Może w waszym młodym wieku nie czuje się jeszcze tego tak dotkliwie. Szafujecie czasem własnego życia, to wam wolno. Robiłem to samo, gdy byłem młodszy… Ale nie wolno decydować o cudzym życiu. Jeśli można oszczędzać ludziom przedwczesnej śmierci – trzeba z tego skorzystać. Dlatego uważam, że nie powinniśmy wzniecać tu wojny wewnętrznej, która nie obyłaby się bez ofiar. Oni nie czują potrzeby zmiany swej sytuacji – a w każdym razie nie dojrzeli jeszcze do tego, by ją zmieniać. Nie czują się, nieszczęśliwi, bo nie wiedzą, o ile jest im gorzej niż innym osobnikom ich gatunku, na innej planecie…
– Co za zadziwiający paradoks! – westchnął Achmat. – Oni, tutaj, w tych warunkach, są we własnym przekonaniu szczęśliwsi od ludzi żyjących na Ziemi, którzy w nieporównanie lepszych warunkach narzekają i skarżą się na przekleństwa cywilizacji.
– Ci, tutaj, wiedzą, że lepiej im być nie może! Wszystko zależy tylko od nich, nikt obcy nie zmusza ich do niczego, nie grabi, nie wyzyskuje. Są sami u siebie a to daje im poczucie względnego zadowolenia. Dopiero gdybyśmy uświadomili im nędzę ich egzystencji, uczynilibyśmy ich prawdziwie nieszczęśliwymi!
– O ile uwierzyliby w bajkę o "ziemskiej cywilizacji, słyszaną z naszych ust… Cóż więc zadecydujesz, komandorze?
Sloth milczał, bawiąc się zerwaną gałązką. Ogniska za wzgórzem przygasały, niebo ciemniało. Kończył się krótki dzień, kolejny dzień życia biednego, karykaturalnego społeczeństwa planety Ksi, któremu tak trudno było pomóc – mimo że przybysze z Ziemi dysponowali zaawansowaną techniką, doskonałą bronią i mądrością wielu pokoleń…
– Mam dość szerokie pełnomocnictwa. Mogę zdecydować według własnego uznania – odezwał się Sloth, patrząc na Silvę. – Mogę nawet uczynić cię gubernatorem tej planety, jeśli zależy ci na takiej godności. Ale, patrząc na to wszystko, dochodzę do przekonania, że nawet całe moje doświadczenie nie upoważnia mnie do decydowania o losie tych ludzi… Nawet o losie jednego spośród nich… Tutaj potrzebne jest konsylium specjalistów, a nie taki znachor jak ja! To społeczeństwo jest chore, odcięte od prawdziwej informacji, wynaturzone – ale żywe, rozwijające się jakoś, trwające – jak roślina wegetująca na złym, jałowym gruncie, wczepiona korzeniami w skałę czy pianek…
– Myślę, że zespół socjologów, ekonomistów, psychologów, politologów i kogo tam jeszcze… też miałby tu twardy orzech… Czy słyszeliście kiedykolwiek o fachowcach od resocjalizacji społeczeństwa?
– W dzisiejszych czasach, istnieją specjaliści od wszystkiego – zaśmiał się Achmat.
– Więc… – pozwolicie, że ja uznam moją rolę za zakończoną. Obiecano mi, że ta podróż nie będzie mnie kosztowała więcej niż dwa lata życia. Chcę wyegzekwować tę obietnicę. Wracam na Ziemię, muszę oszczędzać resztki mojej… hm… późnej młodości. Nie mam widocznie kwalifikacji na męża opatrznościowego dla zbłąkanych planet. A wy… Cóż, macie do stracenia jeszcze parę lat, nim zaczniecie… oszczędzać…
– Pozwolisz nam zostać, komandorze? – spytali obaj prawie równocześnie.
Uśmiechnął się. Pomyślał, że będąc w ich wieku spytałby tak samo i poczuł jakby żal, że nie potrafi podjąć takiej decyzji.
– Mam do tego prawo. Ale muszę was uprzedzić, że na najbliższy statek poczekacie ponad czterdzieści lat. Tyle, ile potrzeba, by nasz meldunek dotarł na Ziemię, plus czas lotu.
– Nie ma zmartwienia, komandorze! – powiedział Silva. – Mamy hibernatory, zostawisz nam paru ochotników z załogi i jakoś sobie poradzimy.
Patrzył na nich jakby z odrobiną zazdrości. Ci chłopcy byli pełni wiary w swoje siły i zdolności… Nie chcąc im psuć tego entuzjastycznego nastroju, powstrzymał się z wyrażeniem swojego poglądu na skutek eksperymentu. Jego zdaniem, było rzeczą zupełnie obojętną, czy zostawi ich tutaj, czy też nie. Jeśli dopełnią warunku, jaki im stawiał – unikania krwawych zamieszek – to z pewnością niewiele zmieni się tutaj za lat czterdzieści. Sloth wierzył tylko w specjalistów, choć rozumiał zapał tych młodych ludzi i ich najlepsze intencje.
Nie powstrzymał się jednak od drobnej złośliwości.
– Tak oto – powiedział – zawiązuje się nowa grupa eksperymentatorów, którzy będą znęcać się nad biednymi szczurami w tym laboratorium, sami pozostając poza zasięgiem skutków eksperymentu… A gdy coś się nie uda, schowają się w hibernatorach i poczekają, aż ich ktoś wyciągnie z tego bigosu…
Przyjęli kpinę z poczuciem humoru, a Achmat powiedział:
– Nawet wiem, kto nas będzie z tego wyciągał, komandorze!
– Na przykład?
– Nim dolecisz do Ziemi, zrobi ci się żal, że cię nie ma tutaj.
– Niedoczekanie wasze! – pogroził im pięścią, lecz po chwili dodał:
– A zresztą… może masz rację… Tylko, że tym razem muszę koniecznie wykorzystać trzymiesięczny urlop… Ani dnia krócej!
– A wy, tutaj – ciągnął po chwili – nie próbujcie robić żadnych przewrotów! Rozumem, nie brutalnością! Zbrojna akcja niczego nie naprawi, a boję się, że mogłaby bardzo zaszkodzić. To społeczeństwo – choć ogłupione do cna i sparaliżowane własną niewiedzą – przecież składa się z normalnych zupełnie ludzi, takich jak my czy inni Ziemianie. Om gotowi są bronić z poświęceniem i szczerym zapałem tego, co uważają za swe autentyczne zdobycze – swoich lepianek i ziemniaków, bo są przekonani, że wszędzie poza tą planetą ludziom żyje się j e s z c z e g o r z e j! Jakże byliby nieszczęśliwi, gdyby im wykazano że są w błędzie… Być może, ukaraliby swoich ukochanych władców, których teraz uważają za twórców ich pięknego świata, ich dobrobytu polegającego na tym, że mogą codziennie jeść i mają dach nad głową… Ukaraliby ich i znienawidzili, ale… co dalej? Czy byłoby im lepiej? Nie! Dopiero wówczas poczuliby jak dotkliwie zostali oszukani, jak bezsensownie dali się manić pół wieku! A przecież nic w ich życiu nie zmieniłoby się przez to na lepsze!
– Ale… nie można ich tak zostawić! – powiedział Achmat w zamyśleniu. – Obowiązkiem naszym jest pomóc im, wesprzeć ich, wyprostować te wszystkie błędy i kłamstwa!
– Pozostała jeszcze jedną nie załatwiona sprawa – powiedział Slath, gdy znaleźli się znów w rakiecie patrolowej.
– Myślisz o tych wszystkich, których powysyłano gdzieś daleko od osiedla?
– Właśnie. Nie mamy żadnych wskazówek, gdzie należy ich szukać. A przecież to są jedyni nasi sojusznicy. Oni ryzykowali własnym życiem, przeciwstawiając się przeinaczaniu prawdy i oszczerstwom rzucanym na ludzkość.
– Jeśli nawet żyją w puszczy, to i tak nie doczekaliby pomocy z Ziemi, której pozostali wierni – zauważył Achmat. – A może… już ich tam nie ma?
– Zwykle tak bywa. Pierwsza linia ginie, dekownicy pozostają – stwierdził Sloth smętnie. – Nawiążcie łączność z Omarem.
Rakieta była gotowa do powrotu na orbitę.
– No cóż… Chyba zrobiłem swoje? – westchnął Sloth, a dwaj jego towarzysze spojrzeli na siebie znacząco.
Wyczuwali niepewność w głosie dowódcy i zdawali sobie sprawę, że komandor zaczyna się wahać.
– Zostawię was tu, jeśli chcecie… Miałem za zadanie dowiedzieć się, co się tu dzieje. Dowiedziałem się, że nikt tu nikogo nie morduje, a ludzie, zwłaszcza ci sprytniejsi, dają sobie jakoś radę, jak zresztą wszędzie Ja nie mam wcale ochoty martwić się o cały Wszechświat. Chyba wreszcie, do cholery, mam prawo pomyśleć o sobie?
– A zresztą – dodał po chwili milczenia – gdyby któryś z was mnie prosił o radę, to dałbym pewne wskazówki…
– Jakie, komandorze? – spytali obaj razem.
– Ten stary z Alfy myślał zupełnie niegłupio. Tylko że nie miał środków na przeprowadzenie swego dobrego, w gruncie rzeczy, planu. Abstrahuję oczywiście od jego osobistych dość niskich pobudek, o jakie nie śmiem was posądzać.
– Myślisz o przejęciu władzy?
– Tak. Ale trzeba by to zrobić mądrze. Teraz jest to znacznie trudniejsze niż było wtedy. Należy to bardzo starannie przygotować. Teraz ekipa dyktatorów powiększyła się o ich potomków, jest tu już cała klasa rządząca, na pewno kilkuset, sądząc po ilości willi na wzgórzu!
– Oraz cała kupa strażników!
– To niniejszy kłopot. Najpierw trzeba nagle i równocześnie przejąć kluczowe stanowiska. Wydaje mi się, że gdyby wszystko przeprowadzić zgrabnie i cicho, ludzie by tego nie spostrzegli. A strażnikom wystarczyłoby podnieść uposażenia. Lecz wszystko nadal musiałoby przebiegać bez wstrząsów i nagłych zmian społecznych. Dopiero potem, powoli, powoli… należałoby zacząć wszystko prostować…
– Ile by to potrwało według ciebie, komandorze?
– Myślę, że następne dwa, trzy pokolenia, moi drodzy optymiści! – zaśmiał się Sloth. – Nakłamać łatwo. Trudniej wyskrobać te wszystkie brednie z ludzkich mózgów.
– Zrobimy to szybciej. Gdy przylecisz tu za czterdzieści lat… – zaczął Silva, spoglądając z ukosa na Slotha siedzącego w fotelu nieco z tyłu za pilotami.
Komandor przymknął oczy. Z głową opartą o poduszki fotela, wędrował już teraz – szybciej niż światło, bo z prędkością myśli – z powrotem ku planecie, gdzie co krok napotyka się owe rozkoszne istoty o wielkich, zachwyconych oczach…
Warszawa 1979/80
Janusz Andrzej Zajdel
***
Janusz Andrzej Zajdel (1938-1985) o sobie:
Zdążyłem urodzić się jeszcze na krótko przed wybuchem wojny, piętnastego sierpnia 1938 roku. Jestem warszawiakiem z urodzenia, zamieszkania i z natury: nie umiem istnieć poza tym miastem. Tutaj przeżyłem cały okres wojenny i Powstanie Warszawskie, a potem kilka kolejno następujących okresów błędów i procesów odnowy. Ukończyłem liceum ogólnokształcące, a następnie fizykę jądrową na Uniwersytecie Warszawskim. Od kilkunastu lat pracuję w dziedzinie bezpieczeństwa radiologicznego, wykładam na kursach ochrony radiologicznej, piszę poradniki fachowe i artykuły popularnonaukowe, scenariusze filmów oświatowych… a od lat dwudziestu, obok tego wszystkiego, pisuję nowele i powieści fantastyczno-naukowe. Nie wiem sam, jak to się dzieje, że znajduję na to czas, sypiam niewiele… Mam wielką, zadawnioną pretensję do tych, którzy sprawili, że mój dziadek – przed wojną drukarz i wydawca – zginął na warszawskim Pawiaku. Gestapo zlikwidowało drukarnię, a ja obecnie zdany jestem na łaskę wydawnictw, w których książka „robi się" trzy lata… Nie uważam się za człowieka sukcesu. W dziedzinie zawodowej nie osiągnąłem wysokich stanowisk ani stopni naukowych – zachowując w zamian czyste ręce, autentycznie własne poglądy i własną twarz. W dziedzinie pisarstwa – zdołałem napisać jedenaście książek (powieści i zbiory nowel) w ciągu dwudziestu lat. Sześć spośród nich wydano, reszta – czeka na druk. Sporo nowel i dwie powieści opublikowano za granicą lub są w trakcie przekładu. W ciągu dwudziestu lat pracy twórczej „dorobiłem się" mieszkania M-4, żony, dziecka i samochodu, aktualnie mocno zużytego. Oficjalnie doceniono mnie dwukrotnie: w 1973 dostałem odznakę Magnum Trophaeum za wieloletnią współpracę z Młodym Technikiem, a w roku 1980 otrzymałem nagrodę Ministerstwa Kultury i Sztuki za najlepszą książkę SF roku.
Tak wyglądałby mój dorobek… Aha, ponadto jeszcze dorobiłem się sporych długów, zaciąganych systematycznie na poczet honorariów za książki, które powinny były ukazać się zgodnie z terminami umów, lecz… wpadły w tak zwany „poślizg wydawniczy".
Mimo wszystko jestem jednak optymistą, aczkolwiek umiarkowanym. Wyrazem mego optymizmu może być między innymi fakt zaangażowania się w działalność NSZZ "Solidarność" na terenie miejsca pracy (wybrano mnie przewodniczącym Komisji Zakładowej). Jest to pierwsza organizacja, do której wstąpiłem spontanicznie. W ramach mojego optymizmu zgadzam się z angielskim poetą Tennysonem, który powiedział: „Na szukanie lepszego świata nie jest jeszcze za późno." Użyłem tych słów jako motta do mojej najnowszej powieści.
Zapytywany o światopogląd, nie określam go nigdy nazwą żadnego ze znanych kierunków filozoficznych. Mój światopogląd jest otwarty, ewoluujący ustawicznie, rewidowany i korygowany, i dbam o to, by nie dał się obrysować żadną ramką. Mam zresztą dość zasadnicze zastrzeżenia, co do systematyki nurtów filozoficznych i systemów światopoglądowych. Uważam, że na przykład spirytualizm mieści w sobie materializmy wszelkich odcieni, jako szczególne, uproszczone przypadki. Parafrazując ideę Godła powiedziałbym, iż w obrębie każdego pomyślanego systemu pojęć i reguł, implikującego określone środki i metody poznawcze, występują problemy nierozwiązywalne środkami tego systemu. Prymitywne i ograniczone systemy światopoglądowe – wciskane dzisiejszemu człowiekowi jako jedynie słuszne i ostateczne wyjaśnienia wszechrzeczy – przy bliższej, krytycznej analizie ukazują swe płycizny i dziury, przez które przeziera ogrom ignorancji ich głosicieli. Dzieje się tak zapewne dlatego, że niezmiernie rzadko zdarzają się prawdziwi filozofowie-humaniści, to znaczy tacy, którzy oprócz dobrych chęci i bogatego zasobu hermetycznej nomenklatury posiadają rzetelną wiedzę matematyczno-przyrodniczą, bez której całościowa synteza filozoficzna jest po prostu niewykonalna.
Dlaczego piszę? Głównie dlatego, że istnieje pewna liczba osób lubiących czytać moje książki. Gdyby nie to, prędko bym się zniechęcił, bo nie jestem zbyt wytrwały w walce z naporem twardej rzeczywistości. Chciałbym napisać jeszcze kilka książek, w tym co najmniej jedną naprawdę znakomitą. Poza tym chciałbym zwiedzić jeszcze kilka miejsc na świecie – zawsze jednak z perspektywą powrotu do mojego rodzinnego miasta.
Prawdę mówiąc nie bardzo lubię wyjeżdżać na długo, bo – pomijając inne względy – brak mi czasu na pisanie. A pisać umiem tylko w kilku określonych miejscach: najlepiej idzie mi to we własnym mieszkaniu, a także w Zakopanem i na Mazurach, w czasie urlopów. Tym samym prawdziwie wypoczynkowego urlopu dawno nie miałem. Z pragnień zupełnie nierealnych – chciałbym, żeby doba miała trzydzieści sześć godzin. Nie dlatego, by więcej pracować, lecz – aby nareszcie móc się wyspać nieco dłużej, bo… z natury jestem leniwy. A drugie nierealne marzenie: żeby książki ukazywały się w terminie, a honoraria wystarczały na trochę więcej niż na podstawowe potrzeby życiowe…
Kwazar, kwiecień 1981