W opinii ogółu, złożonego z laików, którym zwykle przewodzą niektórzy kiepscy dziennikarze wspierani przez, starzejące się gwiazdy holowizji i inne "publiczne twarze" usiłujące za wszelką cenę pozostać w centrum zainteresowania masowego odbiorcy, propozycja wysłania osadników wzbudziła szereg wątpliwości. Domagano się uprzedniego wysłania małej grupy badawczej, co opóźniłoby oczywiście całe przedsięwzięcie o dalszych parę dziesiątków lat i było zupełnie niepotrzebne.
Ostatecznie znaleźli się ochotnicy, w nadmiarze nawet, którzy polecieli. Sprawa przycichła, komunikaty wzbudzały coraz mniejsze zainteresowanie – i dopiero ich brak wskrzesił – innych już zresztą – przeciwników polityki osadniczej…
Co się tyczy samej planety Ksi, mówiąc w wielkim skrócie, posiadała ona wszystko, co człowiekowi potrzebne do życia. Grawitacja, ciśnienie i skład atmosfery, przedział temperatur, klimat – wszystko to znakomicie mieściło się w granicach akceptacji przez organizm człowieka. Flora i fauna, oparte na tych samych strukturach białkowych co ziemskie, mogły, dawać gwarancję rozwoju rolnictwa i niektóre gatunki zwierząt mogły stać się źródłem białka spożywczego. Wody było pod dostatkiem, ogólne rozpoznanie geologiczne przyniosło informacje o wielu cennych surowcach zawartych w skorupie planety.
Słowem – Nowa Ziemia bez ludzi, jak gdyby oczekująca na gospodarzy…
Eksperyment osadniczy miał – wśród innych – także cel propagandowy. Należało wreszcie przełamać mit o wrogim nam kosmosie, niszczącym wszelkie życie, czyhającym ha każdego, kto naruszy jego samotność i bezludność… "Kosmos dla człowieka", "My, obywatele Kosmosu", "Człowiek przekracza próg Wszechświata" – oto niektóre hasła z prasy i holowizji, którymi propagowali przedsięwzięcie jego organizatorzy.
Sloth przejrzał raz jeszcze pobieżnie cały zestaw informacji, zebrał je na powrót do teczki i zapiął ją z trzaskiem.
– Dość! – powiedział do siebie, odchylając plecy na oparcie krzesła.
Przeciągnął się, prostując grzbiet. Spojrzał na zegar. Dawno minęła pora obiadu, a on nawet tego nie spostrzegł!
– Wciągnęło mnie, do licha! – mruknął z sarkastycznym uśmiechem. – Ciekawe, czy się z tego… wyciągnę… Oby nie musieli mnie z kolei ratować.
Mówienie do siebie w samotności pustego pomieszczenia było nawykiem, któremu nie dziwił się żaden człowiek mający choć raz odbytą służbę wachtową na statku międzygwiezdnym.
Sloth podszedł do okna i spoglądał przez dłuższą chwilę na rząd wspaniałych damskich nóg dyndających nad wodą. Tancerki obsiadły krawędź basenu, wystawiając do słońca twarze, ramiona, i co tam jeszcze miały…
– Nie! – warknął, odwracając się od okna. – Już żadnych dziewczyn!
Wszedł do łazienki, umył twarz i ręce, zmienił koszulę i poszedł na spóźniony obiad.
2. Trzeci punkt specjalnej instrukcji
Statek tracił prędkość zgodnie z programem hamowania, silniki pracowały niewielkim ciągiem, wszystkie wskaźniki sygnalizowały pełną sprawność urządzeń. W takiej sytuacji wystarcza zazwyczaj, że tylko jeden z pilotów czuwa na stanowisku, podczas gdy drugi w zasadzie nie ma nic do roboty. Chyba że są jakieś specjalne powody, które trzymają obu pilotów przy pulpicie.
Tym razem był taki powód. Plamka na ekranie lokalizatora, która pojawiła się przed paroma dniami, przyciągała obie pary oczu. Wpatrywali się w nią, choć na pozór nie zmieniała swego położenia.
– Porusza się ze stałą prędkością po linii prostej – powiedział Silva, przeglądając wydruk z komputera. – Żadnych odchyleń toru. Mamy to na naszym kursie.
– Prawdopodobieństwo kolizji?
– Praktycznie żadne. Przy tej prędkości system bezpieczeństwa bez truciu skoryguje nasz tor, gdyby okazało się to konieczne. Duży obiekt. Wygląda na to, że leci w kierunku dokładnie przeciwnym niż my.
Omar uśmiechnął się kącikami ust. Jego duże, bardzo ciemne oczy przelotnie spojrzały na Sdlvę.
– Metal?
– Uhm… Asteroid żelazo – niklowy, albo…
– Myślę, że raczej to "albo"… – roześmiał się Omar.
– Tyś powiedział… – mruknął Silva. – Będziemy to mijali za niecałe czterdzieści osiem godzin.
– Najwyższy czas, by obudzić komandora.
– Myślisz?
– Trzeba. Trzeci punkt instrukcji.
– Jakiej instrukcji?
– Prywatnej instrukcji komandora. Nie pamiętasz?
Roześmieli się obaj. Tak, to był trzeci punkt instrukcji, którą komandor wywiesił na pokrywie swojego biostatora. Na ostatniej odprawie, już za orbitą Plutona, gdy wchodzili na trajektorię podróżną, komandor złożył oświadczenie o takiej mniej więcej treści:
– Zapewniam was, że nie mam zielonego pojęcia o nawigacji podświetlnej, ani o technice napędu fotonowego. Jestem zabytkiem z epoki wczesnych lotów międzygwiezdnych, urodziłem się sto pięćdziesiąt lat temu, mam czterdzieści dwa i zapewniam was, że nie zamierzam mieć więcej niż czterdzieści trzy, gdy znajdę się znów na Ziemi. Wy jesteście młodsi, możecie sobie pozwolić na zmarnowanie paru lat na tę podróż. To wy znacie się tutaj na wszystkim i nie spodziewajcie się żadnych dobrych rad ode mnie. Włażę do biostatora i proszę mnie nie niepokoić, dopóki nie znajdziemy się na orbicie docelowej planety. W szczególności, nie należy mnie budzić w razie kolizji z asteroidem, awarii silników, wybuchu antymaterii, końca świata i tym podobnych drobnych wydarzeń. Przypadki, w których wolno mnie ewentualnie niepokoić, wypisałem tutaj, na tej kartce. Będzie przypięta do biostatora i biada temu, kto mnie obudzi bez dostatecznych powodów.
Kiedy komandor zniknął w biostatorze, wszyscy oczywiście zaraz pobiegli przeczytać tę kartkę. Zawierała trzypunktową instrukcję:
"Budzić jedynie w przypadku: 1. pukania z zewnątrz do śluzy wejściowej; 2. pojawienia się zielonego ludzika wewnątrz statku; 3. spotkania nie zidentyfikowanego obiektu latającego".
Nie byli tym nawet zaskoczeni. Uprzedzano ich, że komandor ma specyficzne poczucie humoru. Poza tym miał oczywiście prawo skorzystać z przywileju dowódcy i cały kłopot zostawić na głowie oficerów wachtowych.
– Idź więc i przerwij mu tę przydługą drzemkę – powiedział Silva.
– Bierzesz to na siebie?
– Muszę. Tak się pechowo składa, że to moja wachta.
Skrajem plaży, po wilgotnym piasku biegła dziewczyna. Drobne, wyraźne ślady jej stóp wypełniały się wodą kolejnej fali i rozmywały w nieregularne zagłębienia. Druga fala zmywała je zupełnie, pozostawiając gładki, wilgotny piasek, jakby nigdy nie było tej dziewczyny, która przed chwila przebiegła. Sloth podniósł wzrok. Zobaczył, jak oddala się coraz bardziej i próbował zgadnąć, kim była: Alda, Estar… a może kimś zupełnie innym… Zresztą to nieważne, to tylko sen – pomyślał.
Po chwili już wiedział, że budzi się z anabiozy. Po kilku czy kilkunastu takich przebudzeniach odróżnia się je bez trudu od normalnego przebudzenia ze zwykłego snu. To zupełnie inny rodzaj przebudzenia, coś w rodzaju nagłego skoku z wysokiej wieży: spadanie, tym jednak różne od normalnego, że z początku szybkie, a potem coraz wolniejsze, w końcowej fazie przypominające zetknięcie z bardzo miękkim pneumatycznym materacem.
Otworzył oczy. Przez szkło pokrywy zobaczył śniadą twarz pochylonego nad nim mężczyzny. Pokrywa uniosła się powoli, uwalniając ciało ze szczelnego futerału. Sloth poruszył palcami dłoni, potem ostrożnie całym przedramieniem.
"Dobre są te nowe biostatory'' – pomyślał. Pamiętał, jeszcze z poprzedniej podroży, niemiłe odrętwienie, z jakim człowiek wychodził z dawniej stosowanych urządzeń tego rodzaju.
"Zawsze tak jest: wylatujesz na supernowoczesnym statku, a wracasz przestarzałym pudłem'' – pomyślał. Uniósł się na łokciach, poruszając głową. Czuł się znakomicie.
– Komandorze, drugi pilot szóstej zmiany melduje się…
– Już?
– Nie, jeszcze nie koniec, ale blisko, komandorze. Tylko że… mamy sztuczny obiekt na kursie.
– Dobrze. Zaraz, będę gotów, przygotuj mi trochę kawy.
Sloth wygramolił się z biostatora, wykonał parę ruchów gimnastycznych i sięgnął do szafki po ubranie. Po kilku minutach był w sterowni. Kawa czekała na pulpicie, przed fotelem dowódcy.
– Co dobrego, chłopcy? – zagadnął, siorbiąc z kubka gorący napój.
– Nie rozpoznany obiekt metalowy na przeciwnym kursie – zameldował Silva.
– Jaką mamy prędkość?
– Aktualnie jedna dziesiąta "c", opóźnienie jeden "g".
– A… tamto?
– O dwa rzędy mniej. Lot bezwładny.
– Dobrze. Przygotować projekt lotu rozpoznawczego.
Omar i Silva spojrzeli na siebie równocześnie.
– Podejdziemy?
– Nie wiem. – Sloth wzruszył ramionami.
– Ale dobrze by było.
– Myślisz, że to… jeden z tamtych statków? – spytał Silva z wahaniem.
– A co? – uśmiechnął się Sloth. – Zgodnie z regułą Ockhama… O ile to statek. Brać się do roboty.
Omar usiadł przy komputerze, by w przybliżeniu oszacować możliwości podejścia do obiektu. Na razie jednak brakowało ścisłych danych o prędkości i odległości. Sloth skończył kawę i teraz bazgrał coś na kawałku papieru.
– Wspomniałeś, że odległość wynosi około pięciu godzin świetlnych? – zagadnął Silvę.
– Nawet nieco mniej. Osiem godzin temu wysłałem serię impulsów laserowych. Myślę, że za dwie godziny będziemy mieli dokładny wynik pomiaru kierunku, prędkości i odległości, a ponadto zarys konturu obiektu – Czy… strumień fotonów z hamujących silników nie trafia w ten obiekt? – zaniepokoił się Sloth.
– O nie, komandorze. Na pewno jest poza stożkiem naszych wiązek fotonowych. Kąt rozwarcia wiązki jest bardzo mały. Gdyby to znalazło się na naszej drodze, dawno mielibyśmy odbicie i zrobiłaby się tutaj sodoma i gomora. Układ ostrzegawczy uruchomiłby wszystkie systemy zabezpieczające przed kolizją.
– Więc… pięć godzin światła… to jest… dwie doby przy naszej aktualnej prędkości. – Sloth mamrotał coś pod nosem, kreśląc odręcznie krzywe na papierze. – Cholernie blisko. Trzeba jednak było obudzić mnie wcześniej…
– Nie wiedzieliśmy, czy… – próbował usprawiedliwiać się Silva.
– Dobrze, w porządku. – Komandor przerwał ruchem ręki. – Jakie przyspieszenie może osiągnąć nasza patrolówka?
– Trzy do czterech "g".
– To na nic. Potrzeba z dziesięć…
– Da się zrobić, komandorze – uśmiechnął się Silva. – Ale nie patrolówką. Trzeba odłączyć sekcję silnikową.
– Mów jaśniej, kochany. Wiesz przecież, jak mało znam te wasze ostatnie nowości.
– Statek o napędzie fotonowym jest zespołem niezależnych sekcji napędowych – zaczął Silva, zadowolony, że może wykazać się swą wiedzą, pouczając tak doświadczonego astronautę. – Każda z nich stanowi odrębny zespól złożony ze zwierciadła fotonowego, anihilatronu i zasobnika materii napędowej. Wszystko razem wygląda jak pęczek siedmiu wydłużonych cylindrów, opasany toroidalną rurą, mieszczącą sekcje użytkowe statku. W razie potrzeby można odłączyć dowolny silnik z tego pęczka, centralny lub jeden z sześciu obwodowych… Na przykład, w wypadku ciężkiego uszkodzenia lub nieusuwalnej awarii, można odrzucić jeden a nawet kilka silników, żeby nie ciągnąć niepotrzebnego szmelcu. W praktyce, można podróżować nawet z jednym silnikiem, przy ograniczonym ciągu oczywiście. Niezależnie od tego, konstrukcja pojedynczej sekcji napędowej pozwala na jej odłączenie i użycie jako osobnej jednostki podróżnej. Po to właśnie w każdej sekcji przewidziano osobne stanowisko sterowania, automat pilotujący i pomieszczenie załogowe.
– No, no! – cmoknął z podziwem Sloth. – Bardzo wygodne rozwiązanie. Kiedyś nie stosowano takich tricków.
Dawno nauczył się akceptować gładko wszelkie nowości oraz skokowe – z jego punktu widzenia – zmiany w technice. Umiał przystosowywać się do nich błyskawicznie i nie zawsze rozumiejąc szczegóły techniczne, bezbłędnie korzystał z nich w każdej kolejnej podróży.
Kiedy wyruszał w poprzedni rejs, o napędzie fotonowym mówiło się wciąż jako o odległej perspektywie, a nawigacja z prędkościami podświetlnymi istniała zaledwie w teorii na kartach ogólnych podręczników astronautyki, zwykle jako ostatni rozdział albo zgoła dodatek. Wystarczyło kilkadziesiąt lat, by tacy młodzi piloci jak jego obecna załoga z całą swobodą operowali einsteinowskimi równaniami ruchu w zastosowaniu do realnych obiektów napędzanych fotonami uzyskiwanymi z anihilacji…
– A przeciążenia? – spytał, wciąż rysując i licząc na kartce.
– Są tam biostatory imersyjne i możliwość pełnoautomatycznego sterowania według programu z korekcją samoczynną.
– Aha. – Sloth zrobił minę, jakby wszystko doskonale rozumiał, ale tak naprawdę to z grubsza tylko wyobrażał sobie zasadę tych urządzeń.
Ważny był ostateczny efekt ich działania, a na zgłębianie tajników konstrukcji nie miał czasu. Sama nazwa musiała mu na razie wystarczyć. Z doświadczenia wiedział, że można ufać pomysłowości "potomnych", jak nazywał tych, którzy urodzili się znacznie później niż on. Własnego potomstwa nigdy nie posiadał, a w każdym razie nic mu nie było o tym wiadomo…
– To znaczy – ciągnął po chwili – że można takim osobnym członem rakietowym wyciągnąć tych dziesięć…g" przyspieszenia?
– Swobodnie, komandorze.
– Taak… Zatem mamy sprawę rozwiązaną. Obliczyłeś tam coś, chłopcze? – zwrócił się do drugiego pilota.
– Zaraz podam wyniki.
– Zaczekaj, podam najpierw moje i porównamy – uśmiechnął się chytrze. – Więc myślę, że trzeba zrobić tak: nasz statek będzie kontynuował lot bez zmiany programu, bo jak sądzę, przy tym opóźnieniu, jakie mamy aktualnie, wyhamujemy dokładnie tam, gdzie trzeba, to znaczy w pobliżu planety. Ile to potrwa?
– Około trzydziestu czterech dni.
– Dobrze. Zatem, statek leci bez zmiany ciągu hamującego. Odłączamy jeden z członów napędowych i hamujemy go z opóźnieniem, powiedzmy, dziesięciu "g". Pozostałe silniki kompensują ubytek ciągu statku. Odłączony moduł pozostaje w tyle i wytraca całą prędkość początkową, a nawet zyskuje pewną niewielką prędkość w kierunku przeciwnym, tak aby po jakichś osiemdziesięciu pięciu godzinach spotkać interesujący nas obiekt z zerową w stosunku do niego prędkością względną. Cały nasz statek mija obiekt znacznie wcześniej, po dwóch dobach. Załoga modułu bada wnętrze obiektu. Zakładam, że jest to jeden ze statków Konwoju, bo jeśli sondowanie laserowe tego nie potwierdzi, cala operacja nie odbędzie się. Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że sprawdziliście w całym paśmie częstotliwości, czy nie ma jakiegoś wywołania z jego strony…
– Oczywiście, komandorze! – Silva prawie się oburzył. – To była pierwsza rzecz, jaką zrobiłem po wykryciu echa tego obiektu! Nawet o tym nie meldowałem, bo to się samo przez się rozumie.
– W porządku. – Sloth spojrzał na kartkę, usiłując sobie przypomnieć, na czym skończył.
To było niepokojące ostatnimi czasy. Pamiętał doskonale fakty sprzed stu lat, a chwilami zapominał, o czym mówił przed minutą. Starał się ukrywać to przed lekarzami badającymi go w ramach normalnych testów, lecz zdawał sobie sprawę, że nie ma na to rady. "Początki sklerozy. Ale to dopiero początki" – pocieszał się w duchu.
– Więc dalej – ciągnął po chwili. – Jesteśmy przy tym obiekcie. Badamy go tyle czasu, ile potrzeba, godzinę czy pięć, to nie ma znaczenia wobec czasu trwania pozostałych operacji. Następnie moduł rusza w pościg za statkiem, utrzymując dziesiątkę przez niecałe sześć dni, a potem hamując takim samym ciągiem przez dalsze cztery. Moduł dogania statek przy równej z nim prędkości, wynoszącej teraz około sześciu setnych prędkości światła. Wszystko razem, od startu modułu do ponownego połączenia ze statkiem, trwa około trzynastu dni. Co na to komputer, chłopcze?
– Zgadza się z tobą, komandorze. Dokładnie dwanaście dni i osiemnaście godzin, plus czas pobytu w badanym obiekcie! – Omar nie taił podziwu. – Jesteś lepszy niż ja plus komputer. Zdaje się, że obliczyłeś od razu najkorzystniejszy wariant, podczas gdy ja próbowałem ustalać go przy pomocy teorii optymalizacji…