Cała prawda o Planecie Ksi - Януш Зайдель 21 стр.


Gotowy pomnik upamiętni na wieki wspaniały wysiłek tych dziesięciu dzielnych ludzi, którzy stworzyli naszą nową ojczyznę".

Tym razem tłum nie wzniósł żadnego okrzyku, a Silvie wydało się nawet, że wszystkie plecy przygarbiły się nieco…

Sloth kluczył uliczkami, oglądając osiedle i podsłuchując rozmowy ludzi. Zorientował się z nich, że trafili na dzień wolny od pracy, zwany tu Dniem Wdzięczności. Święto to, przypadające raz na dwanaście tutejszych dni, wiązało się z przykrą dla mieszkańców powinnością Dobrowolnych Darów – dzielenia się częścią dóbr otrzymanych uprzednio ze zbiorów i wyrobów wspólnych gospodarstw i warsztatów wytwórczych. Jak można było łatwo się domyślić, owe dary przeznaczone były na utrzymanie administracji i strażników. Ci ostatni byli szczególnie aktywni w przypominaniu mieszkańcom o moralnym obowiązku dobrej woli w zakresie składania tychże darów. Sloth był świadkiem, jak patrol złożony z Czterech strażników penetrował jedną z lepianek w poszukiwaniu czegokolwiek do zabrania.

– Już drugi raz nie składasz Dobrowolnych Darów, obywatelu Numer Taki to a Taki łamany przez Owaki – krzyczeli strażnicy, wywracając wszystko do góry nogami.

Gospodarz lepianki lamentował głośno, dzieci darły się niemiłosiernie, aż strażnicy, znalazłszy plastikowy pojemnik wódki i parę pęczków rzepy na zakąskę, odczepili się wreszcie. Sloth obserwował tę scenę przysiadłszy na kamieniu po drugiej stronie ulicy.

Widział, jak gospodarz splądrowanego domu odprowadza wzrokiem odchodzący patrol, a twarz jego wypogadza się w miarę jak się oddalają.

– Nie martw się, bracie! – powiedział Slotn. podchodząc do poszkodowanego. – Mam jeszcze trochę.

Wyciągnął butelkę i potrząsnął nią przed nosem mężczyzny, który uśmiechnął się przyjaźnie, zapraszając gestem do wnętrza rudery. Sam wyszedł na chwilę i wrócił, dzierżąc spory połeć wędzonego mięsa i koszyk ogórków.

– Niedoczekanie ich, złodziei, żeby co ode mnie dostali! – powiedział, stawiając wiktuały na nędznym stole. – U mnie jest bieda, nie ma co do gęby włożyć.

Zaśmiał się, krojąc plastry mięsiwa nożem z zaostrzonego kawałka stalowej blachy.

– Złapią cię kiedyś – powiedział Sloth.

– To i złapią. Przecież oni dobrze Wiedzą, że ludzie mają więcej niż pokazują. Ale nie u każdego potrafią znaleźć.

– Z kłusownictwa? – spytał Sloth, Wskazując na mięso.

– A jak? Myślałeś, że z rynku? Kto by tam miał czas godzinami wyczekiwać?!

Wypili, pogadali i Sloth wyszedł po kwadransie z paroma nowymi wiadomościami. Niezawodny środek do zawierania znajomości kończył się niestety w jego butelce. Należało wracać.

Skierował się znów w stronę centralnego placu osiedla. Uszu jego dobiegł głośny warkot gdzieś nad głową. Rozejrzał się. Od strony wzgórza nadlatywał śmigłowiec. Silnik charczał i krztusił się ostatnim tchem, aż strach było patrzeć, a co dopiero wyobrazić sobie podróż takim gruchotem. U spodu tej latającej trumny uwieszony był na linach jakiś ciemny tobół.

Nagle ze wszystkich lepianek wybiegać zaczęli ludzie. Z nożami w dłoniach pędzili na złamanie karku w stronę środka rynku, nad którym zawisł śmigłowiec ze swym ładunkiem. Sloth przystanął i potrącany przez przebiegających, obserwował rosnący tłum. W pewnej chwili śmigłowiec obniżył się znacznie, odczepiono liny i ogromny, ciemny kształt pacnął o ziemię. Pokrył go zaraz mrowiący się tłum.

– Go się dzieje? – zagadnął Sloth jakąś staruszkę siedzącą ze stoickim spokojem na progu pobliskiej lepianki.

– Nie Widzisz? Mięso.

– A ty… nie chcesz, babciu?

– Żeby mnie tam zgnietli? – wzruszyła ramionami. – A w ogóle, to zębów nie mam, żeby jeść takie twardziele. Przecież to murlong, stary i pewnie łykowaty.

Pierwsi zdobywcy wracali właśnie niosąc triumfalnie w dłoniach krwawe ochłapy murlonga.

– Dawniej,to czasem dali kawałek mangura albo wipsa… Teraz to i murlong rzadko bywa.

– Żeby to chociaż podzielili sprawiedliwie… – mruknął jakiś przechodzący staruszek.

– Ej, gadacie głupstwa – obruszyła się babcia. – Jakby podzielili, to po ile by wyszło? Pół kęsa dla każdego. A tak, kto pierwszy, ten lepszy.

Achmat już po raz czwarty wycofywał się z kolejnej ulicy, którą chciał dotrzeć w głąb dzielnicy willowej. Za każdym razem drogę zastępował mu strażnik, pstrzył na numer i ręką wskazywał, że należy zawrócić. Jeden, do którego Achmat zbliżył się niespodziewanie, poparł niecierpliwy gest pogardliwym pomrukiem: "Dokąd, leziesz, łajzo czterocyfrowa" i sięgnął do wiszącej u boku długiej drewnianej pałki.

Achmat wycofał się w stronę osiedla, a potem obszedł wzgórze od wschodu, gdzie stok zbiegał w kierunku krzewów i wyrastającej za nimi ściany lasu., Tutaj, ukryty w wysokiej trawie, zmył z czoła pierwszą, czterocyfrową część swego numeru i starannie wpisał w jej miejsce cyfrę "dziewięć".

"Jak w grze liczbowej – pomyślał przy tym. – Licho wie, czy nie trafiłem kulą w płot".

Na wszelki wypadek przełożył do bocznej kieszeni mały ciśnieniowy pojemnik z gazami i umieścił w nozdrzach kapsułki filtracyjne.

Rozejrzawszy się wokoło, skierował się znów ku zgrupowaniu budynków na stoku. Od tej strony dzielnica willowa była widać mniej starannie strzeżona, bo zdążył wejść pomiędzy pierwsze budynki, nim wyrósł przed nim strażnik. Spojrzawszy przelotnie na czoło Achmata, usunął się skwapliwie z drogi i wyprężył się z szacunkiem, odprowadzając go wzrokiem do najbliższego skrzyżowania. Achmat dostrzegł kątem oka drugiego strażnika, ukrytego w krzakach, w ogródku willi, którą właśnie mijał. Udając, że go nie dostrzega, wszedł w alejkę prowadzącą w kierunku wejścia do budynku i przez chwilę obserwował dom zbudowany z grubych pni drzewa, łączonych znaną od wieków techniką stosowaną przez ludowych cieśli w wielu regionach Ziemi.

Okna były przesłonięte matowymi, nieprzejrzystymi płatami jakiejś substancji – być może prymitywnie wyprodukowanego szkła albo jakiegoś tworzywa organicznego.

Dom przedstawiał się okazale w porównaniu z sąsiednimi; Achmat postąpił jeszcze kilka kroków w jego stronę.

– Przepraszam Waszą Równość – usłyszał za sobą pełen uszanowania głos strażnika, który wyłonił się zza krzaka. – Jego Równość Trzy przez Jeden jest chwilowo nieobecny.

– Ach, tak?… – uśmiechnął się Achmat, sięgając nieznacznie do kieszeni. – Pozwolę sobie wpaść później.

Zawrócił w stronę ulicy. Gdy mijał strażnika, dostrzegł jego badawcze spojrzenie kontrolujące numer. Coś jakby wyraz niepewności pojawiło się w tych bystrych oczach, wbitych w jego czoło.

Przeszedłszy wolno kilka kroków, Achmat odwrócił się nagle. Strażnik sprawdzał coś na trzymanej w dłoni kartce papieru.

– Coś nie w porządku? – Achmat zatrzymał się zwrócony ku strażnikowi.

– Nie, nic takiego, Wasza Równość. Proszę wybaczyć, obowiązek służbowy… – uśmiechnął się strażnik przepraszająco. – Nie znam Was osobiście, więc… – pozwoliłem sobie sprawdzić w rejestrze…

– I co? – Achmat patrzył wyczekująco.

– .No… oczywiście… nie ma tu numeru Waszej Równości… – bąknął strażnik, chowając świstek do kieszeni.

– Pokażcie to!

– Przepraszam Waszą Równość, ale…

– Pokażcie! – Achmat podszedł do strażnika i puścił w jego twarz strumyk gazu z ukrytej w dłoni butli.

Pod osłoną krzewów zaciągnął bezwładne ciało w głąb ogródka i ukrył wśród zarośli. Z kieszeni kombinezonu strażnika wydobył spis i przejrzał długą kolumnę liczb – zapewne rejestr tych, do których miejscowe władze nie żywiły zbytniego zaufania. Były w tym spisie pozycje zaczynające się od numerów trzy i czterocyfrowych, lecz oprócz nich było także sporo rozpoczynających się jedną lub dwiema cyframi. Oprócz oficjalnego niejako zróżnicowania na potomków Pierwszej Dziesiątki – którym, jakby dla podkreślenia szacunku należnego ich przodkom – przysługiwał tytuł "Waszej Równości" – oraz potomków pierwszych strażników i całej reszty istniały jeszcze dodatkowe, poufne podziały, związane zapewne ze stosunkiem poszczególnych osobników do ekipy, dyktatorskiej.

Achmat przepisał rejestr do notesu i pozostawiając uśpionego strażnika ukrytego w zaroślach ogrodu, wrócił przed budynek. Miał wielką ochotę zajrzeć do jego wnętrza, lecz postanowił nie pozostawiać dalszych śladów swej obecności tutaj. Co do strażnika, żywił cichą nadzieję, że – po odzyskaniu przytomności – nie będzie on chwalił się przed nikim swym brakiem czujności. W najgorszym razie, numer Dziewięć przez Trzy przez Dwa znajdzie się na czarnej liście…

Nim Achmat zdążył opuścić posesję, na ulicy dał się słyszeć jazgot zdezelowanego silnika i stary samochód terenowy zajechał przed dom.

Ukryty w żywopłocie, Achmat dostrzegł wysokiego mężczyznę w wieku czterdziestu paru lat, wyskakującego z pojazdu i zmierzającego w stronę domu. Mężczyzna ten, nim zniknął w drzwiach, rozejrzał się po ogrodzie i wrzasnął:

– Strażnik! Rozładować samochód!

Achmat odczekał chwilę, a potem podszedł ostrożnie do pojazdu. W jego tylnej części stało kilka koszy, wyplecionych z łodyg jakiejś miejscowej rośliny. W koszach było pełno dorodnych owoców i warzyw, połcie wędzonego mięsa oraz kilka butelek trunków z etykietkami najlepszych ziemskich wytwórni.

Wymknął się na ulicę i zawrócił w kierunku wschodniego stoku wzgórza, by obejść je od tylu. Po drodze nie napotkał już żadnych straży, nawet w pobliżu kilkunastu walcowatych pojemników, ułożonych na skraju lasu i obrośniętych zielskiem i krzewami.

"Cmentarz! – pomyślał z goryczą. – Cmentarz żywych ludzi!.'"

Sprawdził wskaźniki ukryte pod metalową klapką we wgłębieniu powierzchni pojemnika. Zasobnik pełen był hibernowanych ciał. Wyglądało, to na to, że stan hibernacji jest podtrzymywany przez działające wciąż urządzenia zasilane energię świetlną.

"Nie zdecydowali się na ich własnoręczna likwidację. Może dlatego właśnie pozostawili to tutaj, bez żadnego nadzoru: zęby inni zniszczyli to za nich. Chociaż, nie znając sposobu otwarcia zasobników, trudno zaszkodzić tym, co są w środku".

Obszedł pojemniki sprawdzając stan wskaźników. Siedem było pełnych, jeden zawierał tylko kilkadziesiąt ciał.

"Prawie półtora tysiąca osób! " – podsumował, rozglądając się za Komorą witalizacyjną.

Znalazł ją nieco dalej… A raczej to, co zostało z niej po pięćdziesięciu łatach dewastacji.

– Trzeba ich tu wezwać – powiedział do siebie, przekręcając guzik kombinezonu.

– Komandorze, Silva, zgłoście się!

W zaroślach za wzgórzem było zacisznie i spokojnie. Lekki wietrzyk przynosił tu zapach dymu z ognisk palonych przed lepiankami Osiedla, niebo nad wzgórzem było zabarwione żółtawą poświatą rozproszonego światła, które odbijało się od mieszaniny dymów i mgły, nadciągającej od jeziora.

Od czasu do czasu wiatr przynosił odgłosy chóralnych śpiewów lub pojedyncze okrzyki.

Potężna kamienna głowa była stąd częściowo widoczna na tle nieba, lecz tak jak ona, również, całe osiedle było jak gdyby zwrócone ku jezioru. Tutaj, w okolice poza wzgórzem, nikt się jakoś nie zapuszczał, nie docierały tu nawet patrole straży, których najwięcej można było spotkać w pobliżu wejścia do podziemi wzgórza oraz wokół "dzielnicy willowej"' na jego stoku.

– Dziwne, że nie pilnują tych pojemników…

Bądź co bądź, jest w nich niebezpieczny ładunek: tysiąc paręset osób, które znają prawdę. Przecież to żywa biblioteka pamięci! – powiedział Silva, opierając dłoń na ciepłym jeszcze od niedawnego słońca masywnym korpusie jednego z zasobników, pod którym obozowali.

– Wcale się nie dziwię… – Sloth spokojnie popijał gorącą kawę, siedząc oparty plecami o pojemnik. – Widziałeś, jak rozprawili się z aparatura witalizacyjną. Tych ludzi nikt tu nie potrafi wskrzesić. Są żywi, ale śpią snem wiecznym i nigdy nikomu nie opowiedzą prawdy o Ziemi…

– My możemy ich ożywić! Wystarczy, że przetransportujemy tu aparaturę ze statku.

– To nie wystarczy. Musisz jeszcze postarać się o żywność dla nich, a potem wyjaśnić im, co się stało…

– Wciąż nie widzę zasadniczych przeszkód. Widziałeś to pole ziemniaków. Zwierzyna też jest w okolicy, mamy trochę broni… Można by stworzyć coś w rodzaju oddziału partyzanckiego w okolicznych lasach… Nie musielibyśmy ożywiać wszystkich, wystarczyłoby… trzystu, pięciuset… – Silva snuł z zapałem swój plan działania. – Uzbroimy ich, a potem…

– Właśnie, co potem? – uśmiechnął się Sloth – Kogo będziesz zabijał?

– No… tych, tam… którzy tyranizują cały ten tłum biedaków… Zresztą, niekoniecznie trzeba ich zabijać…

– I co dalej? Przypuśćmy że obejmiesz władzę… Daruję ci na razie obmyślanie posunięć gospodarczych, ale spróbuj wyobrazić sobie pierwsze chwile po takim, nawet bezkrwawym, zamachu stanu… Przecież będziesz miał przeciw sobie całe osiedle? Będziesz musiał zastąpić strażników z pałkami – swoimi ludźmi, uzbrojonymi w porażacze. Ludność osiedla uważać was będzie za najeźdźców, którzy przybyli tu odebrać im to wszystko, co w ich przekonaniu stanowi ich własne osiągnięcia, ich najlepszy z możliwych – świat! Zastąpisz dyktaturę, do której: przywykli i którą zaakceptowali – terrorem, co wzbudzi w nich odruch oporu! Na kim oprzesz się w tym społeczeństwie? Na garstce starców, pamiętających jeszcze Ziemię i wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat? Jestem pewien, że wielu z nich na tyle już zdziecinniało, iż biorą za prawdę to, co oficjalnie głosi się młodszym. Co więcej, wierzą w tę kłamliwą wersję także ci, którzy dziś faktycznie kierują tym społeczeństwem… czy może raczej… po prostu żyją jego kosztem. Pół wieku odcięcia od prawdziwej informacji, uporczywego powtarzania kłamstw nie da się odrobić w ciągu paru dni czy tygodni wygłaszaniem pogadanek historycznych przez głośniki. Ludzie będą tego słuchali jak kłamliwej propagandy najeźdźców! Zrozum, Silva! Przecież każda gwałtowna akcja z naszej strony będzie potwierdzaniem tego wszystkiego, co oni wyobrażają sobie na nasz temat!.To ich tylko zmobilizuje do oporu, do obrony przed utratą swojej wolności – jedynej, jaką znają; swoich pozycji i dóbr, jakie tu, w dotychczasowych warunkach, uzyskali… Czy zdołasz ich przekonać, że nie tylko nie chcemy im wszystkiego odebrać, a wręcz odwrotnie – chcemy poprawić ich sytuację? Jakich użyjesz argumentów, by uwierzyli że to nie podstęp, nie kłamliwe obietnice! W ich oczach będziemy zawsze najeźdźcami wkraczającymi tu, by zburzyć ich świat, jedyny jaki znają, a więc – najlepszy w ich mniemaniu…

Silva milczał przez długą chwilę, a potem uderzył pięścią w ścianę pojemnika biostatycznego, którego cielsko odpowiedziało głuchym, stłumionym dudnieniem.

– Więc co?… Co mamy zrobić? Pozostawić ich tak? – wykrzyknął z irytacją. – Tych żywych, cofniętych do epoki feudalnej, i tych tutaj, bez szansy powrotu do życia w ludzkich warunkach?

– Komandor ma rację… – wtrącił milczący dotąd Achmat. – Nie wolno używać siły, zastępować jednej dyktatury inną. To wcale nie znaczy, że wszystko ma pozostać tak, jak dotychczas, ale… myślę, – że trzeba to zrobić ostrożnie…

Sloth pokiwał głową.

– Właśnie. Trzeba zacząć z innej strony – powiedział cicho. – Odkłamywanie musi trwać co najmniej tyle czasu, ile trwały kłamstwa…

– Jesteś pesymistą, komandorze! Myślę, że młode pokolenie…

– Nie zapominaj, że ich krótka historia zna już przypadki izolowania tych, co mówili, albo choćby myśleli inaczej niż życzyli sobie dyktatorzy. Czy wiesz, co to jest zwykły, ludzki strach przed represjami?… Nie, nie wiesz zapewne, bo skąd mógłbyś wiedzieć… Urodziłeś się znacznie później niż ja, w innym już świecie… Patrzysz na to inaczej.

Widzisz, każdy z nas ma do przeżycia tylko pewną ograniczoną ilość lat – niezależnie od tego, jak je sobie rozłoży w czasie… My, piloci, mamy ten przywilej, że możemy nasze życie podzielić na szereg kawałków, przeżywanych w coraz to innych czasach…

Ale nawet my cenimy sobie to nasze pokrojona życie, chcemy zaznać w nim – oprócz radości walki, odkrywania, przygody, emocji – także trochę zwykłych ludzkich przyjemności…

Назад Дальше