U nasady półwyspu zaczynały się wyższe krzewy i drzewa o niekształtnych, gęsto na wylot podziurawionych pniach. Z tych dziur wyglądały jakieś monstrualne, pierzaste stwory o ogromnych, żółtych oczach, z niewiarygodną prędkością uciekające, gdy się zbliżali, lub pod-fruwające wyżej, tam gdzie gęste korony drzew splatały się gałęziami i zamykały nad idącymi nieprzejrzystym stropem.
Tutaj, wśród drzew, było chłodniej, szło się znacznie lepiej, z mniejszym wysiłkiem.
Raz tylko drogę przecięło im stadko większych zwierząt, przypominających duże, plamiste psy o wielkich głowach i mięsistych, grubych ogonach jak u kangura. Przystanęli z miotaczami gotowymi do strzału, lecz zwierzęta zbiegły po pochyłości brzegu i zanurzyły się w wodzie tak, że tylko końce ogonów sterczały nad powierzchnią.
– To chyba… mangur cętkowany, z rodziny ogonodysznych – powiedział Achmat. Podrażniony może być niebezpieczny. Jest drapieżnikiem, ale żywi się głównie zwierzyną wodną.
– A ty skąd wiesz? – zdziwił się Sloth.
– Czytywałem raporty o tej planecie. Na wachtach miałem sporo czasu.
Brzeg skręcał ostro w prawo, wcinając się w toń jeziora. Szli dalej, coraz ostrożniej i wolniej. Zapadał zmierzch, niebo nabierało odcienia brudnego fioletu. Nie widzieli zachodzącego słońca, zasłaniała je gęstwa lasu porastająca środek półwyspu. Posuwali się tuż nad wodą, wygładzającą się w lustro, odbijające kolor nieba. Ponad toń wystrzelały czasem, w różnych odległościach od brzegu, fontanny wody lub jakiś podłużny, obły kształt zataczał wysoką parabolę i znikał znowu pod powierzchnią.
Las skończył się nagie, odsłaniając rozległą równinę, porośniętą niską roślinnością, Teren wznosił się łagodnie w kierunku środka półwyspu, przechodząc w rysujące się na horyzoncie nagie wybrzuszenie… To musiało być wzgórze, wspominane tak często w zapisie Pradziadka. Sloth dał znak, by się zatrzymali. Słońce zaszło już pół godziny temu, zmrok gęstniał szybko.
– Pójdziemy dalej brzegiem jeziora, w kierunku końca półwyspu – powiedział Sloth rozglądając się po równinie.
Ściemniało się szybko. Przedarli się przez pas gęstych, kolczastych zarośli, za którym rozciągało się ogromne pole porośnięte niskimi, posadzonymi w rzędach, ciemnozielonymi kępkami roślin. Achmat wysunął się do przodu i sięgnął do najbliższego krzaka. Oglądał przez chwilę zerwany pęd.
– Jesteśmy w domu! – powiedział, podając go Slothowi. – To kartofle.
Pole kartofli sięgało do samego brzegu jeziora. Szli dalej jego skrajem, rozglądając się czujnie.
– Tam! – wskazał nagle Silva. – Co to może być?
Wśród pola, o jakieś dwieście metrów od nich, widniał ciemny, stożkowaty kształt. Obok niego poruszała się jakaś zgarbiona sylwetka.
– Achmat – powiedział Sloth cicho. – Zobacz z bliska.
Posuwając się na czworakach wzdłuż bruzdy między rzędami kartoflanych krzewów, Achmat zbliżył się do stożkowatego obiektu. W gęstym już mroku dostrzegł niski szałas z gałęzi wiązanych witkami pnączy. Ktoś wpełzł do środka, skąd słychać było lekkie postukiwania, jakby patykiem o blachę.
Z szałasu wynurzył się człowiek. Nie był młody, plecy miał zgarbione i postękiwał prostując grzbiet. W jednej ręce trzymał blaszane naczynie, w drugiej – coś w rodzaju łyżki wystruganej z drewna. Potoczył wzrokiem wokoło, wypatrując czegoś w kartoflisku, a potem, jakby uspokojony, zgiął się w pół i z powrotem zniknął pod daszkiem z gałęzi.
Achmat odczekał jeszcze kilka minut i wycofał się powoli o kilkanaście metrów, a potem, nisko schylony, pobiegł w stronę towarzyszy.
– To pewnie dozorca pilnujący pola – powiedział, kładąc się w bruździe obok Slotha.
– Tylko jeden?
– Chyba tak. Szałas jest bardzo mały, dwóch by nie wlazło.
– Trzeba z nim porozmawiać – zadecydował Sloth. – Chodźmy.
– Zobaczy, że nie mamy numerów! – zaniepokoił się Achmat.
– Nic nie szkodzi. Kiedy opowie, że widział Nienumerowanych, nikt mu i tak nie uwierzy.
Wstali i ruszyli bruzdą w kierunku szałasu. Nać ziemniaków szeleściła o tkaninę kombinezonów. Człowiek w szałasie musiał usłyszeć nadchodzących, bo wyskoczył stamtąd nagle podnosząc dłoń do ust. Rozległ się wysoki, przejmujący gwizd, który urwał się natychmiast.
– Ej, czego wy tam?… – głos jego drżał lekkim niepokojem. – Straszycie człowieka po nocy! Jak chcecie kartofli, to nakopcie sobie, tylko z brzegu, jeden cały rząd, albo dwa, i potem wyrównać bruzdę, żeby nie było widać…
– Pozwalasz? – spytał Sloth.
– A jak nie pozwolę to co, nie weźmiecie? – zaśmiał się nerwowo dozorca. – To i tak przecież nie moje tylko wspólne. Mało to ludzie nakopią po nocach…
– A od czego tu jesteś? Masz pilnować, czy nie?
– Mam odpędzać maagury i trykwy. O ludziach nikt nic mi nie mówił – znów się roześmiał ulegle, pojednawczo.
– Mangury? Przecież one nie żrą kartofli – włączył się Achmat. – One żerują w wodzie.
– W wodzie też. A kartofle… Może kiedyś, jak nie było, to nie żarły. One żrą wszystko, nawet jeden drugiego. Widziałem, jak Jeden łamane przez Dwanaście strzelał do mangurów. One zawsze chodzą stadem. Zabity upadł, a tamte od razu rzuciły się żreć go. Na kawałki rozdarły. Jeden łamane przez Dwanaście musiał od razu całe stado wystrzelać, żeby zostało trochę mięsa. Byłem na nagonce. Dostałem kawałek. Delicje!
– A ty, tutaj, czym je odpędzasz?
– Gwizdkiem. Boją się tego.
– Mógłbyś zapolować, jeśli takie smaczne.
– Kiedy mówię, że stadem chodzą. I z czego strzelać? A poza tym, to przecież zabronione!
– A Jeden łamane przez Dwanaście może?
– On Wszystko może, bo to syn Jedynki. Dwunasty, ale syn. A wy, co? Może… kłusujecie?
Cofnął się nagle, choć i tak stali z dziesięć metrów od niego.
– Nie bój się. Ani po kartofle, ani Rysować nie przyszliśmy.
– No, to po co? – zdziwił się szczerze.
– Porozmawiać..
– Aa… No, to siadajcie. Porozmawiać. Ze mną. O czym? – zaniepokoił się nagle. – Wy ze straży? Ja… nigdy żadnych kłusowników tu nie widziałem, naprawdę!
Podeszli bliżej i kazali mu usiąść. Posłusznie klapnął przed szałasem, a oni otoczyli go półkolem. W ciemności widać było tylko zarys postaci i nie było obawy, że dostrzeże brak numerów.
– Jaki masz numer? – spytał Sloth.
– Dwa tysiące trzysta dwa łamane przez trzy.
– Aha. To znaczy, twój ojciec przyleciał tu z Ziemi.
– Przywieźli go, dranie! Ale my się im nie damy!
– Komu?
– Jak to – komu? Jest tylko jeden wróg. Ci z Ziemi!
– Kartofli nie możesz obronić, a tych z Ziemi chcesz odeprzeć?
– Od tego mamy straż. Oni nas obronią.
– A gdybyśmy to my byli z Ziemi?
– E, tam. Nie żartuj – wzdrygnął się dozorca.
– No, to jesteśmy.
– Głupio żartujesz. Oni są zupełnie inni. Wy jesteście zwyczajni ludzie z osiedla.
– Ci z Ziemi też są podobni.
– To zależy, którzy. Ci, co pracują, są podobni. Ale wynędzniali, głodni i nieskłonni do żartów. Ich zresztą nikt by tu nie puścił. Są w niewoli Władców i Dozorców.
– Tutaj też są władcy i strażnicy.
– Nasza władza jest dobra, bo pozwala nam pracować i możemy jeść codziennie, a nawet dwa razy na dzień. A nasi strażnicy bronią nas przed okrutnymi Dozorcami z Ziemi. Okropnie bym nie chciał urodzić się tam… Jakie to szczęście, że ojca wywieźli tutaj, na naszą planetę…
– Tam jest zupełnie inaczej niż myślisz – powiedział Silva.
– Wiem… Na pewno jest inaczej. Dużo gorzej niż mogę sobie wyobrazić. Ci biedni niewolnicy pracują po osiem godzin na dobę, a my tylko po sześć i na odpoczynek zostaje nam aż dziesięć… Oni mają Dzień Wdzięczności co siedem dni, a my – co dwanaście… Współczuję tym biedakom… Może kiedyś będziemy dość silni, by im pomóc, wyzwolić ich z tyranii Władców i Dozorców… Ale na razie jest nas zbyt mało. Musimy ciągle pracować, bez wytchnienia pracować, by ich kiedyś wyzwolić z tego jarzma… Byłoby nam tu jeszcze lepiej, gdybyśmy nie musieli tak pracować dla obrony przed tym samym wrogiem, który ich gnębi i nam zagraża.
Skończył tyradę i patrzył przez mrok, kolejno na każdego z przybyszów.
– Dobrze odpowiadałem? – bąknął nieśmiało.
Zrozumieli, że wziął tę rozmowę za rodzaj egzaminu czy testu ideologicznego.
– A czego się spodziewasz? Awansu? – spytał Sloth.
– Myślałem, że… może to w związku z moim podaniem… o zwolnienie z Dobrowolnych Darów…
– W każdym razie, dobrze mówiłeś. Możesz spać spokojnie.
Wstali kolejno i ruszyli bruzdą do końca kartofliska, gdzie zaczynały się krzewy. Tutaj przespali się nieco, by przed Wschodem słońca ruszyć w dalszą drogę.
Teren przed nimi układał się faliście. Wspinali się na niskie pagórki i schodzili w rozległe doliny, pokryte siatką uprawnych pól. Można było rozpoznać kilka gatunków ziemskich warzyw oraz jakieś miejscowe rośliny, posadzone w równych rzędach. Tam, gdzie grunt obniżał się, leżały miejscami szare płaty mgły. Gęstszy tuman okrywał brzeg jeziora. Słońce nie wzeszło jeszcze, oświetlając spod horyzontu wiszące nisko obłoki i nadając im pomarańczowo-żółty odcień.
Gdy stanęli na szczycie kolejnego pagórka, oczom ich ukazał się zarys sporego wzniesienia, ciągnącego się poprzecznie do ich drogi. Po lewej stok wzgórza wyłaniał się dość stromo z gąszcza zarośli i wspinał do szczytu widniejącego wyraźnie na tle nieba Dalej, na prawo, w kierunku jeziora, stok opadał łagodnie, zanurzając się w gęstszą mgłę. Po prawej stronie szczytu, nieco poniżej, rysowała się ciemna bryła jakiejś obłej, prawie kulistej budowli. Przypominała ogromną ludzką głowę, zwróconą twarzą ku jezioru. Poniżej na prawo od niej, od połowy widocznej części stoku aż do zamglonego podnóża można było dostrzec kanciaste zarysy mniejszych brył, rozmieszczonych tarasowate na różnych poziomach. To musiały być domy osiedla.
– Wygląda zupełnie nieźle – powiedział Silva, zatrzymując się obok Slotha. – Bardzo ciekawe rozwiązanie urbanistyczne.
– Co to jest, tam, pod szczytem? Wygląda jak ogromne popiersie – zastanawiał się Achmat, wytężając wzrok. – Zdaje się, że widzę zarys ludzkiego profilu.
– Idziemy! – przynaglił Sloth.
Za ich plecami wstawało słońce. Jego promienie rozświetlały stok wzgórza, wydobywając z niego szczegóły kształtów poszczególnych budynków. Mgła znikała szybko, osuwając się w dół stoku, jakby wycofywała się nad wodą.
– Widzisz, komandorze! Poradzili sobie bez niczyjej pomocy. Jest im tu naprawdę dobrze. Czuję, że napiszę ten raport…
Szli dalej w kierunku wzgórza, schodząc teraz na rozpościerającą się wokół niego płaszczyznę. Szczegóły zabudowań widać było coraz lepiej. Bryła pod szczytem wzgórza okazała się rzeczywiście ogromnych rozmiarów posągiem, przedstawiającym ludzką głowę. Poniżej stały okazałe budynki z kamienia i drewna, o matowo połyskujących oknach. Było ich kilkadziesiąt, stojących luźno i otoczonych zielenią. Niżej, u podnóża stoku, budynki były skromniejsze, rozmieszczone ciaśniej przy wąskich uliczkach. Mogło ich być kilkaset, lecz trudno było się zorientować w dokładnej ich liczbie, bo okalały wzgórze i część ich ukryta była po drugiej jego stronie.
– Pięćdziesiąt lat, to bardzo długo. Pracowici ludzie mogą w tym czasie zbudować wspaniałe rzeczy – zachwycał się Silva. – Niepotrzebnie obawialiśmy się o nich. Mieszkają tu lepiej, a przynajmniej me gorzej niż na Ziemi. Wszystko zmienili od czasów, które nasz Pradziadek opisał w swoim dzienniku…
Sloth wciąż milczał, patrząc w kierunku cofającej się mgły. Rzedła coraz bardziej i teraz przebijał przez nią jakiś regularny, geometryczny rysunek jaśniejszych plam rozmieszczonych wzdłuż prostych linii wokół centralnego, kwadratowego pola, na płaszczyźnie ciągnącej się między wzgórzem a brzegiem jeziora. Słońce wyszło zza chmur, od lądu nadbiegł suchy, ciepły powiew.
– Popatrzcie tam – powiedział Sloth, wskazując ręką.
Achmat i Silva oderwali zachwycony wzrok od wesoło podświetlonej słońcem dzielnicy willowej i spojrzeli w prawo.
Spod woalu rozpływającej się mgły wynurzały się długie rzędy ciasno obok siebie ustawionych szarych kopczyków. Wokół nich widać było poruszające się postacie ludzkie.
– To są właśnie ci pracowici ludzie, o których mówiłeś – powiedział Sloth, ujmując Silvę za ramię. – Oni zbudowali te piękne domy.
Wszyscy trzej stali teraz, zwróceni twarzami w stronę jeziora. Mgła zniknęła zupełnie, odsłaniając ciągnące się, jak okiem sięgnąć, wzdłuż brzegu jeziora, nie kończące się rzędy tysięcy szarych, niskich lepianek.
– Czy nadal sądzicie, że nasza podróż nie była potrzebna? – Sloth uśmiechał się smutno, nie odrywając oczu od osiedla. – Owszem, dużo się zmieniło przez tych pięćdziesiąt lat. Tylko, że zmiana nie zawsze musi oznaczać poprawę. Dla tych na dole zmieniło się niewiele… Może tyle tylko, że zdążyli oblepić gliną swoje szałasy z gałęzi…
– Jak oni to robią? – mruknął Achmat, wskazując głową w/górze. – Jak zmuszają tych ludzi do pracy i posłuszeństwa? Przecież… chyba już nie mają nic do dawania…
– Na pewno. Teraz raczej… biorą, niż dają.
– Ale dlaczego… ci ludzie… godzą się na to?
– Nie ma trwalszych systemów, niż te, które opierają się na fałszu. Zadaj parę pytań któremukolwiek z nich, a dowiesz się niespodziewanych rzeczy…
– Co zrobimy dalej, komandorze?
– Rozdzielimy się. Ukryjcie porażacze pod kombinezonami. Myślę, że poradzimy sobie w pojedynkę. Czy każdy ma pojemnik z gazem i filtr do oddychania? W porządku. Ty, Achmat, pójdziesz do dzielnicy willowej. Silva pokręci się w okolicy tej… głowy pod szczytem. Nikomu ani słowa o nas, żadnych wyjaśnień, tylko słuchać i rejestrować. Sprawdzimy łączność.
Poprawił odbiornik w uchu i przekręcił mikrofon imitujący zapięcie kombinezonu na piersi.
– Idziemy – powiedział. – Środków obronnych należy używać tylko w ostateczności. Gdy dam sygnał, spotkamy się w tym miejscu.
Wąską, piaszczystą uliczką Sloth wyszedł na kwadratowy plac, rozciągający się pośrodku osiedla. Ludzie zaczynali pojawiać się przed domami, odsłaniali workowate zasłony w otworach drzwi i okien, wynurzali się z wnętrza ciemnych lepianek, wystawiając do słońca śniade, opalone twarze. Nie wyglądali na niedożywionych. Mężczyźni nosili dość obfite brody i wąsy, wszyscy mieli długie włosy, rozpuszczone lub powiązane w warkocze i węzły. Niektórzy myli się przy studni na rynku, ciągnąc wodę blaszankami uwiązanymi na drutach.
Ubrani byli różnie… Starsi ludzie nosili kombinezony podobne do tych, w jakie zaopatrzono załogę Slotha. Ubrania były podniszczone, lecz trzymały się nieźle jak na pięćdziesiąt lat użytkowania. Młodsi mieli na sobie proste ubiory z tkanin sporządzonych prawdopodobnie z miejscowych włókien roślinnych, przypominających grube tkaniny, używane powszechnie do wyrobu spodni roboczych w czasach staro-amerykańskich.
Pozdrawiali się podniesieniem dłoni i jakimś wykrzyknikiem, brzmiącym jak krótkie "ha!" Sloth zauważył, że wielu z nich nosi włosy opadające na czoło, jakby celowo dla zasłonięcia numeru, sam więc także nagarnął dłonią parę kosmyków na swoje niezbyt dokładnie wymalowane cyfry.
Przeszedł skrajem rynku i skręcił w wąską uliczkę pomiędzy domkami wyraźnie chylącymi się ku ziemi, o spękanej gęsto powierzchni glinianej polepy. Uliczka była prawie pusta, tylko gdzieniegdzie na progach domów widział siedzących ludzi, przeważnie starych mężczyzn i kobiety. Sloth szedł powoli, odprowadzany sennymi spojrzeniami starców. Przy jednym z nich, siwym i bezzębnym, zatrzymał się na chwilę.
"Ten będzie dobry" – pomyślał i rozejrzał się dokoła. W pobliżu nie było nikogo więcej.
– Ha! – powiedział, unosząc dłoń. – Jak zdrowie?
Staruszek podniósł na niego łagodne, jasnoniebieskie oczy i przyglądał mu się przez chwilę, jakby usiłując sobie przypomnieć, czy zna twarz Slotha.
– Uu, zdrowie! – powiedział, sepleniąc – Jakie tam zdrowie, synu. Było, przeszło…
Sloth zbliżył się i odczytał z trudem błękitny numer wśród pomarszczonych fałdów skóry na czole starca. Było to czterysta trzydzieści pięć, albo może sześć, ostatnia cyfra była niezbyt wyraźna.