Intymna Teoria Względności - Вишневский Януш Леон 2 стр.


„Spiegel”: W dużych miastach rozwodzi się co druga para. Większość przed upływem trzech lat małżeństwa. Jedna trzecia wniosków o rozwód składana jest przez kobiety. Dwie trzecie rozwiedzionych zawiera małżeństwa po raz drugi.

Dziewiąta pięćdziesiąt osiem. Przychodzi. Dokładnie wtedy, kiedy zaczynają się wiadomości na drugim programie. Stawia teczkę w przedpokoju i nie zdejmując kurtki, zajmuje sofę naprzeciwko telewizora. Joelle przysiada obok.

– Powiedz mi, jak długo trwa miłość? – pyta cicho, przysuwając się do niego. On sięga w tym momencie po pilota i dotyka przycisk, zwiększając głośność.

– Nasza miłość? Wiecznie – odpowiada, patrząc w ekran.

Potem kładzie dłonie na jej piętach i pyta:

– Kochanie, dlaczego masz takie zimne stopy?

Miłość w czasach odrazy

Receptor to nic innego, tylko duża proteina na powierzchni błony komórkowej. Typowa komórka ma miliony takich receptorów, unoszących się w płynnej części błony komórkowej. Gdyby radioaktywnie oznaczyć receptory i spojrzeć na komórkę przez mikro- skop elektronowy, to receptory przypominałyby białe lilie wodne, majestatycznie przesuwające się po powierzchni stawu. Pojedynczy receptor to także rodzaj dziurki od klucza, do której musi strukturalnie pasować inne białko, takie jak na przykład wirus, aby przecisnąć się do wnętrza komórki i wywołać w nim jakąś reakcję.

Wirus AIDS przedostaje się do komórek systemu immunologicznego poprzez receptor T4 na powierzchni limfocytów. Jeśli Stwórca umieścił T4 na komórkach, to z pewnością nie po to, aby otworzyć drogę czemuś, co ma zabijać. Bóg być może jest bardzo zajęty światem, który stworzył, ale nie jest mściwy. Rozmawiałem o tym z moim muzułmańskim kolegą, który pracuje w biurze obok. On także wykluczył mściwość swojego Boga.

Jeśli są receptory T4, to powinien być w tym jakiś cel. Musi istnieć jakaś inna ważna proteina, która ma się przez T4 przeciskać. Gdyby spowodować blokowanie przez nią T4, to wirus HIV nie miałby żadnych szans. Doktor Candance Pert w 1984 roku odkryła, że receptory T4 znajdują się także na komórkach nerwowych – neuronach – w mózgu. Wkrótce po tym opublikowano w USA artykuł, który jest wzruszający w swojej treści: terminalnie chorzy na AIDS, których odwiedzały rodziny i przyjaciele, żyli około 30 procent dłużej niż ci umierający w osamotnieniu. Ci, których dotykano, masowano pokry- te zropiałymi krostami łydki, ramiona i twarz, żyli z kolei o 45 procent dłużej niż ci, których z odrazy nie odwiedzał lub nie dotykał nikt bliski. Wspomniana Candance Pert odważyła się publicznie w 1985 roku, w trakcie Kongresu Psychoneurofarmakologii na Hawajach, zasugerować, że tą blokującą T4 proteiną może być miłość. Nie użyła tego słowa. Mówiła o samym procesie blokowania receptora T4, pokazywała tabele z danymi dotyczącymi szczurów i chomików, którym robiono koktajle z mózgów, blokowano receptory T4 radioaktywnymi neuropeptydami emocji i stwierdzono zatrzymanie namnażania się wirusa. Przedstawiała wzory strukturalne jakichś neuropeptydów, ale i tak wszyscy na sali wiedzieli, że pokazuje wzory „na miłość”.

Margot nie zna się na immunologii. Nigdy nie słyszała o receptorach T4. Tak naprawdę nawet nie wie, gdzie leżą Hawaje. Pracuje „na kasie” w sklepie Aldi i marzy, aby dostać kredyt na kupno samochodu. Nie musiałaby wtedy jeździć metrem z trzema przesiadkami – co zabiera jej około dwóch godzin – do szpitala na końcu Frankfurtu. Wyszła za mąż za Ralfa, z miłości. Miała wtedy czterdzieści osiem lat. W tym wieku miłość w sklepie Aldi rozpoznaje się na przykład po tym, że mężczyzna długo patrzy w oczy przy płaceniu za zgrzewkę piwa. Ralf ujął ją tym, że miał stałą pracę, zawsze czyste dłonie i kupował kwiaty w jej sklepie. Płacił za nie i zostawiał jej, uśmiechając się. Wszystkie koleżanki jej zazdrościły. Któregoś wieczoru Ralf czekał na nią pod sklepem. Dwa lata po ślubie pojechali w podróż do Grecji. Nigdy nie była tak szczęśliwa. Rok później Ralf wyjechał z kolegami na dwa tygodnie do Tajlandii. Zrobiła test, gdy wzięli go do szpitala z objawami gruźlicy, i po trzech tygodniach dostała powiadomienie z kasy chorych. Pielęgniarka ze szpitala, w którym robiła test, jest córką jej koleżanki z pracy. Obiecała, że nie powie nikomu. Nawet matce. Jak na razie dotrzymała słowa. Gdyby było inaczej, jako „pozytywna” straciłaby pracę. Margot ma widocznie mało receptorów T4 i czuje się dobrze. Każdego dnia po pracy jeździ do szpitala. Kiedyś było tam przedszkole. Celowo wyszukali opustoszałe pomieszczenie daleko od miasta. Aby uniknąć protestów mieszkańców. Od najbliższej stacji metra do przedszkola są dwa kilometry. Wybili w budynku ściany pomiędzy pokojami i zrobili jedną ogromną salę. Na trzydziestu łóżkach umiera dwudziestu pięciu mężczyzn, cztery kobiety i ktoś, kogo płci nie może do dzisiaj rozpoznać.

Ralf umiera najdłużej ze wszystkich. Od dwóch miesięcy jest w śpiączce. Każdego dnia odkrywa go i na wychudzone nogi, pokryte fałdami skóry i ropiejącymi wrzodami, nakłada delikatnie maść z karotenem i rumiankiem. Potem zmienia kwiaty stojące w słoiku na szafce nocnej, czesze jego włosy, siada na krześle przy łóżku, masuje mu stopy i opowiada, jak minął jej dzień.

Ralf umiera najdłużej ze wszystkich…

Zanik jednoczesny

Najkrótsza droga pomiędzy biurowcem firmy, w której pracuje Anke, a ich mieszkaniem nie ma więcej niż kilometr. Idąc szybkim krokiem wzdłuż parku, potrzebowała zazwyczaj nie więcej niż piętnastu minut, aby dotrzeć do domu.

Tamtego majowego dnia, przed trzema laty, tak jak zwykle wyszła punktualnie o piętnastej. Wszyscy w firmie wiedzieli, że Anke zawsze – cokolwiek by się działo – wychodzi punktualnie o piętnastej. Na ogół omijała park, chcąc być jak najszybciej w domu. Tamtego dnia wyjątkowo poszła tamtędy. Chciała mu sprawić niespodziankę i wrócić z bukietem bzu. Dla nich maj i bzy mają szczególne znaczenie. Gdy przyszedł do rodziców prosić o jej rękę, przyniósł matce biały bez. Teraz, kiedy kupuje kalendarz na nowy rok, już w księgarni wyrywa stronę z piątym miesiącem…

Poznała go na plaży w Chorwacji, gdzie spędzała wakacje z rodzicami. Przyjechał jako instruktor z klubem płetwonurków ze swojej uczelni w Berlinie. Przystojny, wysportowany, zawsze uśmiechnięty. To nie był nawet wakacyjny flirt. Jeden zwykły wie- czorny spacer. Dwa tygodnie po powrocie zadzwonił do niej. Zapytał, czy zechciałaby się z nim spotkać wieczorem. Zgodziła się. Sądziła, że jest we Frankfurcie. Okazało się, że przyjechał na to spotkanie z Berlina. Po dziesięciu miesiącach przyniósł jej matce ten biały bez…

Dwa lata później, podczas urlopu na Słowacji, latając na lotni, spadł na skały. Wtedy przeprowadzili się do tego mieszkania przy parku. Wybrali je, ponieważ znajdowało się w pobliżu jej firmy i było przystosowane dla niepełnosprawnych na wózkach inwalidzkich. Poza tym przekonywał ją, że po rehabilitacji będzie miał ręce na tyle silne, by móc samemu wyjeżdżać do parku bez jej pomocy.

Uśpił tym jej czujność. Oszukał ją. Może źle odczytywała jego depresje i zrezygnowanie. Może zbyt mało sygnałów rejestrowała, gdy mówił o swojej bez-użyteczności i braku jakiegokolwiek sensu w budzeniu się rano. Może zbyt rzadko mu powtarzała, że zawsze i tak najbardziej kochała w nim jego głowę. I że zawsze będzie kochać, bo przecież nikt nigdy jej nie całował tak jak on. Może częściej powinna rozbierać się przed nim i podsuwać mu swoje piersi i podbrzusze do całowania.

Powinna zauważyć, że od ponad roku nie płakał i nie przeklinał Boga, lecz godzinami przesiadywał w swoim pokoju z opuszczonymi żaluzjami. Może on od dawna zapowiadał swoje postanowienie, a ona, codziennie zajęta jego pielęgnacją i rehabilitacją, nie potrafiła tego odczytać. Może…

Dzisiaj wie, że tylko po to bezustannie trenował mięśnie rąk, aby mieć siłę popełnić samobójstwo. Gdy tamtego dnia wróciła z parku, już nie żył. Nie chcąc poplamić krwią dywanu, rozłożył duży kąpielowy ręcznik i wjechał na niego wózkiem. Na stole zostawił kasetę z listem pożegnalnym.

Miał siłę przeciąć żyły żyletką, ale nie miał na tyle sprawnych rąk, żeby napisać pożegnalny list…

Obok kasety leżały równo poukładane dokumenty. Oryginał hipoteki na mieszkanie, testament, pełnomocnictwa do ich kont bankowych, akt urodzenia, polisa na życie. Nawet dzisiaj, po tylu latach, najbardziej boli ją makabryczne wspomnienie widoku tych kartek papieru na stoliku, obok jego wózka inwalidzkiego. Nie powinien był tego robić. Nie powi- nien odejść według jakiegoś z góry ustalonego planu. Jeśli nawet nie zasłużyła na życie z nim, to zasłużyła przecież na inną jego śmierć…

Dla niej jego samobójstwo było jak anihilacja. Przy anihilacji znikają zawsze dwa istnienia.

W Niemczech co czterdzieści minut jakiś człowiek sam odbiera sobie życie. Dla ludzi w przedziale wiekowym od piętnastu do trzydziestu pięciu lat „samobójstwo” to druga po wypadkach drogowych najczęściej wpisywana w akt zgonu przyczyna śmierci. W maju, gdy świat budzi się z letargu do życia, szczęście innych staje się nie do zniesienia. W tym słonecznym miesiącu popełnia samobójstwo o wiele więcej osób niż w mrocznym listopadzie. Rzadko umiera tylko jeden człowiek.

Może gdyby to nie był maj i nie kwitłyby te przeklęte bzy, zdążyłaby wrócić? Może…

Dzień Matki

Zostawia samochód na małym asfaltowym parkingu przy stacji metra i przechodzi bocznymi uliczkami pod wjazd prowadzący do ich domu. Kupuje gazetę i puszkę coca-coli w kiosku naprzeciwko wjazdu i staje za żywopłotem otaczającym mały plac przed drewnianą budką kiosku. Jest tam każdej środy około czternastej. W tym roku dziewczynki razem wracają ze szkoły właśnie w środy. Widzi je już na zakręcie przy restauracji. Odkłada wtedy gazetę, przesuwa się głębiej za żywopłot i patrzy na nie. Martusia idzie zawsze trochę z tyłu, blisko krawężnika, pochylona do przodu, aby zrównoważyć ciężar tornistra. Agnieszka przeważnie maszeruje przed nią, zatrzymując się często i zaglądając przez parkan otaczający ogród wokół willi sąsiadującej z ich domem. Stają przy bramie prowadzącej do willi. Agnieszka wyciąga z tornistra pudełko z suchym jedzeniem dla kota i małą rączką wpycha pomiędzy prętami bramy. W tym momencie są już ta blisko, że może wyraźnie dostrzec ich twarze. Czasami idą, trzymając się za ręce. Wtedy chowa się głębiej za żywopłot i nie odwraca głowy, żeby mężczyźni pijący piwo przy kiosku nie mogli zobaczyć, jak płacze. Po chwili dziewczynki znikają za zakrętem wjazdu. Zapala wtedy papierosa i wraca powoli do samochodu.

Pobrali się w Polsce. Z miłości. Oboje byli wtedy jeszcze studentami. Przyjechali jedenaście lat temu do Hamburga, po tym jak ona na strychu w domu babci w Grudziądzu znalazła jakieś „papiery” z niemieckimi pieczątkami. Pojechał wyłącznie dlatego, że ona tego chciała. Po kursie językowym okazało się, że z nich dwojga tylko ona może liczyć na uznanie lat studiów w Polsce. Zaczęła studiować, a on nauczył się tapetować mieszkania, remontować łazienki i malować ściany. Gdy urodziła się Martusia, to on nosił ją nocami, gdy miała kolkę, chodził z nią do lekarzy i to on tylko wiedział na co musi być szczepiona. Gdyby miał piersi, to by ją karmił, aby tylko nie budzić zmęczonej nauką matki. Zaczął gotować, wiedział, jakie pieluchy najlepiej wchłaniają wilgoć i jakie bajki są najlepsze dla czterolatki. Kiedy urodziła się Agnieszka, ona powiedziała mu, że na niemieckim rynku pracy liczą się tylko biolodzy z doktoratem. Uwierzył jej. Gdy przygotowywała się do egzaminów ubierał Martusię i wypychał wózek z Agnieszką na osiedlowy plac zabaw, żeby miała spokój i mogła się skupić.

Ona coraz lepiej mówiła po niemiecku, on, z poplamionymi farbą dłońmi, coraz bardziej nie pasował do ludzi, których zapraszała na swoje urodziny. W dniu, w którym pierwszy raz odprowadził Martusię do szkoły ona nie mogła iść z nimi, bo akurat odbierała dyplom doktora.

Zaczęła pracować. Odbierał Agnieszkę z przedszkola, chodził na wywiadówki do szkoły Martusi. „W okresie próbnym trzeba się wykazać” – powtarzała mu, gdy coraz później wieczorami wracała do domu. Dwa lata temu tydzień przed Wigilią wróciła w nocy z przyjęcia zorganizowanego przez jej firmę, obudziła go i powiedziała, że go nie kocha i że nie pasują do siebie. Rano spakował walizkę i przeniósł się do pustego mieszkania, które remontował. Spał na płaszczu położonym na betonowej wylewce. W Wigilię upił się i szkłem z rozbitej butelki po wódce chciał przeciąć sobie żyły. Rano, w pierwszy dzień Świąt, ciągle pijany, pojechał do ich domu i prosił, aby pozwoliła mu wrócić. Krzyczał. Przeklinał. Kopał w drzwi. Nie wpuściła go do mieszkania. Prezenty dla Martusi i Agnieszki zostawił na progu. Sąsiedzi wezwali policję. Dwa miesiące później dostał wezwanie do sądu. Ustalono, że może spotykać dzieci raz na dwa tygodnie. W soboty między siedemnastą trzydzieści a dziewiętnastą trzydzieści. Zobowiązano go również do podjęcia stałej pracy, aby mógł się „wywiązać z płacenia alimentów od czego uzależniona będzie częstotliwość spotkań z dziećmi”. Nie wytrzymuje tych dwóch tygodni. Gdy się upije nie wytrzymuje nawet dwóch godzin i jedzie wtedy pod ich dom, i patrzy w okna. W następną środę jest Dzień Matki. Postanowił, że kupi dziewczynkom kwiaty. Dla ich mamy. Tak jak każdego roku…

Trzy (inne) kolory

FIOLETOWY: W nocy w Rochester, gdy zamiera ruch uliczny, słychać wodę spadającą z pobliskiego wodospadu Niagara.

Sześcioletni chłopiec mieszkał w Rochester z rodzicami i siostrzyczką. Dziewczynka urodziła się bardzo chora. Miała trzy lata, gdy rodzice zapytali chłopca, czy oddałby dla niej „krew, bez której ona nie mogłaby dalej żyć”. Chłopiec zgodził się bez wahania. Po kilku dniach lekarze w uniwersyteckiej klinice przeprowadzili transfuzję bezpośrednią. Chłopiec leżał obok siostrzyczki i z jego żył przetaczano krew do jej żył.

W pewnym momencie, gdy transfuzja w odczuciu chłopca trwała zbyt długo, zapytał lekarza: „Czy to tak się umiera?”.

Lekarz nadzorujący transfuzję nie wiedział, co odpowiedzieć. Po chwili rozmowy wyszło na jaw, że chłopiec nie zrozumiał do końca swoich rodziców. Myślał, że musi oddać całą swoją krew i umrzeć, aby mogła żyć jego siostra.

Nie potrafię opanować lęku, gdy pytam siebie, czy ja byłbym w stanie zrobić coś takiego dla kogokolwiek. Czasami prawdziwa miłość ujawnia się dopiero wtedy, gdy nie wszystko do końca się rozumie…

ZIELONY: On był nauczycielem. Ona była jego uczennicą. Zakochali się w sobie. Na wrotkach pojechali z jego mieszkania w Harlemie, w Nowym Jorku, do USC w ratuszu Nowego Jorku, na dolnym Manhattanie. On miał wtedy dwadzieścia osiem lat, ona piętnaście. Był rok 1913. On – jedenaste dziecko czarnej matki, ona – urodzona w Rosji córka rosyjskich emigrantów. On okazał się wyjątkowo uzdolniony. Napisał Historię filozofii, która sprzedała się w dwudziestu milionach egzemplarzy. Nazywał się Will Durant. Jego żona miała na imię Ariel. Oboje podjęli się wielkiego zadania. Chcieli wspólnie napisać Historię kultury ludzkości. Od dnia ślubu nie spędzili ani jednego dnia i ani jednej nocy oddzielnie. Po pięćdziesięciu latach bycia razem potrafili rozmawiać jak na pierwszej randce. W 1977 roku otrzymali od prezydenta Forda najwyższe wyróżnienie literackie w USA. Ona wtedy powiedziała: „Wszystko, co osiągnęłam w życiu, zawdzięczam mojemu nauczycielowi, przyjacielowi i mężowi”.

On dodał: „Bóg podarował mi ją i powietrze do oddychania”.

W roku 1981 Will Durant musiał być operowany. Tygodniami leżał na oddziale intensywnej terapii. W tym czasie kilka ulic dalej, w domu, zmarła jego osiemdziesięciotrzyletnia żona. Pielęgniarki i lekarze ukrywali to przed nim. Jedenaście dni po śmierci żony Will Durant sam odłączył się od respiratora…

Respiratory dostarczają tylko powietrza do oddychania…

CZARNY: Ojciec tego chłopca to jeden z najbardziej wziętych chirurgów naczyniowych w Niemczech. Jest właścicielem pięciu kamienic we Frankfurcie, prowadzi cztery gabinety lekarskie w mieście i jest tak bogaty, że regularnie lata na Mauritius grać w golfa. Ojciec nie zgadzał się z matką chłopca, po pewnym czasie przestał jej pożądać i odszedł do młodej pielęgniarki. Syn tego nie udźwignął psychicznie i postanowił nic nie jeść. Ma szesnaście lat i waży trzydzieści cztery kilogramy. Jest w śpiączce i już dwa razy lekarze wyciągali go ze śmierci klinicznej.

Назад Дальше