Odwiedzała go w Livingstone tak często, jak pozwalały na to przepisy. Co kilka tygodni przez osiem lat. Siadali naprzeciwko siebie. Po obu stronach grubej szyby wykonanej z kuloodpornego szkła.
Przez osiem lat jedynymi ludźmi, którzy dotykali Roberta, byli strażnicy. Przez osiem lat nikt go nie objął, nie położył dłoni na jego ramieniu i nie uścisnął jego ręki.
Gdy jednak przyciśnie się z całej siły otwartą dłoń do szyby, w szkle powstaje ciepło. Dłoń ułożona w pewien określony sposób pozostawi na szybie odcisk. Wiedziała, że Robert czuł to ciepło po drugiej stronie i widział to odciśnięte serce. Pisał do niej o tym w listach. Czasami wyrywał sobie rzęsę i gdy strażnicy byli nieuważni, odnajdywała ją pomiędzy kartkami listu.
Szkło szyby w sali widzeń w Huntsville jest o wiele grubsze, ale i tak niemal namacalnie odbierała jego dotyk, gdy Robert odłożył słuchawkę telefonu i na pożegnanie przycisnął do szyby obie dłonie. Czasami, gdy muska palcami szybkę w ramce z fotografią Roberta, odnosi podobne wrażenie. Także jeszcze dzisiaj…
Wieczorem była przy egzekucji. Nawet gdyby mogła o tym mówić, niewiele miałaby do powiedzenia. Ma dziurę w pamięci. Następnego dnia rano oficjalnie przekazano jej ciało syna. To było pierwszego listopada. Termin egzekucji Roberta został ustalony na kilka miesięcy wcześniej. Miała czas, aby wybrać cmentarz i załatwić wszystkie formalności. Ponieważ pracuje w jednej firmie już ponad pięć lat, otrzymała niskooprocentowaną pożyczkę. Starczyła także na nagrobek. W marmurowej tablicy obok wygrawerowanych liter kazała wybić prostokątny otwór i wbudować w niego płytę z grubego szkła…
Chemia opłatka
Wigilijne późne popołudnie kilka lat temu. Brama szpitala św. Elżbiety we Frankfurcie nad Menem wychodzi bezpośrednio na ulicę. Naprzeciwko niej, po drugiej stronie ruchliwej jezdni, znajduje się mała włoska restauracja. Zimą, tuż przed świętami, właściciel wystawił choinkę na mały kamienny taras przed restauracją. Owinięta zwojami kolorowych żarówek, przystrojona błyszczącymi świecidełkami, posypana sztucznym śniegiem, rozbłyskuje zwielokrotnionym światłem odbitym w szybach pobliskich kamienic i szpitala.
Wigilijne późne popołudnie, kilka lat temu. Powoli zapada zmrok. Wielkie miasto milknie i pustoszeje w ciszy. Zaczyna się coś bardzo uroczystego…
Nagle z bramy szpitala wybiega mała dziewczynka. Kurtka narzucona na piżamę, zimowe buty na bosych stopach. Pędzi w kierunku choinki. Zatrzymuję samochód. Na chodniku przed bramą pojawia się starszy mężczyzna w granatowym mundurze i nerwowo gestykulując, krzyczy coś w stronę małej. Po chwili wbiega na środek jezdni i w panicznym odruchu stara się zatrzymać i tak zamarły już ruch. Gdy strażnik jest przy dziecku, pod choinką, auta ponownie ruszają. Ludzie spieszą do swoich domów, do swoich choinek. Jak najszybciej. Czy to, co ślepo gnało tę dziewczynkę, można wyjaśnić inaczej niż tylko rozpaczliwą tęsknotą za wyjątkowością przeżyć, jakie zapamiętała ze swoich wcześniejszych wigilii? Czy „wydarzenie Wigilia” oprócz tego mistycznego wzruszenia ma także własny wymiar? Na przykład swój encefalogram i swoją własną chemię mózgu? Okazuje się, że ma…
Oczekiwanie (adwent): mechanizm oczekiwania aktywizuje płat czołowy mózgu. U osób, które słuchają kapiących kropli z nieszczelnego kranu, podobnie jak u osób, które czekają na wigilię, stwierdzono podwyższony przepływ impulsów elektrycznych w tym obszarze mózgu. Nagłe zatrzymanie kapania wielokrotnie je wzmacnia, powodując między innymi uczucie niepokoju. Towarzyszy temu spadek poziomu stężenia hormonu serotoniny, kojarzonego z dobrym nastrojem i harmonią. Odebrać nam oczekiwanie na święta, to tak jak zakręcić ten kran. Z naszego kranu jednakże kapie – od początku grudnia, jak każdego roku. Choinki znowu ozdabiają ulice, pojawia się ta sama co zawsze świąteczna muzyka w radiu, ten sam co zawsze hormon stresu (kortyzol) wygania nas do sklepów, aby kupować prezenty dla najbliższych. Na kilka dni przed Wigilią spowiadamy się w konfesjonale lub przed samymi sobą i rozgrzeszeni przez księdza lub przez własne sumienie podwyższamy sobie w ten sposób poziom endorfin (opiaty z grupy morfin), które koją w nas ból, wyciszają, napełniają spokojem, wyzwalają nadzieję. Tak naprawdę przyrzekamy poprawę po spowiedzi, będąc w stanie swoistego narkotycznego odurzenia. Może dlatego, gdy rausz mija, tak szybko zapominamy o tych obietnicach…
Wigilia (czuwanie): kilka godzin dostojnej bliskości, poczucie bezpieczeństwa, kulminacja wzruszenia przy dzieleniu się opłatkiem, prezenty, uniesienie przy śpiewaniu kolęd. Większość z nas śpiewa tylko raz w roku. Właśnie kolędy i właśnie w czasie wigilii. Muzyka i śpiew inicjują produkcję hormonu szczęścia (dopaminy), uaktywniając w mózgu tak zwaną ścieżkę nagrody, kilka miliardów neuronów w środkowej jego części. Ten sam obszar jest aktywny, gdy zaspokajamy głód, gasimy pragnienie lub uprawiamy seks. Prezenty? W normalnej sytuacji wyraźnie rozgraniczamy pomiędzy „moje” i „twoje”. Dba o to znowu hormon stresu: kortyzol, którego właściwie nie produkujemy, gdy jesteśmy „na wigilijnej dopaminie”. Wigilia to głównie emocje, na których przede wszystkim jesteśmy skupieni. Są dla nas najważniejsze. Może dlatego – okazuje się, że nie ma w tym paradoksu – mało kto modli się podczas wigilii.
Kiedyś porównano aktywność mózgu u osób wierzących, które odczytywały modlitwy i teksty niereligijne. Stwierdzono bez żadnych wątpliwości, że przy odczytywaniu modlitw aktywność mózgu wyraźnie wzrosła. Jednakże tylko w tym obszarze, który kojarzony jest z racjonalnym myśleniem, a nie z uczuciami. Religia jest bardziej sprawą rozsądku niż emocji. Także podczas wigilii.
Gdy czytam podobne raporty „neuroteologów”, przypominam sobie tę małą dziewczynkę szaleńczo biegnącą przez ulicę w kierunku choinki i cieszę się, że człowieka tak naprawdę może opisać poeta, a nie laborant…
Zerowanie licznika
„Chciałabym jutro zacząć nie tylko nowy rok, chciałabym zacząć nowe życie. Z tobą. Niedługo tak będzie. Poczekasz?” Te słowa usłyszał dokładnie pięć lat temu. Około osiemnastej trzydzieści w sylwestrowy wieczór. Wyszeptała mu je do ucha, gdy leżeli nadzy, przytuleni do siebie w łóżku w jego sypialni. Miał wtedy trzydzieści dwa lata, bardzo chciał na nią czekać, a słowo „niedługo” ciągle jeszcze oznaczało dla niego kilka miesięcy. Pamięta, że zdjął wtedy jej dłoń ze swojej piersi i zaczął całować w rozczuleniu. W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy. Wstała, ubrała się i pojechała na Krakowskie Przedmieście odebrać męża z restauracji, w której żegnał rok z radą nadzorczą swojej firmy…
On od pięciu lat wita nowy rok według tego samego schematu. Rano z biura dzwoni do matki, do Poznania, składa jej życzenia i kłamie, że spędzi sylwestra z przyjaciółmi. Zawsze ma przygotowane jedno żeńskie imię, tak aby bez drżenia w głosie odpowiedzieć matce na pytanie: „A z kim idziesz?”, i uprzedzając kolejne, dodaje: „To nowa koleżanka z pracy i nie jest mężatką”.
Od dwóch lat, kiedy to matka od północy do czwartej nad ranem wydzwaniała do wszystkich jego przyjaciółek, wyszukuje w książce telefonicznej nazwy restauracji lub klubów w Warszawie i upewnia się, że tam „nie ma zasięgu GSM”. Około piętnastej wraca do domu, nakrywa uroczyście stół, bierze kąpiel, zmienia pościel i zakłada błękitną koszulę. Otwiera butelkę czerwonego wina, wyłącza telefon i czeka. I gdy ona przyjeżdża kilka minut po siedemnastej, jest już „odpowiednio” znieczulony alkoholem. Ona, wchodząc, całuje go i podaje butelkę szampana. Potem siadają naprzeciwko siebie przy stole. Milczą. To znaczy, ona opowiada zupełnie nieistotne rzeczy, a on powstrzymuje wzbierającą agresję. Przed osiemnastą ona wstaje i przynosi z kuchni szampana. Dokładnie o osiemnastej składają sobie życzenia noworoczne. „Zmiana daty o północy – tak mu powiedziała – to tylko umowa fizyków i astronomów”. Obejmuje go, tuli, wypowiada co roku te same życzenia, mówi coś o nowym początku i dziękuje za to, „że czeka”. Gdy on chce coś powiedzieć, pocałunkami zamyka mu usta. Tak jak gdyby nie chciała usłyszeć jego życzeń. On zsuwa z niej sukienkę, rozpina stanik i zanosi ją do sypialni. W łóżku bardzo uważa, żeby nie potargać jej elegancko i odświętnie upiętych włosów. Ona potem wstaje, ubiera się, jedzie na dziewiętnastą pod restaurację na Krakowskim Przedmieściu i o północy, ustalonej przez innych fizyków i astronomów, składa życzenia noworoczne innemu mężczyźnie, swojemu mężowi. On tymczasem o tej „innej północy” wypija resztki szampana z butelki, którą znajduje przy łóżku w sypialni, walczy ze sobą, aby nie zadzwonić do niej, pisze kolejnego SMS-a, którego nie wysyła, i zaczyna – jak co roku, około drugiej w nocy – sporządzać listę noworocznych po- stanowień.
Za oknami dogasają ostatnie fajerwerki, matka przestała już wydzwaniać, sąsiedzi za ścianą są już tylko szmerem. Nowy rok. Czas obietnic i wiary, że rano wszystko zacznie się od nowa w lepszy i szczęśliwszy sposób.
Wystarczy ulec magii początku ustalonego przez fizyków i astronomów, wyzerować licznik i sporządzić listę ślubów i przyrzeczeń, których i tak nie dochowamy. Pierwszego papierosa zapalimy już po noworocznym obiedzie, w połowie stycznia przestaniemy wie- rzyć, że do końca roku będziemy biegle mówić po angielsku, odchudzanie odłożymy na „lepszy czas” urlopu latem. Do tej pory i tak wszyscy o tym zapomną. Jednakże w tę wyjątkową noworoczną noc ciągle nam się wydaje, że zaczyna się nie tylko nowy rok, ale że zaczyna się wszystko. Zrobimy sobie tej nocy psychiczny remanent, wyspowiadamy się przed sobą, rozgrzeszymy i obiecamy, że będziemy od rana lepsi. Głównie dla siebie samych.
On także w to wierzy. Tak samo jak w jej noworoczne „niedługo” pięć lat temu. Z szuflady szafki nocnej wyciąga pomięty brulion i zapisuje swoje postanowienia.
„Zapomnieć o niej!” Dziesięć razy. Dla pewności. Jak w dekalogu. Przerzuca kartki zeszytu, cofając się do przyrzeczeń z ubiegłego roku. „Zapomnieć o niej” – bez wykrzyknika i tylko pięć razy…
Funkcja rozkładu cierpienia
Marcin nie lubi, jak zniemcza się jego imię na Martin. Ma siedemnaście lat, mieszka z rodzicami na dziewiątym piętrze w bloku w Russelsheim, najbardziej robotniczym z robotniczych miasteczek w okolicy Frankfurtu. Wstaje o szóstej rano, aby zdążyć na lekcje w gimnazjum w innej miejscowości w pobliżu Frankfurtu, w której nie ma, nigdy nie było i nigdy nie będzie żadnych bloków. Jego ojciec, gdy nie pracuje akurat na drugiej zmianie lub nie wybiera się na trzecią „na taśmę” w fabryce Opla, jeździ na wywiadówki syna, zakładając na tę okazję najlepszy garnitur. Marcin „od zawsze” jest najlepszym uczniem w klasie i gdy ojciec wraca z wywiadówek, to przychodzi do pokoju syna, siada na wersalce, patrzy na niego i nic nie mówi. Marcin wie, że w tym momencie ojciec jest z niego dumny i dokładnie wie, co oj- ciec chciałby mu powiedzieć, tylko tego nie potrafi. Ojciec posiedzi chwilę, wstanie nagle, przytuli go mocno do siebie, wróci do kuchni i wyciągnie trzy piwa z lodówki. Dwie butelki postawi przed sobą, a z jednej naleje ostrożnie do szklanki i poda Ani, matce Marcina.
Któregoś razu, po wywiadówce, Ania powiedziała mężowi, że byłoby dobrze, aby pojechali na jakiś „prawdziwy urlop”. Ona wprawdzie bardzo się cieszy, że on – Niemiec – także lubi Hel, ale ze względu na dzieci „byłoby dobrze, gdyby raz inaczej”. Wie, że to jest bardzo drogie, ale u Marcinka w szkole wszyscy po wakacjach takie rzeczy opowiadają… Przerwał jej. Nie znosił słuchać historii o tym, co opowiadają koledzy w szkole Marcina.
Ona wzięła dodatkowe dyżury w szpitalu, on przez cały rok brał wszystkie możliwe nocne zmiany. Dwudziestego grudnia wsiedli do samolotu we Frankfurcie i polecieli na wyspę Phuket w Tajlandii. Gdyby kiedyś zapytano Anię, jak wyobraża sobie raj, odpo- wiedziałaby, że dokładnie tak jak na tarasie przed ich bungalowem, na wzgórzu schodzącym łagodnie do oceanu, w Khao Lak.
W pierwszy dzień przez cały czas robiła zdjęcia i pisała kartki do Polski. W Wigilię wieczorem poszli na plażę i spacerując brzegiem morza, czekali na pierwszą gwiazdę. Marcin trzymał siostrę za rękę, raz po raz wbiegając z nią do wody. W restauracji podczas wigilii przełamali się opłatkiem. Gdy potem wrócili do pokoju, Justynka odtańczyła taniec radości, znajdując prezenty obok małej sztucznej choinki, którą w czasie porannego sprzątania obsługa hotelu wstawiła do każdego apartamentu. Najbardziej cieszyła się z lalki, którą dostała od Marcina…
Gdy urodziła się Justynka, Marcin miał trzynaście lat. Przez trzynaście lat był jedynakiem. Rodzice obawiali się, szczególnie Ania, że dojrzewający chłopiec nie pogodzi się z nagłym wtargnięciem do swojego świata kogoś, kto zepchnie go na drugi plan. Mylili się. Marcin od początku uwielbiał „swoją księżniczkę”, a ona nie zasnęła, zanim brat nie pocałował jej na dobranoc. W przedszkolu wiedzieli, że Justynkę odbiera tylko Marcin… Rano, w drugi dzień świąt, około dziesiątej trzydzieści, Ania, ciągle w szlafroku, piła poranną kawę na tarasie, patrząc, jak jej dzieci stromymi schodami schodzą do hotelowego basenu. W pewnym momencie zatrzymały się i po krótkiej rozmowie Marcin zawrócił, biegnąc na górę. Najpierw usłyszała dźwięk otwieranych drzwi, a potem zdyszany głos syna:
– Justysia zapomniała lalki, nie wiesz przypadkiem, gdzie ona…
Reszty, zagłuszonej niewyobrażalnym hukiem, już nie dosłyszała. Podbiegła do balustrady tarasu. Justynka powoli schodziła niżej…
Trzy dni później zidentyfikowali jej zwłoki spośród setek innych, złożonych w buddyjskiej świątyni w Khao Lak, przerobionej na tymczasową kostnicę. Wrócili do domu tydzień temu. Marcin od pogrzebu siostry właściwie nie wychodzi ze swojego pokoju. Gdy dzwoni telefon lub gdy słyszy dzwonek u drzwi, przekręca klucz w zamku, zakłada słuchawki na uszy i słucha Nirvany.
Wszystkim się wydaje, że Justynka osierociła jedynie jego rodziców i że to tylko ich trzeba pocieszać, z nimi płakać i z nimi milczeć, trzymając ich za ręce. A on przecież nie potrafi być jedynakiem. Wieczorami, gdy upewni się, że rodzice są w sypialni, wchodzi do pokoju Justynki, siada na łóżku, kładzie rękę na jej poduszce i płacze. Wtedy najbardziej żałuje, że wrócił po tę cholerną lalkę…
Efekt opóźnienia
Matce skłamała, że leci do Barcelony „robić materiał” do reportażu. W redakcji ogłosiła, że wyjątkowo przez ten weekend nie będzie do dyspozycji. Dla nikogo. Nie pozwoliła, aby mąż odwiózł ją na lotnisko. Wstała, mimo że samolot do Mediolanu odlatywał dopiero o czternastej, wcześnie rano i taksówką pojechała na Okęcie. Usiadła na ławce w holu lotniska, wyłączyła telefon komórkowy i czekała. Chciała być sama. Zawsze, gdy działo się w jej życiu coś bardzo ważnego, potrzebowała samotności i ciszy. Jedynie w samotności mogła czymś naprawdę się cieszyć, coś prawdziwie opłakiwać lub czegoś się bez wstydu bać. Podobnie zresztą jak jej matka. Gdy odszedł od nich ojciec, matka pogrążyła się w takiej właśnie uroczystej samotności. Trwa w niej nieustannie do dzisiaj, chociaż ojciec zostawił je trzydzieści dwa lata temu. Podczas jej pierwszego przyjęcia urodzinowego już go nie było. Nikt tak naprawdę nie wie, co widzą i jakie obrazy rejestrują w pamięci niemowlęta. Ona z pewnością może powiedzieć, że nigdy w swoim życiu nie widziała ojca. Nawet na fotografii. Matka zniszczyła wszystko, co mogło go przypominać. Albumy ze zdjęciami, jego listy, jego książki. Wszystko, co można było „najpierw rozerwać na najdrobniejsze strzępy, a potem spalić, także płatki wszystkich zasuszonych róż, które dostała od niego”. Takim zdaniem opisał to jej dziadek. Matka – to było kuriozalne, bo przecież odszedł on – starała się wyemigrować na stałe ze świata, który stworzyła z jej ojcem. Przeniosła się do Warszawy, zmieniła pracę, zerwała kontakty ze wszystkimi, którzy go znali, wróciła do swojego panieńskiego nazwiska i „spaliła wszystko, co się dało. Mimo to skończyła jak emigrant, który w obcym świecie nie tylko nie dostał nic nowego, ale też stracił wszystko. Wszystko, oprócz akcentu…”
Któregoś dnia jakiś uprzejmy donosiciel, jakich pełno w miasteczku śmierdzącym zaduchem zaściankowych umysłów, poinformował ją: „Twojego tatusia artystę to pogoniła twoja wredna mamusia”. Miała wtedy jedenaście lat i z zawiścią patrzyła na koleżanki, które na spacery chodzą z ojcami, trzymając ich za rękę. Spacery z dziadkiem nie były tym samym. Wieczorem, gdy mama przyszła do jej pokoju pocałować ją na dobranoc, odważyła się i zapytała o ojca. Nigdy nie zapomni jej zagryzionych do krwi warg, przerażonych oczu i drżących rąk.