Sloth słuchał tej wymiany poglądów, uśmiechając się coraz wyraźniej. Pewna myśl kiełkowała w jego mózgu, narzucając się coraz silniej.
– Wiecie co, chłopcy? – powiedział wreszcie. – Chyba wiem, jak to wyglądało naprawdę!
Patrzyli na niego z zainteresowaniem, on uśmiechał się jeszcze przez chwilę, a potem spoważniał nagle.
– Myślę, że na Alfie nie było nikogo więcej, oprócz tego nieszczęśnika – powiedział powoli.
– Nie było Luizy, Letto, ani tamtych dwóch… On bardzo chciał, żeby ktoś do niego przyleciał. To miało być dowodem, że ktoś jednak wybaczył mu i zaufał. Czekał na to bardzo długo i to oczekiwanie było już zupełnie nie do zniesienia. On ich sobie wymyślił! Tak, wymyślił, a ściślej biorąc śnił ich obecność, podczas gdy na jawie nie było nikogo. Jego chory mózg wybrał sobie śnione sytuację i uznał je za zjawę, bo zawierały to właśnie, czego pragnął. A rzeczywistość – pustą, smutną i beznadziejną – wygodniej mu było uznać za sen. On żył w świecie własnego snu, wyobrażonej "rzeczywistości" sennych marzeń i urojeń. Tylko we śnie była Luiza – lecz poczucie winy kazało mu ukarać siebie samego, i wymyślił zdradę: tylko we śnie zabił rywala, bo jego podświadomość przypominała mu, że wcześniej już stał się zabójcą. Zabił Letto, a potem usunął ze swego snu także Luizę i pozostałych, karząc się sam za zabójstwo. Przy tym, z logiką szaleńca, musiał wreszcie wprowadzić jakiś porządek, jakąś równowagę pomiędzy snem i jawą, urojeniem i rzeczywistością Stworzył ich – a potem spowodował ich zniknięcie, żeby stało się zadość konsekwencji, żeby połączyć w jedno ową dwoistą rzeczywistość. Sam już nie potrafił odróżnić jawy od snu, więc sprowadził je do jednego i tego samego obrazu – pustego statku, w którym leciał lub śnił lot w pustkę starości i śmierci… Tak to musiało wyglądać. Zresztą, spróbujcie raz jeszcze przeczytać końcowe fragmenty zapisu, używając tego klucza, który proponuję. Wtedy wszystko zaczyna się zupełnie dobrze zgadzać…
– Świetnie, komandorze… – uśmiechnął się Achmat. – Nie wiemy tylko jeszcze, jednego: kiedy pisał swoje notatki? We śnie, który brał za jawę? Wówczas nie powstałyby w ogóle! Na jawie, którą brał za sen? To byłoby bez sensu z jego punktu widzenia!
– Jeśli te notatki w ogóle istnieją, to znaczy, że nie zastanawiał się i pisał je – z jego punktu widzenia – zarówno we śnie jak i na jawie…
– Jaka szkoda – zaśmiał się Silva – że nie możemy przeczytać tej ich części, którą pisał we śnie! Może wniosłoby to jeszcze parę informacji…
– I tego, co mamy, wystarczy, by dostać zupełnego pomieszania – pokiwał głową Sloth. – Spróbujcie teraz ustalić, gdzie przebiega granica pomiędzy tekstem pisanym przez człowieka w pełni władz umysłowych i częścią pisaną już przez szaleńca! A zresztą, chyba to nie jest konieczne. Początek powinien być w miarę prawdziwy. Spróbujcie więc zastanowić się, co mogło wyewoluować przez lat pięćdziesiąt z warunków początkowych, określonych w tych notatkach. Wnioski takie przydadzą się nam przy ustalaniu planów dalszego działania!
Nie należy wierzyć tym, którzy twierdzą, że napęd fotonowy pracuje bezgłośnie. Po wyłączeniu ciągu, gdy ogromna bryła statku obiegała już planetę po stałej orbicie parkingowej, Sloth mógł się przekonać, że istnieje pewna różnica pomiędzy tą i tamtą ciszą. Teraz było naprawdę cicho aż dzwoniło w uszach. Zastanawiał się, skąd pochodził tamten delikatny szum, lub może odbierana całym ciałem subtelna wibracja, tak słaba, że po paru dniach przestawało się ją zauważać i dopiero wyłączenie silników pozwalało odczuć jej brak… Przyszła mu do głowy śmieszna myśl, że można by to tłumaczyć bębnieniem fotonów o powierzchnie wklęsłych zwierciadeł. Od razu wyobraził sobie odpowiednią sytuacją: okrąglutkie z podziwu, zielone albo błękitne oczy dziewczyny – i on, Sloth, opowiadający banialuki o podróży z prędkością podświetlną, z takim przyspieszeniem, że aż słychać strumień fotonów bijących w reflektory.
Strasznie to lubił. Nie tyle może owe niewinne łgarstwa, co właśnie te pełne zachwytu zapatrzenie jakichś ładnych oczu. Śmiał się w duchu, kiedy słyszał wypowiedzi pilotów pozaukładowych, którzy w wywiadach dla prasy i holowizji z egzaltacją podkreślali, że pełnia życia zaczyna się poza orbitą Plutona. Dla niego prawdziwym życiem były – mimo wszystko – jednak te miesiące spędzane na Ziemi. Dalekie podróże stanowiły tylko przerywniki, cezury dzielące czas na owe kawałki życia, o których mówił stary Sako. Były jak pokrzepiający sen potrzebny po to, by oddzielić dzień od następnego dnia. Sen pełen fantastycznych, czasem groźnych wizji – lecz śniony z niezachwianą pewnością kolejnego przebudzenia w nowym dniu, w nowej, zmienionej rzeczywistości tej jedynej planety, gdzie żyły wciąż takie same i niezmiennie rozkoszne stworzenia o dużych, zachwyconych oczach…
Sloth przyłapał się na tym, że gęba uśmiecha mu się do tych rozmyślań, podczas gdy oczy śledzą obraz przesuwający się w oknie obserwacyjnym.
Planeta wyglądała z tej wysokości zupełnie inaczej, niż wszystkie inne, jakie widywał z bliska. W odróżnieniu od błękitnego koloru Ziemi, tu przeważał seledyn i różne odcienie zieleni. Nie było tu kontynentów oddzielonych od siebie oceanami. To raczej wody stanowiły wielkie odrębne plamy na tle dominujących obszarów lądu.
– Obie patrolówki gotowe, komendancie.
Sloth odwrócił twarz od okna. Za nim stał Silva, ubrany w dziwny kombinezon z ciemnoniebieskiej, lekkiej tkaniny.
– A cóż to za strój? – zdziwił się Sloth, oglądając pilota od kołnierza do pięt. – Skąd to masz?
– To jest model kombinezonu opracowany w swoim czasie dla osadników odlatujących na tę planetę. Miało to służyć jako codzienny strój roboczy. Dali nam kilkanaście kompletów…
– Czyżby nasi zaopatrzeniowcy wierzyli, że te szmaty przetrwały tutaj pół wieku?
– Nie doceniasz osiągnięć włókiennictwa. Już pół wieku temu istniały tkaniny nie do zdarcia. Na Ziemi praktycznie się ich nie stosuje. Ludzie lubią mieć coś nowego, trwałość odzieży nie musi być zbyt wielka. Osadników zaopatrzono w najtrwalsze odzienie, jakie wówczas istniało.
– Myślałem, że zabrali ze sobą jakieś własne, osobiste rzeczy…
– O ile wiem, każdy mógł zabrać trochę bagażu. Nie sądzę jednak, by oddano im cokolwiek. Pewnie powiedziano im, że ich bagaż w ogóle nie został załadowany na statki.
– Masz rację. To jeden z lepszych sposobów wzbudzenia wrogości w stosunku do winnych – uśmiechnął się Sloth. – Zawsze jestem wściekły, kiedy mi zgubią walizkę podczas podróży lotniczej. A te kombinezony mogą się przydać. Obawiam się tylko, że są zbyt świeże…
– Sądzisz, że będziemy musieli… wejść między nich nie rozpoznani?
– Chyba trzeba będzie od tego zacząć. Nie wiadomo, czy nas lubią…
– Myślisz, że… wychowano ich zgodnie z planami Jednocyfrowych?
Sloth milczał przez chwilę, znów patrząc na przesuwający się powoli obraz powierzchni planety. Od strony kabin załogowych nadszedł Achmat, również w kombinezonie osadniczym.
– Nie wierzę, by tak wynaturzony system zarządzania mógł przetrwać pięćdziesiąt lat – powiedział Silva, z powątpiewaniem kręcąc głową. – Przecież ludzka cierpliwość ma swoje granice! Jak długo można tolerować dyktaturę czy oligarchię paru zwykłych oszustów? Myślę, że wkrótce po ucieczce Jedenastki musiał załamać się cały ten bzdurny, bezsensowny układ.
Ludzie, lecąc tutaj, spodziewali się czegoś innego, wiedzieli czego chcą…
– Nie zapominaj, że ci, którzy odlecieli z Ziemi, są teraz w najlepszym razie staruszkami po siedemdziesiątce, wielu już nie żyje. Cała zaś reszta – to ludzie urodzeni tutaj. Oni wiedzą o Ziemi jedynie to, co im opowiedziano – wtrącił Achmat.
– Mimo wszystko, nie mogę uwierzyć, że władza Jednocyfrowych przetrwała do dziś… – Silva obstawał przy swoim optymizmie. – Przecież i oni też już są starcami i na pewno nie liczą się w życiu publicznym. Musieli wreszcie ustąpić, rozpisać wybory, przekazać władzę przedstawicielom społeczeństwa…
– Obawiam się, że nie mogą tego zrobić, póki żyją! Przecież to oznaczałoby ujawnienie całego fałszu, którym karmiono ludzi od początku. Jeśli nie rządzą nadal, to albo wymarli, albo ich obalono siłą i rozliczono za nie spełnione obietnice.
Sloth z melancholijnym uśmiechem przysłuchiwał się ożywionej dyskusji młodszych kolegów. Jako zatwardziały sceptyk z domieszką cynizmu, którego nauczyła go obserwacja spraw tego świata przez ostatnie półtora stulecia, miał swoje własne zdanie i osobiste prognozy ekstrapolujące w czasie stan opisany przez Jedenastkę. Nie chciał jednak przerywać wymiany poglądów młodych ludzi, pełnych optymizmu i wiary w lepsze cechy ludzkiej natury.
– Nie sądzę, by Jednocyfrowym udało się dłużej niż przez kilka lal mamić osadników wizją szczęśliwej przyszłości, podczas gdy rzeczywistość przedstawiała się wciąż niezbyt różowo, albo nawet coraz gorzej – kontynuował Silva. – Ich metoda odebrania wszystkiego na początku i dawania po trochu w chwilach, gdy ludzie tracili cierpliwość, nie wydaje mi się skuteczna… Zresztą, na jak długo mogło starczyć tego, co mieli do dawania? Musiały się wreszcie skończyć zapasy żywności przywiezionej z Ziemi, wzrastała liczba ludzi w osiedlu, niezadowolenie musiało wzrastać w miarę, jak czas upływał, a sytuacja nie ulegała istotnej poprawie. Jednocyfrowi, coraz starsi i mniej operatywni, musieli wreszcie przerzucić trudy rządzenia na barki innych.
– Nie zrobili tego dobrowolnie, jestem pewien – powiedział Achmat z przekonaniem.
– Musieliby wyrzec się swoich luksusów i zapasów, które zachowali dla siebie, oraz wszystkiego, co zapewniała im piastowana władza.
– Wierzysz w skuteczną rewolucję osadników?
– A ty – w abdykację dyktatorów?
– No, w każdym razie uważam, że znajdziemy tam logiczne i racjonalne stosunki społeczne. Na pewno będzie to jakaś przyzwoita, demokratyczna wspólnota pracujących uczciwie ludzi.
– Mogę się zgodzić z tym przypuszczeniem, lecz sądzę, że uprzednio musieli sobie taki stan wywalczyć. Powiem nawet więcej: jestem przekonany, że zastaniemy osiedle w stanie rozkwitu, a ludzi – zadowolonych z życia i na swój sposób szczęśliwych. A ty co o tym sądzisz, komandorze?
Sloth powoli odwrócił twarz w ich stronę, wciąż uśmiechając się ironicznie do własnych myśli,
– Skąd pochodzisz, Silva? – spytał.
– Z Ameryki Południowej…
– Znasz zapewne trochę historię tego kontynentu. Czy pamiętasz, by któryś z licznych dyktatorów rządzących w różnych okresach różnymi krajami ustąpił dobrowolnie ze swego stanowiska, wyrzekł się władzy i płynących z niej korzyści? Zresztą, nawet wśród naprawdę wielkich przywódców, ideologów dobrej sprawy ludzkiego szczęścia, niewielu było takich, którzy potrafili oprzeć się chęci samonagradzania się za swe zasługi. Rewolucjonista Bonaparte mianował się nawet cesarzem… Kogóż spośród orędowników sprawiedliwości dla zwykłego człowieka moglibyśmy uznać za prawdziwie bezinteresownych? Może Chrystusa, może Lenina… Kogóż jeszcze wymienilibyście bez wahań i wątpliwości?
– Ale chyba zgodzisz się z nami, komandorze, że tam na dole, wszystko musiało się zmienić, że nie mógł przez pięćdziesiąt lat przetrwać ten, sztuczny, bezsensowny system, ten nieszczęsny eksperyment na żywych ludziach?
– Nie uwzględniacie jednego istotnego czynnika – powiedział Sloth z nutką smutku w głosie. – Nie doceniacie potęgi kłamstwa… Oparte na nim systemy są niestety wyjątkowo trwałe. Wynika to stąd, że posługiwanie się kłamstwem w miejsce prawdy jest o wiele łatwiejsze i efektywniejsze. Kłamstwo jest elastyczne, inne na każdą okazję, dające się dostosować do bieżących potrzeb – a więc skuteczniejsze niż prawda, która nie daje się modyfikować. Boję się, że rzeczywistość, jaką zastaniemy na tej planecie, może dalece różnić się od wszelkich naszych przewidywań.
5. Autopsja, czyli prawie cała reszta prawdy o planecie Ksi
Sloth zatrzymał się i patrzył wzdłuż brzegu jeziora w kierunku, z którego przybyli. Szeroki, łagodny łuk zatoki błyszczał zielenią spokojnej wody. Na przeciwległym jej krańcu, ponad zaroślami schodzącymi do samego brzegu można było jeszcze dojrzeć celujący w zenit dziób rakiety patrolowej, lecz była to już tylko cienka igiełka na tle szaroniebieskiego nieba nad horyzontem. Słońce osiągnęło najwyższy punkt swej drogi i przyjemnie grzało poprzez kombinezony. Gdyby nie lekki, wilgotny powiew znad wody, byłoby bardzo gorąco.
– Odpocznijmy – powiedział Sloth i zrzucił z ramienia pasek torby.
Achmat i Silva zatrzymali się obok i wszyscy trzej wystawili twarze na ożywczy wiaterek, który marszczył lekko wodę jeziora.
– Co za klimat! – westchnął Silva. – Tu dopiero można żyć!
– W tej strefie przez cały rok jest podobnie – dodał Achmat. – Oś obrotu planety jest nieznacznie nachylona do płaszczyzny orbity. Rok trwa kilkakrotnie dłużej niż na Ziemi, ale jego długość nie ma żadnego znaczenia, bo pory roku praktycznie nie występują.
– Hę godzin trwa tutaj doba? – spytał Sloth. patrząc w kierunku słońca poprzez ciemne okulary. – Osiemnaście godzin?
– Około szesnastu. Musimy się pospieszyć by dotrzeć przed nocą do osiedla. – Achmat sprawdził godzinę i przeliczył czas na kalkulatorze wmontowanym w zegarek. – Zachód słońca za trzy i pół godziny.
– Tylko szesnaście! – zdziwił się Sloth. – No tak. Teraz rozumiem!
– Co, komandorze? – Silva przysiadł na dywaniku zielonobrunatnych porostów ścielących się pod ich stopami.
– Dziwiłem się, czytając zapiski Pradziadka, że tak niewiele napisał o życiu prywatnym osadników… A oni po prostu nie mieli na nie czasu! Dzień pracy kończył się o zmierzchu, a potem szli spać. Wymarzona planeta dla twórców nowego społeczeństwa, bez holowizji i masowych rozrywek, bez problemu spędzania wolnego czasu, którego po prostu nie ma!
"Pradziadkiem" nazwali umownie staruszka z Alfy, gdy się okazało, że brak danych do ustalenia jego tożsamości. W notatkach rzeczywiście trudno było doszukać się szczegółów dotyczących osadników. Widać staruszek – wówczas aktywny komendant straży, sławetna Jedenastka, postrach głosicieli wywrotowych haseł – tak wiele czasu poświęcał na gromadzenie zasług i wspinania się po szczeblach władzy, że po prostu niezbyt się orientował, co robią ludzie w osiedlu. Znacznie lepiej poinformowany był o obyczajach mieszkańców bunkra.
– Nawet gdyby zanotował wszystko dokładniej, teraz i tak nie byłoby to aktualne – stwierdził Silva, posilając się koncentratem z tuby.
Jakieś drobne zwierzątko wybiegło z zarośli – szara kulka sierści na sześciu szczudłowatych nóżkach – i przypadłszy do brzegu o kilkanaście kroków od siedzących ludzi, zanurzyło w wodzie cienki, trąbkowaty ryjek.
– Podoba mi się tutaj! – westchnął Silya, przeciągając się leniwie. – Może by tak… zostać, komandorze?
– Napisz raport, rozpatrzy się… – uśmiechnął się Sloth. – O ile nie zmienisz zamiaru po dokładniejszym rozejrzeniu się w osiedlu…
– O, właśnie. Jak się do tego zabierzemy, komandorze? – wtrącił Achmat, skubiąc liście jakiegoś zielska rosnącego przy brzegu. – Miałeś jakiś plan działania…
– Przede wszystkim musimy tam dotrzeć przed nocą.
Wstawali niechętnie, bo nogi, odwykłe od długich marszów, musiały dźwigać ciężar ich ciała o kilkanaście procent większy niż na Ziemi. Do tego jeszcze każdy niósł sporo ekwipunku, broń, żywność.
Sloth uparł się, by wylądować możliwie daleko od osiedla, które bez trudu znaleźli przy użyciu detektorów podczerwieni, obserwując planetę z orbity. Zlokalizowano je w jednym z punktów wytypowanych jeszcze przed wyruszeniem Konwoju z Ziemi. Rejon ten był stosunkowo najdokładniej zbadany w czasie automatycznych sondowań. Fotomapy, które przywieźli, z Ziemi, były bardzo dokładne.
Półwysep zaczynał rysować się przed nimi rozdzielając szarozieloną krechą wodę od nieba. Słońce przechylało się ku zachodowi, świecąc im teraz prosto w oczy. Zarośla gęstniały, sięgając do samej wody i chwilami musieli przedzierać się pośród sterczących z ziemi grubszych łodyg i pni, z których wyrastały gałęzie, kryjące ostre, zdradliwe kolce wśród mięsistych liści o kolorze skórki dobrze wypieczonego chleba, albo zielonych jak woda w jeziorze.