościowe, zmniejszając przydziały. Atmosfera życia z dnia na dzień utrzymywała się zatem, zmuszając wszystkich do intensywnego wysiłku. To, co było początkowo rodzajem wycieczki harcerskiej czy pikniku, zaczynało być męczące. O to chyba zresztą chodziło: ludzie nie powinni mieć zbyt dużo czasu i energii, którą mogliby poświęcić na myślenie i dyskusje. Wciąż byli na łasce władzy i nie mogli pozwolić sobie na żaden odruch protestu, nie narażając się na restrykcje i przykrości wynikające z obcięcia dziennej racji żywności. Myślę, że właśnie dla utrzymywania ich w tej zależności Jednocyfrowi ograniczyli możność poruszania się jedynie do obszaru półwyspu. Mogąc odbywać dalsze wycieczki, ludzie prędko przekonaliby się, że bez wielkiego trudu mogą zdobyć żywność w postaci łatwej stosunkowo do upolowania czy schwytania w sidła, zwierzyny leśnej. To jednak wytrąciłoby z ręki Jednocyfrowych ów niezawodny oręż, jakim była zależność ekonomiczna. Zamiast więc organizować próby zdobycia mięsa, choćby drogą prymitywnych polowań bez broni palnej, jeśli już nie chcieli ujawniać jej posiadania – rozgłaszali wieści o drapieżnikach czyhających w okolicznych lasach, co było dużą przesadą.
Wspomniałem, że według mnie izolacja Nienumerowanych nie rozwiązałaby sprawy ewentualnych zamieszek. Niektórzy osadnicy, nasłuchawszy się szeptanych wiadomości, powzięli pewne podejrzenia, iż nie są one czczym wymysłem. Nauczyli się jednak pilnować języków i nie mówili głośno o tym, co wiedzieli lub co uważali za prawdę. Nie stosowaliśmy na ogół żadnych represji za samo nieodpowiedzialne gadanie, lecz zawsze można było znaleźć sposób i powód do ukarania takiego gaduły, bo nikt nie jest zupełnie niewinny…
Główną troską Jednocyfrowych było staranne ukrycie informacji o prawdziwym przebiegu rebelii w jej pierwszych dniach oraz prawdy o rzeczywistej roli Ziemi. Uczuleni byli szczególnie na próby podawania w wątpliwość owej stworzonej przez siebie wersji historii Konwoju i swojej opatrznościowej roli w ratowaniu osadników przed narzuconą im jakoby administracją przedstawicieli ziemskich władz, za których uważali dowództwo Konwoju. Zwłaszcza próby dobrego wyrażania się o Ziemi były tępione z całą surowością – co było oczywiste, jeśli się weźmie pod uwagę dalekosiężny cel przyświecający urabianiu opinii i schematów myślenia…
Wedle mojej oceny sytuacji, nonsensem byłoby spodziewać się, że jakakolwiek, nawet dobrze zorganizowana bezpośrednia akcja może spowodować obalenie dyktatury Jednocyfrowych. Rozwiązania polityczne także nie wchodziły w rachubę: o wyborach do stałych władz mówiło się jedynie, nie robiąc żadnych kroków w tym kierunku. Dla mnie, rzecz jasna, oczywistym było, że Jednocyfrowi nie zaryzykują dopuszczenia kogokolwiek do władzy, a tym samym do swych tajemnic i prawdy o metodach, jakimi się posługują.
Nienumerowani jak gdyby nie rozumieli tego wszystkiego i z dziwnym, bezsensownym uporem usiłowali prostować historię i podburzać ludność. Jeśli kiedykolwiek można było przeciwstawić się rebeliantom, to jedynie na początku, nim własnymi rękami wznieśliśmy dla nich twierdzę nie do pokonania… Ale wówczas nikt z nas nie przypuszczał, pomimo ewidentnie brutalnych poczynań Jednocyfrowych, że głoszone przez nich początkowo ideały zamienią się w dyktatorski system rządzenia, podparty fałszem i obłudą.
Większość mieszkańców osiedla nie zdawała sobie sprawy z całej historycznej podszewki tego, co zastali po wyjściu z hibernatorów. Komunikaty i przemowy wygłaszane przez system megafonów rozmieszczonych w osiedlu kształtowały ogólną opinię na modłę znacznie odbiegającą od obiektywnej prawdy. Lecz z punktu widzenia dobra tych ludzi, a także pozostałych, przebywających jeszcze w pojemnikach, ważna była ich przyszłość, nie zaś przeszłość, której zmienić nie można. W istniejącej sytuacji, wobec braku jakiejkolwiek nadziei na korzystne i skuteczne działanie wewnętrzne, a tym bardziej, – na interwencję Ziemi w granicach czasu życia tego pokolenia, należało po prostu pogodzić się z realiami…
Nienumerowani byli innego zdania i oto właśnie doczekali się tego, co nieuchronnie musiało ich spotkać. Niemniej Jedynka naraził mi się ciężko, wrabiając mnie w swój perfidny plan, a do tego jeszcze traktując mnie w sposób lekceważący i złośliwy. Skłoniło mnie to do podjęcia akcji przeciwko niemo.
Mój plan opracowałem niezwykle starannie i zacząłem wcielać go w życie równolegle z przygotowaniami do deportacji Nienumerowanych. Przewidywał dwa warianty: próbę dokonania przewrotu w łonie grupy Jednocyfrowych oraz – na wypadek niepowodzenia – ucieczkę z tej planety, bo nic innego nie mogłoby wchodzić w rachubę po fiasku pierwszego wariantu…
Trzy promy orbitalne stały na strzeżonym terenie, dość daleko za wzgórzem. Załadunek żywności dla zesłańców odbywał się późnym wieczorem i nocą, dla uniknięcia zbytniego afiszowania się wobec straży. Z terenu za wzgórzem wycofałem strażników i przy pomocy czterech spośród więźniów dokonywałem załadunku promu używając w tym celu samojezdnego dźwigu i ciągnika do przewozu kontenerów. Więźniów pilnowali dwaj Jednocyfrowi, Siódemka i Ósemka, uzbrojeni w porażacze.
Korzystając z tego, że Szóstka wydający mi pojemniki z magazynu był podpity (o co postarałem się uprzednio) i przysypiał w kącie pomieszczenia, zdołałem zamiast pustych kontenerów zabrać pełne. Nie spowodowało to istotnego uszczerbku zapasów magazynowych, przewidzianych dla tysięcy ludzi przynajmniej na rok. Załadunek dużej ilości kontenerów nie wzbudził żadnych podejrzeń pilnujących Jednocyfrowych: byli uprzedzeni, że zabiorę parę opróżnionych, na cele mieszkalne.
Kiedy wszyscy byli już solidnie zmęczeni i ze względu na późną porę marzyli tylko o wypoczynku, oświadczyłem, że muszę jeszcze przetestować silnik promu przed jutrzejszą wyprawą.
Znając doskonale urządzenia napędowe, spowodowałem mały wybuch w komorze spalania i oświadczyłem, że nie zamierzam lecieć z niepewnym silnikiem, po czym bez słowa zacząłem przeładowywać kontenery do innego promu, stojącego nie opodal. Jednocyfrowi sklęli mnie za to, że nie sprawdziłem silnika wcześniej, a ja łaskawie pozwoliłem im zabrać więźniów do bunkra i iść spać, twierdząc, że dam sobie radę sam za pomocą dźwigu i podnośnika. Chętnie skorzystali z mojej propozycji, ja zaś przeładowałem jeden pełny kontener, a trzy inne opróżniłem i przeładowałem puste, zawartość pozostawiając w pierwszym promie, który zamknąłem i zablokowałem, by nikt przypadkiem nie spostrzegł jego zawartości…
Kiedy rano poszedłem zameldować Jedynce o gotowości do transportu, stwierdziłem, że już wcześniej dokonane aresztowania wszystkich Nienumerowanych, pozostających dotąd jeszcze na wolności. Świadkami akcji było podobno kilkunastu przypadkowo obudzonych mieszkańców pobliskich lepianek, którym wyjaśniono, że spiskowcy przeciw społeczeństwu zostaną przykładnie ukarani.
– Wszystko gotowe – powiedziałem Jedynce. – Jeszcze tylko ta broń, którą mieli dostać.
Wiedziałem dobrze, że nie da mi do ręki tych porażaczy, a tym bardziej – komukolwiek z deportowanych. Chciałem jedynie dowiedzieć się, jakie ma w tym zakresie plany.
– Szóstka poleci tam śmigłowcem – powiedział. – Zabierze dla nich broń i ładunki. Przy okazji sprawdzi, jak załatwiłeś sprawę.
– Może lecieć ze mną, promem. Zmieści się w kabinie.
– Nie chciałbym, aby… przytrafiło mu się coś złego.
– Nie ufasz mi?
– Nie o to chodzi. Po prostu jestem przesądny… Ci z parzystymi numerami nie mają jakoś szczęścia… – powiedział, znacząco przechylając głowę i patrząc na mnie bezczelnie.
– Niech tak będzie. Mam nadzieję, że nie rozwali się przy lądowaniu! – powiedziałem obojętnie. – I jeszcze jedno. Co z Luizą?
– Tak, jak się umówiliśmy: po wykonaniu zadania będziesz mógł ją sobie zabrać.
– Na pewno?
– Obiecałem.
– Wobec tego – powiedziałem dość ostro – niech Szóstka zabierze ją do śmigłowca. Chcę ją dostać zaraz po wykonaniu zadania.
– Dlaczego?
– Powiedzmy, że już nie mogę wytrzymać z tęsknoty. Skoro naprawdę zamierzasz mi ją oddać, to nie zrobi ci różnicy, jeśli dostanę ją tam i wrócę z nią razem.
– Dobrze.'… – wycedził powoli.
Byłem pewien, że obmyśla sposób dalszego odroczenia momentu, w którym będzie musiał pozbyć się zakładniczki.
– Uprzedzam cię, że przywiozę tutaj z powrotem cały transport, jeśli Luiza nie przyleci tam z Szóstką! – powiedziałem stanowczo.
– Nie ufamy sobie, Komendancie – powiedział uśmiechając się, niby żartem. – Szkoda! Jesteśmy sobie potrzebni nawzajem…
Widziałem jednak, jak jego małe, złe oczy błyszczą wściekłością. Gdyby miał innego pilota, pewnie potraktowałby mnie inaczej.
– Nie zabieram żadnych strażników, bo i tak będzie za ciasno w przedziale pasażerskim – powiedziałem odchodząc.
– Gdybyś miał jakieś kłopoty z silnikiem, to odrzuć korpus promu i ratuj się na spadochronach! – powiedział za mną, chichocząc.
"Bydlę! – pomyślałem. – Ale na szczęście, niedługo już będę go musiał znosić".
Zaraz po starcie rozsunąłem przegrodę dzielącą kabinę pilotów od przedziału pasażerskiego i w krótkich słowach przedstawiłem towarzyszom mój plan. Milczeli, mimo że zachęcałem ich do wyrażenia opinii i akceptacji.
– Nie wierzymy ci – powiedział któryś. – Zbyt dobrze wiemy, jaką pozycję zajmujesz i co zrobiłeś dotychczas…
– Ależ… – głos uwiązł mi w gardle. Zupełnie nie wiedziałem, jak mam ich przekonywać o czystości moich intencji. – Przecież… wszystko to robiłem z myślą o was, dla was, żeby was…
– Mamy do ciebie tylko jedną prośbę – usłyszałem głos mojego byłego dowódcy. – Żebyś już nigdy niczego więcej nie robił d l a n a s!
Byłem wstrząśnięty ich reakcją. Myślałem, że entuzjastycznie odniosą się do mojego planu przejęcia władzy w osiedlu, usunięcia uzurpatorów, zbudowania na nowo tego spaczonego świata, zapewnienia ludziom znośniejszych warunków życia… A oni nie mogli pozbyć się swych małostkowych uprzedzeń, swych prywatnych uraz, W swym zacietrzewionym partykularyzmie nie potrafili szerzej spojrzeć na sytuację. Cóż z tego, że w swych planach widziałem siebie na czele przyszłych władz tej planety? Czyż nie należałoby mi się to słusznie za moją aktywność, za ponoszenie codziennego ryzyka w delikatnych sytuacjach, w kontakcie z przeciwnikiem? To ja przecież naprawdę walczyłem o coś, podczas gdy oni uprawiali szeptaną agitację wzniecając zamieszki, zmuszając Jednocyfrowych do nieustannej czujności, wręcz szkodząc ogółowi i nie posuwając naprzód sprawy wprowadzenia tego społeczeństwa na drogę prawidłowego rozwoju. Utrudniali mi tylko moją rolę, zamiast dopomóc – albo… w najlepszym razie, uwalniali się od wszelkiej aktywności, siedząc w więzieniu… Czyż zasłużyłem sobie na te wszystkie epitety, które wypowiadali za moimi plecami, gdy lecieliśmy nad nieprzebytym gąszczem puszczy? Konformista! Sprzedawczyk! Zdrajca! Jeden z nich – po głosie poznałem drugiego pilota Delty, młodego chłopaka gdzieś ze środkowej Europy – powtarzał jedno słowo, którego nie znam, pewnie jakiś archaizm. Brzmiało to jak "folksdojcz", czy – podobnie… Drugi znowu, ze Skandynawii, nazwał mnie "quislingiem"… Też nie wiem, co to znaczy, ale na pewno to jakaś obelga…
Gdy wreszcie ucichli, postanowiłem użyć ostatniego atutu.
– Dobrze! – powiedziałem. – Nie ufacie mi. Być może, ze swego punktu widzenia macie podstawy, by mnie podejrzewać o jakąś prowokację… Przekonam was jednak, że nie macie racji. Moja dziewczyna przybędzie na miejsce, do którego zmierzamy. Zostawię ją z wami, by wkrótce zabrać was i ją z powrotem do osiedla, jeżeli powiedzie się mój plan. A jeśli nie… to odlecimy na Ziemię. Przygotowałem wszystko. Mam zapasy żywności dla dyżurnej załogi, zostawię wam tutaj prom… Jeśli nie zjawię się po was w ciągu najbliższych dziesięciu dni, lećcie do Alfy. Będę tam na was czekał. Odlecimy stąd razem!
– Zapomniałeś, że niektórzy z nas mają także żony lub dziewczyny, wciąż pozostające w anabiozie – zauważył jeden z pilotów.
– Przecież oni ich wam i tak nie oddadzą! – próbowałem ich przekonywać, szczęśliwy, że w ogóle podejmują ze mną dyskusję. – A zresztą, jeśli ktoś chce zostać… Możemy polecieć w kilkunastu, w dziesięciu nawet… Pomyślcie, zdecydujcie się! Jeśli mi się nie uda, przylećcie na Alfę, zabierając Luizę O to jedno was proszę, proszę was! Zaufajcie mi, uwierzcie!
Przemawiałem do nich długo, aż do momentu lądowania. Miałem wrażenie, że złagodnieli jakby, przestali odpowiadać mi ostro i chłodno. Widać zastanawiali się nad moimi planami, brali je pod rozwagę…
Nie miałem czasu wyjaśnić wszystkiego Luizie, gdy spotkaliśmy się wreszcie. Tym bardziej, że przy Szóstce niewiele mogłem jej powiedzieć. Zachowała się dziwnie. Zobaczywszy mnie z daleka, podbiegła w moją stronę, a potem, kilka kroków przede mną, zatrzymała się nagle… Jej spojrzenie mierzyło gdzieś powyżej moich oczu… Znałem skądś takie spojrzenie… Odczytywała numer… A potem nagle odwróciła się i musiałem ją doganiać, by zamienić z nią kilka słów…
A właściwie to ja mówiłem, a ona milczała patrząc uparcie, bez jednego słowa w ziemię…
Czyżby ten łotr Valamis mścił się na mnie zza grobu? Czyżby… powiedział jej o mnie coś złego? Nie, nie o mnie! Był bardziej perfidny. Uświadomił jej rolę numeru jedenastego w społeczności osiedla… Może to zresztą nie Valamis lecz Jedynka, w odwet za to, że go przechytrzyłem w ostatniej rozgrywce o odzyskanie tej dziewczyny… Oddał mi ją i zabrał równocześnie… Bo jakże miałem teraz sprostować, wyjaśnić to, co każdy jej potwierdzi?…