Po dwóch tygodniach od tego wydarzenia pod ich dom podjechała wielka ciężarówka i przeniosły się do Warszawy. Przez długi czas nie odczuwała braku ojca. Może tylko czasami. Jak na przykład wtedy, gdy w ich małym mieszkaniu na Saskiej Kępie za ścianą chrobotał szczur, a one z matką przeraźliwie się bały. Pomyślała, że gdyby miała tatę, to on by je przecież obronił i zabił tego szczura. Potem mama zadbała, żeby wytruto szczury i przez wiele lat ojciec nie był już jej do niczego potrzebny. Gdy czasami przypominała sobie o nim i robiło się jej smutno, pisała do niego listy. Takie, których się nigdy nie wysyła. Podczas ostatniej wigilii postanowiła, że odszuka mężczyznę, dla którego jej matka od trzydziestu lat stawia zawsze dwa dodatkowe nakrycia na stole, przygotowuje sałatkę śledziową, którą później nienaruszoną wyrzuca do kosza, i kładzie pod choinkę prezent, którego nikt nigdy nie odpakowuje.
Trzy miesiące temu, w tajemnicy przed wszystkimi, wróciła do miasteczka, w którym się urodziła i odszukała rodziców ojca. Mieszka w Mediolanie, ma dwóch dorosłych synów, pracuje w agencji fotograficznej. Tydzień temu znalazła tę agencję. Wróciła z redakcji do domu, wypiła pół butelki wina i zadzwoniła. Na lotnisku w Mediolanie siedziała naprzeciwko niego i słuchając w milczeniu, wpatrywała się w jego twarz. Unikał jej wzroku. Gdy się uśmiechał, stawał się podobny do jej synka. Gdy poważniał, zagryzał wargi dokładnie tak jak ona. Kochał jej matkę. Tylko inaczej, niż ona tego pragnęła. Poza tym nie chciał skończyć w zakładzie fotograficznym, w którym robi się zdjęcia do paszportu lub fotografuje pierwsze komunie. Chciał być ojcem, z którego ona, gdy doro- śnie, mogłaby być dumna. Dlatego wyjechał. Dzisiaj wie, że dzieci nie mogą być dumne z ojców, których nie ma.
Gdy żegnali się przed jej powrotem do Warszawy, podała mu związany czerwoną wstążką plik kopert z listami do niego, tymi, których się nigdy nie wysyła, i powiedziała:
– Nie mam do pana żalu.
Zakłócenie teorii
Gdy matka przywiozła ją taksówką do szpitala, najpierw położyli ją na ortopedii. Akurat tam były wolne łóżka i nie musiała leżeć na korytarzu. Po trzech dniach przenieśli ją na urologię. Lekarz uznał, że w jej wypadku „dominującym schorzeniem” jest niewydolność nerek i „hospitalizacja na ortopedii” z powodu złamanego nadgarstka „to jakaś kolejna kos- miczna pomyłka tych ignorantów na izbie przyjęć”. Nie chciała zostać ani na urologii, ani gdzie indziej. Pragnęła, aby matka zabrała ją stąd do domu. Wiedziała, że na urologii znowu będzie musiała kłamać. Na ortopedii wersja z wypadkiem samochodowym już się przyjęła i nikt nie zadawał jej żadnych zbędnych pytań.
Gdy leżała na urologii, pojawiła się przysłana z opieki społecznej psycholog. Miała około pięćdziesięciu lat, była bardzo gruba, pachniała drogimi perfumami i mówiła donośnym głosem. Usiadła w nogach jej łóżka, wyciągnęła ze skórzanej torby komputer i zaczęła pytać o rzeczy, o których ona próbowała zapomnieć. Wyszły na korytarz. Chciała to komuś opowiedzieć. Całą prawdę. Ale nie przy ludziach. Bo to wstyd…
Zaczął ją bić osiem miesięcy po ślubie. Odkąd stracił pracę, często pił. Wystarczyło, że spokojnie zapytała, skąd wraca tak późno, aby sprowokować jego złość. Kiedy przestała pytać, wściekał się jeszcze bardziej. I bił. Po pewnym czasie, gdy wracał w nocy, zamykała się w łazience. Wreszcie, po tym jak wyłamał drzwi i zaczął ją dusić wężem od prysznica, uciekła do swoich rodziców. Ojciec udawał, że nie widzi jej sinych plam na twarzy i szyi. Matka przekonywała, że „tak bywa w małżeństwach, że mu to minie i że to przez tę pracę”. Potem, gdy uciekała, nie szła już do rodziców, tylko biegła na dworzec. Siedziała do rana w poczekalni. W ich miasteczku na dworcu przesiadują różni ludzie. Nawet ci, którzy nigdy nigdzie nie wyjeżdżają. I nikt nikogo o nic nie pyta.
Zawsze jednak wracała. Bo niby gdzie miała odejść? Do rodziców?! Matka uważa, że miejsce żony jest przy mężu, a poza tym „nie ona jedna”. Ojca nigdy nie obchodziła.
To trwa trzy lata. To bicie. A po tym, jak zachorował jego brat, mąż stał się jeszcze bardziej agresywny. Bo tak naprawdę on jest wrażliwy i kiedy nie pije, jest dobrym człowiekiem. Z porządnej katolickiej rodziny. Gdy wyrządził jej krzywdę, to na drugi dzień potrafił zrobić śniadanie i nawet kwiaty kupić…
Psycholog przerwała jej. Nie chciała tego słuchać. Popatrzyła na nią z politowaniem. Cały czas pisała coś w swoim komputerze. Zapytała, co stało się ostatnio i dlaczego jest w szpitalu.
Wrócił do domu nad ranem. Nie znalazł piwa w lodówce. Zaczął krzyczeć, a ona uciekła w koszuli nocnej. Dopadł ją na trawniku przed blokiem. Skopał. Odbił nerki. Uszkodził śledzionę. Złamał nadgarstek. Jakiś sąsiad zauważył, co się dzieje, i za- dzwonił po jej matkę. Na ich osiedlu nigdy w takich sprawach nie dzwoni się po policję. Nienawidzi go i chce od niego odejść. Tylko nie wie jak i tak naprawdę nie ma dokąd…
Na drugi dzień psycholog przyszła do szpitala z jej matką i adwokatem. Opowiadała o jakimś „zespole wyuczonej bezradności” i o tym, że powinna go ukarać, uwolnić się od niego, „skończyć raz na zawsze z poniżaniem” i zacząć „nowe życie”. Adwokat coś notował. Dostała jakiś papier do podpisania. Ustalili, że ze szpitala wróci do rodziców i złoży w sądzie sprawę o znęcanie się nad nią. Wróciła…
Od roku mieszka u nich. To wcale nie jest „nowe życie”. Czasami nawet gorsze niż to jej stare, chociaż nikt tu nie bije. Ojciec patrzy na nią, jakby była trędowata.
Od tego czasu odbyły się cztery rozprawy. Mąż dwa razy nie stawił się w sądzie. Na trzeciej rozprawie siedzieli w pustej sali naprzeciwko siebie. Czasami spoglądała na niego. Był wychudzony i obgryzał paznokcie. Gdy ją bił i na drugi dzień błagał o przebaczenie, także obgryzał paznokcie. Poproszono ją, aby złożyła zeznania. Miała opowiedzieć, na czym polegało „znęcanie się nad nią i jakie ma na to dowody”. Podeszła do drewnianego pulpitu na środku sali i zaczęła płakać. Sąd odroczył postępowanie o miesiąc.
W trakcie ostatniej rozprawy nie było go na sali. Jego adwokat wniósł o umorzenie sprawy w trybie specjalnym. Oskarżony zmarł. Przyczyną śmierci były powikłania podczas operacji pobrania nerki do przeszczepu dla chorego brata.
Interferencje pychy
Według Księgi Rodzaju Bóg wygnał Adama i Ewę z ogrodu edeńskiego, aby nie zerwali przypadkiem owocu z „drzewa poznania dobra i zła” i nie żyli na wieki. Pierwsi rodzice zapragnęli stać się wielkimi według własnych planów, według swojej miary i woli dorównać Bogu. Swoim nieposłuszeństwem wyrazili przekonanie, że lepiej od Stwórcy wiedzą, co jest dla nich korzystne lub nie, co prowadzi do szczęścia, a co od niego oddala; co naprawdę jest dobre, a co złe. Adam i Ewa popełnili grzech pierworodny: grzech pychy. To nie przypadek, że pierwsza na liście siedmiu grzechów głównych jest pycha. Wszystkie pozostałe, gdy głębiej i uważniej zastanowić się nad ich genezą, są tak naprawdę jedynie pochodnymi tego pierwszego. Nieposkromione pragnienie wielkości i doskonałości „według własnych planów” jest nieodłącznym atrybutem pychy. Podobnie jak przekonanie, że się wie lub potrafi robić coś o wiele lepiej od innych. Czasami jednak pycha urastała do granic bohaterstwa…
Alma Rose była od kołyski przygotowywana do tego, że w przyszłości będzie kimś wielkim. Urodzona w żydowskiej rodzinie w Wiedniu, od dzieciństwa miała kontakt z największymi sławami. Gościem w domu jej ojca, profesora muzyki w Akademii Wiedeńskiej, był między innymi Strauss. Jako czternastolatka, Alma miała pierwszy publiczny koncert skrzypcowy, a kilka lat później stała się jedną z najbardziej znanych i cenionych skrzypaczek w przedwojennej Europie. Gdy zaczęły się deportacje Żydów z Holandii, dokąd Alma wyemigrowała z faszystowskiej Austrii, uciekła do Francji. Aresztowana przez gestapo w okolicach Paryża w lipcu 1943, trafiła do Bloku 10 w kobiecej części obozu Auschwitz-Bir-kenau. Kiedy nadzorczyni, Maria Mandel, propo- nuje jej prowadzenie „Kobiecej orkiestry” w obozie, zgadza się. Wie, że ma szansę uratować nie tylko siebie, ale także dziesięć innych kobiet grających w orkiestrze.
Nawet w Oświęcimiu czuje się gwiazdą i robi wszystko, aby nią pozostać. Jej pycha zwycięża. Komendant obozu kobiecego Franz Hossler publicznie nazywa ją – Żydówkę (numer obozowy 50381) – „panią Almą”. Ona nie musi golić głowy do gołej skóry, pozwala jej nosić długie włosy. Rozkazuje dostarczać jej zagrabione z transportu więźniów najlepsze instrumenty i nuty oraz zezwala więźniarkom grającym w jej orkiestrze na „codzienną rację mleka, kąpiel raz w tygodniu i nieograniczony dostęp do la- tryny”.
Nawet w pobliżu krematoriów Rose nie przestaje być „światowej sławy skrzypaczką”. Jest wyniosła i znając swoją władzę w świecie Bloku 10, konsekwentnie nie toleruje żadnych niedociągnięć. Nocami bezustannie ćwiczy koncerty, często, aby nie zakłócać snu innych więźniów, gra na mrozie przed obozowym blokiem. Jednocześnie, gdy któraś z kobiet w orkiestrze nie spełnia oczekiwań, Rose wyznacza jej dotkliwe kary.
W słoneczne niedzielne poranki grają Bacha, walce i tanga dla esesmanów i ich rodzin. Ale grają również – dla uspokojenia – radosne niemieckie szlagiery, kiedy na rampę kolejową w pobliże komór gazowych przybywają nowe transporty więźniów z całej Europy. Także wtedy, gdy przeprowadzający na rampie selekcję Arbeitsfuhrer Moll rozdawał dzieciom słodycze, rozmawiał uśmiechnięty z ich matkami, które miały iść prosto do gazu, przytulał je, przekonując, żeby bez obaw oddały mu swoje dzieci. Przy taktach radosnej pieśni wędrownej Łyżwiarze Waldenfelda (według relacji Saul Chasan, numer obozowy: 182527) Moll potrafił zabrać matce dziecko, zanieść na rękach w pobliże płonącego dołu i wrzucić żywe do ognia…
Orkiestra przestaje grać, gdy 4 kwietnia 1944 roku nagle umiera Alma Rose. Jej śmierć to także swoisty dowód pychy. W obozie, w którym zeschnięta kromka chleba lub miska przezroczystej zupy z buraków decyduje o życiu lub śmierci, ktoś umiera syty, ale zatruty… alkoholem. „Napiłam się wódki” -wyznaje Rose przed śmiercią (według relacji więźniarki Margity Schwalbovej). W Auschwitz-Birkenau najczęściej dostępnym alkoholem był, celowo rozprowadzany przez strażników, trujący metanol.
Alma Rose pozostaje „wielką skrzypaczką” nawet po śmierci. Arbeitsfuhrer Moll pozwala orkiestrze pożegnać swoją dyrygentkę. Ciało Almy leżało na zsuniętych taboretach, przykryte białym prześcieradłem, przed blokiem szpitalnym (według relacji Zofii Cymkowiak, numer obozowy: 444327). Ktoś położył na całunie kilka gałązek ziela. Coś tak normalnego jak namiastka „pogrzebu” było w obozie koncentracyjnym zupełnie niespotykanym i graniczącym z absurdem wydarzeniem.
W obliczu nieskończonego zła granica absurdu całkowicie się zaciera, a niespotykane wydaje się od pewnego momentu wszystko. Tak jak na przykład to, co wydarzyło się pewnego wieczoru, w grudniu 1943 roku, podczas specjalnego wigilijnego koncertu Almy dla esesmanów na terenie męskiej części obozu. Tego wieczoru rabini zebrali się w największej konspiracji, aby przeprowadzić sąd nad Bogiem. Wytoczyli mu prawdziwy proces. Z oskarżycielem, ławą przysięgłych i obrońcą. Uznali jednomyślnie, że wszystko, co Bóg dopuszcza w Auschwitz-Birkenau, przestało być jedynie wyrazem jego gniewu, a jest godnym najwyższego potępienia grzechem pychy. Ogłaszając swój wyrok, rabini byli zgodni co do jednego: jeśli jesteśmy zdolni do przebaczania ludziom, dlaczego nie moglibyśmy przebaczyć Bogu?
Epilog
Za granicą fikcji literackiej znajduje się świat, który nie ma żadnych granic: świat prawdy. Opowiedziany prawdziwymi historiami prawdziwych ludzi staje się czasem tak nierealny lub tak nieprawdopodobny, że zbliża się do granicy fikcji. Nie potrzeba wymyślać i układać w całość skomplikowanych fabuł. Wystarczy słuchać, obserwować, zachwycać się, wzruszać, zastanawiać lub z przerażeniem po prostu uwierzyć. Wszystkie historie opisane w tej książce są prawdziwe.
Prawdę tych ze świata nauki legitymuje sama nauka ze swoimi przypisami, materiałami źródłowymi, publikacjami lub podręcznikami. Z prawdą tych pozostałych zetknąłem się bezpośrednio. Spotykam w windzie Koreankę SuKa z Ukladu odniesienia, odwiedzam Joelle z Czasu połowicznego rozpadu, bywam w hospicjum opisanym w Miłości w czasach odrazy, staram się podczas spotkań zrozumieć ból rodziców i Marcina z Funkcji rozkładu cierpienia, zapraszam do siebie, słucham i pocieszam porzuconego ojca, bohatera Dnia Matki. Tym, co skłoniło mnie do zwrócenia uwagi na te, a nie inne historie i opisania ich, była przede wszystkim względność przekazywanej prawdy.
Większość prawd, które dzisiaj wydają się nam oczywiste, na początku była bluźnierstwem. Dopiero czas zmienił je w prawdę. „Bluźniercą” nazwano Kopernika, „kłamcą” okrzyknięto Darwina, „zwyrodniałym mitomanem” Kinseya. Gdy Einstein na początku dwudziestego wieku przedstawiał publicznie swoją Szczególną teorię względności, to przez większość kolegów naukowców był traktowany jak „niespełna zmysłów żydowski heretyk”. I to nie dlatego, że jego teoria była nieprawdziwa. Równania, które w 1905 roku zaproponował Einstein do opisu czasu i przestrzeni, były w zasadzie bardzo proste, zrozumiałe nawet dla przeciętnie zdolnego studenta fizyki i tak na dobrą sprawę nikt nie mógł ich w żaden sposób podważyć. Sprzeciw i bunt wywoływało coś innego. Była to wyłaniająca się z tych równań zupełnie nieoczekiwana wizja świata. Fizyka Newtona – ta sprzed Einsteina – opisywała rzeczywistość idealną. Taką, jaka być powinna. I na dodatek, jak zakładał Newton, przewidywalną i poznawalną. Jeden układ odniesienia i absolutny porządek wynikający z wyrażonych równaniami dynamiki praw, które stały się czymś w rodzaju przykazań. To zbliżało do niezachwianej wiary w jedną siłę sprawczą, a tym samym do Stwórcy. Fizyka Newtona stała się w ten sposób analogiem etyki przeniesionej ze świata zachowań ludzi do świata zachowania się obiektów. Gdy więc nagle pojawił się Einstein ze swoimi „herezjami” o nieistniejącym absolucie, to w pewnym sensie zburzył nie tylko fundamenty fizyki, ale cały etyczny boski porządek. Nic dziwnego, że nie przyjmowano tego z aplauzem.
Okazało się, że nie ma jednej jedynej i ostatecznej prawdy. Jest ona tak samo względna, jak wszystko inne w otaczającym nas świecie. Jest często, i to nie tylko w nauce, jedynie przybliżeniem rzeczywistości, a czasami nawet jej wygodnym – dla nas – uproszczeniem. Sprawa nie musi być koniecznie słuszna tylko dlatego, że ktoś oddał za nią życie. To, że wszyscy wokół przyznają komuś rację, wcale nie znaczy, że ten ktoś jest nieomylny. Tym kimś może być każdy. Także Bóg. Względność jego prawd może być celowa i być dowodem jego nieskończonej mądrości, ale może być także dowodem Jego pychy. Może…
Względność prawdy jest szczególnie widoczna, gdy odnosi się ją do oceny ludzkich zachowań. Przykładanie własnych miar moralności do innych jest normalną reakcją człowieka. Nienormalne i, moim zdaniem, błędne jest natomiast dokonywanie nad nimi sądu i pochopne skazywanie na potępienie lub pochwałę. Zazwyczaj wiemy zbyt mało o motywach takich a nie innych zachowań, nie znamy ani wszystkich uwarunkowań, ani wszystkich tajemnic, a przez to jesteśmy skłonni do krzywdzących uogólnień. Spoglądając z odległego zewnątrz, widzimy jedynie rozmazany w jednym miejscu i przesadnie podkolorowany w innym portret kogoś na niewyraźnym lub krzykliwie przesadzonym tle pozbawionym szczegółów. Ta optyka, z definicji, jest optyką osoby niedowidzącej. Gdy taka osoba na dodatek nienawidzi, to staje się niewidoma. Prawo do sprawiedliwego sądu nad kimś mamy dopiero wtedy, gdy zechcemy i będziemy starali się zrozumieć. A do tego potrzebne jest przekroczenie pewnej granicy intymności. Dopiero za tą granicą wolno nam zacząć budować własną teorię dobra i zła, ciągle pamiętając, że i tak będzie względna…
Janusz Leon Wiśniewski, Frankfurt nad Menem, marzec 2005