Cała prawda o Planecie Ksi - Януш Зайдель 2 стр.


– Macie jakieś pomysły, hipotezy? – Sloth uniósł wzrok znad arkusza.

– Tyle Hipotez, ilu dyskutantów – zaśmiał się Sako. No, może trochę przesadziłem, ale niewiele. Do tego jeszcze parę wersji analizy komputerowej przy różnych założeniach.

– Obca o Ingerencja? Czy może mieszkańcy innej z planet tego układu? Albo samej Ksi?

– Wiesz, jak dokładne są badania sondami automatycznymi. Ale z drugiej strony, trzeba sobie szczerze powiedzieć, że nie braliśmy pod uwagę możliwości istnienia istot rozumnych w tamtym układzie. A automat eksploracyjny można tak przeprogramować, że zaniesie z powrotem takie informacje, jakimi się go nafaszeruje. Jednakże to nie miałoby sensu. Gdyby tam żyły jakieś istoty na poziomie cywilizacyjnym pozwalającym rozpracować nasze automaty, to na pewno byśmy o tym wiedzieli wcześniej. Poza tym, gdyby nie życzyli sobie odwiedzin, wymazaliby z pamięci automatów informacje o warunkach na planecie i zastąpili je takimi, które wykluczałyby osadnictwo.

– A może właśnie chcieli nas zachęcić do przybycia, podając nam za pośrednictwem naszych sond sfałszowany sielankowy obraz planety? Może znają nasze warunki z analogicznych sondowań?

– Wszystko to braliśmy pod uwagę, Sloth. Niczego nowego nie wymyślimy, dyskutując tutaj. Komputery podały jeszcze kilka innych wersji. Trzeba na miejscu zweryfikować te hipotezy. Chcemy, abyś tam poleciał. To nie nasz pomysł, to system informacyjny wybrał twoją kartę z kartoteki. Tylko ty się do tego nadajesz.

– Aha. Więc wszystko było ukartowane. Zgodziliście się na ten trzymiesięczny urlop wiedząc, że przerwiecie mi go po miesiącu.

– Zupełnie inaczej się wypoczywa, mając w perspektywie trzy miesiące czasu i bez- zaprzątania myśli kolejną wyprawą – mruknął Sako opuszczając wzrok.

– To perfidia, stary. Jeśli jeszcze powiesz, że dziewczyna dostała polecenie służbowe, by mi umilać ten krótki urlop, to…

– O, nie! Tacy to już nie jesteśmy – zaśmiał się Japończyk. – Gdybyśmy chwytali się takich metod, to raczej podsunęlibyśmy dziewczynę, przy której już po miesiącu miałbyś ochotę wsiąść w byle co i uciec dokądkolwiek…

– Kto wie, czy nie mam na to ochoty… – mruknął Sloth. – Pamiętasz Bromma, który wysłał nas w pierwszy rejs? – dodał po chwili. – On wtedy powiedział mi tak: "Leć, ilekroć ci to proponują. Nie pytaj o sens takiego życia, bo nikt ci nie odpowie, ani ty sam sobie nie odpowiesz. Dopiero kiedy usiądziesz na tyłku gdzieś przed jakimś pulpitem kontroli naziemnej albo, co gorsza, za biurkiem Komendantury i nikt już nie zechce cię nigdzie wysyłać, przekonasz się o tym, że siedząc na Ziemi ma się o wiele więcej czasu i okazji, by zadawać sobie podobne pytania…"

– Miał rację, do licha. Mogę powiedzieć ci to samo – powiedział Sako smętnie. – Ale niestety, kiedyś trzeba przestać.

Milczeli obaj, myśląc o tym samym. Nakamura – siedemdziesięcioletni stary człowiek, urodzony w tym samym czasie, co Sloth, dziś czterdziestoparoletni mężczyzna, który nie zamierzał jeszcze wypadać z zaklętego kręgu owego "życia po kawałku", będącego udziałem pilotów dalekiego zasięgu.

Już po pierwszym rejsie zostawiało się wszystko za sobą – dom, rodzinę, przyjaciół i rówieśników. Decyzja o każdej następnej podróży kosztowała o wiele mniej wahań i rozterek. Przywykali do zmian, nie usiłując nawet przystosowywać się do świata, w którym gościli na krótko, by opuścić go na dalsze kilkadziesiąt lat; a kiedy wracali starsi o kilka czy kilkanaście, wszystko powtarzało się znowu. Niektórzy nie wracali, inni rezygnowali z powodu wieku i zdrowia, na ich miejsce przybywali młodzi – i tak trwał ten oddział nieśmiertelnych, jak ich nazywano w Komendanturze. "Czasowo nieśmiertelnych" – poprawiali to określenie oni sami.

– Dobrze, Sako – przerwał milczenie Sloth.

– Daj wszystkie materiały, jakie macie na ten temat. Odpowiem za parę dni. Wolałbym żebyście nie wysyłali na Ksi żadnych informacji o tej ekspedycji zwiadowczej.

– Czuję, że masz jakąś własną hipotezę. Nie radzę jednak zanadto się do niej przywiązywać, dopóki nie zapoznasz się z tym wszystkim – powiedział Sako, wręczając Slothowi grubą teczkę. – To tylko wyciąg z akt sprawy. Całość dostaniesz W postaci zapisów dla pamięci komputera w waszym statku.

– Do niczego się nie przywiązuję, i to głównie dzięki tej cholernej robocie, w którą się uwikłałem. A poza tym słyszę, że już mówisz o mnie jako o członku załogi… Powiedziałem, że pomyślę. Muszę jednak wiedzieć, czego się spodziewacie po tej ekspedycji. Innymi słowy, jakie jest moje zadanie?

– Przede wszystkim, musicie zbadać aktualną sytuację na Ksi. Resztę pozostawiamy twojej ocenie i decyzjom… – Nakamura zawahał się, szukając odpowiednich słów. – Rozumiesz chyba, że nie możemy z góry określić postępowania w okolicznościach, o których istocie nie mamy pojęcia… Dostaniesz wszelkie pełnomocnictwa, aż do… prawa użycia siły, jeśli to będzie potrzebne, celowe i…

– Myślisz o podjęciu walki z obcą cywilizacją?

– Nonsens… Nie wierzę w taką możliwość. Ale, powtarzam, otrzymujesz prawo swobodnej decyzji w każdej sytuacji…

– Wielkie dzięki! – burknął Sloth sarkastycznie. – Bardzo się cieszę, że nie każecie mi uzgadniać wszystkiego z Komendanturą. Czterdzieści lat świetlnych w obie strony…

– Jednak… – ciągnął Japończyk – byłoby dobrze, gdybyś wrócił i osobiście złożył raport. Po tych ostatnich dziwnych meldunkach mamy prawo nie ufać radiowym przekazom.

– Wrócę z rozkoszą. To jedno jest pewne… o ile będę miał po temu okazję.

– Cieszę się, że w tej kwestii nasze interesy są zbieżne… – Nakamura położył chudą dłoń na dłoni Slotha. – Wrócisz, kiedy uznasz, że sprawa jest wyjaśniona, że zrobiłeś wszystko, co było możliwe i pożądane. Ta podróż nie powinna kosztować cię więcej niż dwa lata, wliczając w to starzenie się podczas anabiozy. Nie możemy wymagać od ciebie zbyt wiele. Zależy nam na twoim osobistym zdaniu. Wierzę, że twoje decyzje będą optymalne. Jesteś najbardziej doświadczonym astronautą, jakim dysponujemy w tej chwili… Inni – albo już zakończyli służbę, albo są w dalekich rejsach…

Sloth pokiwał głową w zamyśleniu, i być może, w innej sytuacji czułby się uhonorowany takim zaufaniem Komendantury. W tym jednak przypadku oznaczało to podjęcie kolejnego ryzyka – może większego niż wszystkie dotychczasowe…

– Mam nadzieję – powiedział – że wszystko sprowadzi się do problemów natury technicznej. Gdyby wyniknęły jakieś inne okoliczności, rezerwuję sobie prawo do ostrożności w decydowaniu, aż do całkowitej nieingerencji.

– Oczywiście! Zrobisz wszystko, co Uznasz za stosowne. Najważniejsze, żebyśmy jak najszybciej poznali prawdę o planecie Ksi, w miarę możności z twojej ustnej relacji. Będziemy mieli dość czasu, by przygotować kilka następnych jednostek o napędzie fotonowym, zdolnych dotrzeć tam w razie potrzeby z niezbędną pomocą. Musimy jednak wiedzieć, czy należy je tam wysyłać… i z c z y m…

– Dobrze, zastanowię się i odpowiem za dwa, trzy dni… Gdzie mieszkam?

– Zarezerwowaliśmy ci pokój w hotelu, blisko astroportu. Miłe, spokojne miejsce. A gdybyś chciał poznać swoją załogę, to… chłopcy mieszkają w tym samym hotelu. Ich nazwiska masz w tej teczce.

– Dobrze. Nie wiem tylko, co zrobić z dziewczyną… – zastanowił się Sloth.

– Jeśli sobie życzysz, to skierujemy któregoś z pilotów, żeby się nią zaopiekował. Mamy tu kilku dobrych… specjalistów.

– Nie, nie trzeba. Poradzę sobie jakoś. Mam trochę wprawy t w tej dziedzinie. Musiałefla już parę razy głupio się tłumaczyć w podobnych okolicznościach – burknął Sloth, biorąc pod pachę teczkę z dokumentacją.

"Ostatni raz dałem się wciągnąć w podobną aferę" – powtarzał sobie w myślach wertując papiery rozłożone na biurku w hotelowym apartamencie. Za oknem świeciło słońce, widać stąd było ogród z basenem pełnym opalonych, młodych ciał. Większość pokoi w hotelu okupował jakiś zespół baletowy, na korytarzu spotykało się co chwila smukłe, długonogie dziewczyny. To zupełnie rozpraszało Slotha. Z trudem przekopywał się przez dokumenty, usiłując wyobrazić sobie, co naprawdę mogło zdarzyć się na tej przeklętej "planecie Ksi".

Całe szczęście, że nie było kłopotów z Aldą. Zrozumiała od razu, pożegnała się bez dramatów. Nie musiał mieć żadnych wyrzutów sumienia, co najwyższej trochę żalu do losu, bo dziewczyna była naprawdę świetną towarzyszką jego skróconego tak nagle urlopu…

Rozumiał teraz, dlaczego Komendanturze tak zależy na możliwie szybkim wysłaniu ekspedycji zwiadowczej. Sprawa miała parę aspektów, wśród których polityczny i społeczny zajmowały czołowe miejsca. Człowiek współczesny oswoił się i pogodził z sytuacją, w której potężne siły kształtują jego byt, manipulują jego życiem i otoczeniem w jakim żyje. W świecie rozwiniętej cywilizacji technicznej niezbędne jest zaufanie człowieka do systemu, którego jest częścią. Warunkiem tego zaufania jest jednakże pewne minimum poczucia bezpieczeństwa, jakie system musi zapewniać jednostce. Wieść o tym, że zaginęła ekspedycja naukowa do obcej gwiazdy, wstrząsa wprawdzie i smuci, ale nikt nie obwinia za to systemu, władz czy uczonych. Traktuje się to jako normalną cenę płaconą za postęp wiedzy. Jeśli jednak gdzieś na Ziemi lub innej planecie układu zginie zwykły człowiek – pasażer rakiety, pacjent, przechodzień, nieostrożne dziecko – ktoś, kto zaufał bezpiecznym w zasadzie urządzeniom, oddanym na użytek publiczny, które właśnie zawiodły – wówczas budzi się lęk w pozostałych użytkownikach techniki, niekoniecznie nawet podróżujących rakietami c/y spacerujących po ulicach ruchliwych miast… Fakt taki podrywa zaufanie do systemu, powoduje zachwianie poczucia bezpieczeństwa jednostki.

Jakież fatalne wrażenie musiała wywrzeć na opinii publicznej wiadomość o zaginięciu Konwoju, transportującego uśpionych w anabiozie,,zwykłych" ludzi, którzy zaufali organizatorom tego przedsięwzięcia… Już sama ta wieść wzburzyć musiała do głębi nawet tych, co nigdy w życiu nie wsiedliby do najzwyklejszej rakiety międzykontynentalnej.

Ale to jeszcze pół biedy. Uczestnicy przedsięwzięcia osadniczego byli ochotnikami – poniekąd wiec brali w rachubę znikome, lecz realne ryzyko, o którym ich uprzedzano. Jeszcze gorsze skutki mogła wywołać sytuacja, w której odpowiednie czynniki zwlekają z wyjaśnieniem sprawy, z udzieleniem pomocy… Tu już każdy przeciętny obywatel wyobraża sobie siebie samego lub swych bliskich – na przykład w windzie miedzy piętrami wieżowca albo w zakleszczonym w kanale wagonie podziemnej kolei pneumatycznej, albo w dziesiątku innych codziennych realnych sytuacji… I co? I nikt nie spieszy z ratunkiem? – pyta szary człowiek. Gdzie są ci, którzy powinni udzielić pomocy? Czy wolno tolerować opieszałość w takich okolicznościach? Jeśli się nic nie robi przez kilka lat w sprawie zaginionych czterech tysięcy zwykłych obywateli – to na cóż może liczyć jeden zwykły obywatel, który zasłabł w przejściu podziemnym albo ugrzązł w szybie windy?

Takie skojarzenia, powstające w umysłach milionów ludzi, stają się diabelnie destruktywne dla urabianego w nich przez całe życie poczucia bezpieczeństwa, tak ważnego dla funkcjonowania systemu społecznego.

Wysłanie ekspedycji na Ksi było więc konieczne w znacznej mierze dla osiągnięcia spektakularnych efektów propagandowych: popatrzcie ludzie, oto wyciągamy pomocną dłoń do tych, których wpakowaliśmy w kabałę. Odpowiadamy za posunięcia dokonane przez nasz system, choć to nie my ich wysłaliśmy, lecz nasi ojcowie i dziadkowie.

Jednakże wyprawa zwiadowcza nie była tak bardzo pozbawiona realnych szans niesienia pomocy, jak się Slothowi wydawało na początku. Po przemyśleniu sprawy doszedł do wniosku, że naprawdę ma szansę kogoś uratować, choć od ostatniej depeszy z rejonu Ksi minęło dwadzieścia pięć lat. Jeśli bowiem założyć, że przyczyną milczenia są jakieś kłopoty techniczne, nie zaś totalna zagłada wszystkich jednostek Konwoju, to trzeba brać pod uwagę szereg różnych możliwych sytuacji. Może statki krążą na orbitach wokół Ksi, gdzie, jak wiadomo, dotarły – wraz z nieodłącznymi zasobnikami pełnymi hibernowanych ludzi? Może zasobniki osadzono na powierzchni planety, a dopiero później jakieś nieszczęście spotkało żywą załogę? Trudno wprost wyobrazić sobie, by ani jeden statek nie ocalał, ani jeden pojemnik z ludźmi nie pozostał – w przestrzeni lub na powierzchni… A jeśli pozostał choć jeden – to obowiązkiem ludzi z Ziemi jest dotrzeć tam i sprawę wyjaśnić. Każdy ze statków dźwigał po pięć takich zasobników z ludzkim ładunkiem. Każdy zasobnik – to dwieście osób w stanie anabiozy.

Dopóki zasobnik jest nie naruszony, a powierzchnia jego otrzymuje pewną minimalną ilość energii świetlnej, stan anabiozy jest podtrzymywany, a ludzie w środku są nadal w stanie utajonego życia. Nie wolno ich pozostawiać w takiej sytuacji zbyt długo, bo trwałość urządzeń podtrzymujących ich zamrożone życie jest ograniczona w czasie.

Biorąc pod uwagę wyniki tych rozważań, Sloth pozbył się poczucia bezsensowności sprawy, w którą go wciągnięto. Wiedział, że jako pilot nie będzie specjalnie pożyteczny na statku fotonowym. Nie znał tego typu napędu, nie mógł go znać… Liczyło się tu jednak jego doświadczenie nabyte na obcych planetach, ów nie dający się niczym zastąpić zespół przyzwyczajeń i doświadczeń zwany instynktem eksploracyjnym, pozwalający optymalnie reagować w nietypowych sytuacjach.

Przejrzał do końca raporty i wyciągi z dokumentów dotyczących wyprawy, wypisując sobie wątpliwości oraz sporządzając listę materiałów szczegółowych, które należało zabrać ze sobą.

Potem wrócił do pierwszych arkuszy, zawierających charakterystykę "planety Ksi", jak zaczął ją w myślach nazywać, zgodnie z kryptonimem widniejącym na teczce.

Z chwilą, gdy sprawa przestała być tajna, prasa używała właściwej, astronomicznej nazwy tej planety. Jednak ów kryptonim bardziej się Slothowi podobał. Grecka litera Ksi, odpowiednik łacińskiego X, kojarzyła się z niewiadomą – niewiadomą równania, które należało rozwiązać, by wyświetlić prawdę o owej tajemniczej Ksi w dalekim, odległym o ponad dwadzieścia lat świetlnych układzie planetarnym…

Gwiazda centralna tego układu, pod pewnymi względami podobna do Słońca, była od niego nieco mniejsza. Posiadała tylko trzy planety i rozległy pas asteroidów – prawdopodobnie ślad czwartej, która uległa ongiś kosmicznej katastrofie.

Planety były różnej wielkości, jedna zaś z nich rokowała duże nadzieje, jako siedlisko życia organicznego. Wiele dziesiątków lat oczekiwano na wyniki badań dokonanych przez całą serię próbników i automatów badawczych, które udało się osadzić na jej powierzchni. Rezultaty okazały się tak rewelacyjne, że nie zwlekając przystąpiono do organizowania ekspedycji na wielką skalę. Pomysł z osadnikami nie wzbudził większych sprzeciwów wśród fachowców. Jeśliby miało okazać się, że zaszła jakaś pomyłka co było prawie zupełnie niemożliwe w świetle uzyskanych danych – to zawsze można było wrócić natychmiast do Układu Słonecznego z całym bagażem hibernowanych. Trwałoby to wprawdzie znacznie dłużej niż podróż w tamtą stronę, bo statki nie mogły zabrać zbyt dużo paliwa i nie osiągnęłyby w swym powrocie pełnej prędkości podróżnej. Dla osadników i czas nie miał jednakże znaczenia – i tak zdecydowali się przecież na zerwanie ze swą współczesnością.

Zamiast wiec zabierać dostatecznie dużo paliwa na powrót, co od początku podejrzanie pachniałoby brakiem optymizmu, załadowano ile się dało zapasów żywności, sprzętu, maszyn i urządzeń dla łatwiejszego "rozruchu" planowanego przyczółka ludzkości. Równocześnie myślano już o tworzeniu podobnych na kilku innych planetach, gdzie wyprawy załogowe i bezludne próbniki wykryły znośne dla ludzi warunki.

Planetę Ksi zbadano rzeczywiście w sposób imponująco drobiazgowy, co było możliwe właśnie dlatego, że wysłano tam bezdusznie precyzyjne automaty, cierpliwe i dokładne, odporne na trudy i zmęczenie – czego nie da się powiedzieć o najlepszych nawet zespołach ludzkich.

Dla fachowców jasne było, że wartość takich badań, ich zakres i dokładność, znacznie przewyższa to, co można by osiągnąć wysyłając tam najpierw ludzką załogę badawczą, notabene przy znacznie większych kosztach.

Назад Дальше