W tej chwili Wilmowski ujrzal marynarza siedzacego na zwalonym pniu. Olbrzym, jak gdyby nic nie zaszlo, palil fajke. Obok niego przykucnal na ziemi Murzyn.
– A tobie co sie stalo? Wiec to tak bylo! – westchnal ciezko Wilmowski, przygladajac sie sincom marynarza. – Ze tez was obydwoch nigdzie nie mozna samych puscic!
– Czy Castanedo zyje? – krotko zagadnal Smuga.
– Uchowaj mnie Boze przed smiertelnym grzechem! – oburzyl sie bosman. – Zyje ten dran, ale zapowiedzialem mu, ze zlozymy meldunek Anglikom.
– Co powiesz o tym, Janie? – zafrasowal sie Wilmowski.
Smuga pomyslal chwile, a nastepnie oznajmil:
– Nie wiem, czy Castanedo bedzie probowal wywrzec zemste. Sadzac po wygladzie takiego silacza jak bosman, handlarz niewolnikow niepredko ochlonie po otrzymanych ciegach. W kazdym razie obowiazkiem naszym bylo przyjsc temu biedakowi z pomoca. Nie martwmy sie wiec teraz na zapas i dokonczmy pieknego dziela zapoczatkowanego przez naszych dwoch zuchow.
– Jestem tego samego zdania – rozchmurzyl sie Wilmowski. – Zapytaj, Janie, tego chlopca, skad pochodzi.
Po krotkiej rozmowie z Murzynem, Smuga poinformowal przyjaciol:
– Sambo nalezy do plemienia Galia zamieszkujacego zachodnio-polnocne rubieze Ugandy. Powiedzialem mu, ze czesc naszej trasy wiedzie w kierunku jego rodzinnych stron. Wyjasnilem rowniez, kim jestesmy i co tutaj robimy.
– Teraz, Tomku, pobiegnij po pana Huntera i przynies bosmanowi swieza koszule. Lepiej niech Kawirondo nie domyslaja sie zbyt wiele – polecil Wilmowski.
Wkrotce Tomek powrocil wraz z Hunterem. Tropiciel uwaznie wysluchal relacji Wilmowskiego i osobiscie porozmawial z Sambem.
– A to kanalia z tego Castaneda! Szkoda, ze pan nie wpakowal mu po prostu kuli w leb – gniewal sie Hunter, glaszczac po glowie drzacego Murzyna. – I to wszystko dzieje sie w dwudziestym wieku! Czy dal mu pan chociaz za to przyzwoita nauczke?
– Niech sie pan nie martwi, prosze pana – wtracil Tomek. – Twarz Castaneda wygladala jak surowy befsztyk. Ledwo trzymal sie na nogach. Mowilem przeciez, ze nikt nie dorowna sila panu Nowickiemu!
– Pocieszyles mnie troche, kochany chlopcze – rozchmurzyl sie Hunter. – Pomyslmy teraz, co mamy zrobic z Sambem. Droga do jego plemienia wiedzie przez kraj zamieszkiwany przez Murzynow Luo, ktorzy wzieli go do niewoli i sprzedali handlarzowi. Nie mozemy wiec tutaj zostawic biedaka wlasnemu losowi.
– Najlepiej zrobi, jezeli pojdzie z nami przez tereny Luo, a pozniej, gdy juz nic nie bedzie mu od nich grozilo, zboczy na polnoc – doradzil Wilmowski.
Hunter przetlumaczyl to Sambowi. Murzyn rzucil sie przed Tomkiem na kolana, wolajac lamana angielszczyzna:
– Sambo bardzo kocha duzego i malego buane i dobrego psa! Sambo rowniez pojdzie lowic dzikie zwierzeta! Pozniej Sambo pojedzie z bialym buana za wielka wode. Ojciec i matka zgineli w walce z Luo. Siostra i brat zabrani przez handlarzy. Maly buana nie wygoni od siebie biednego Samba!
– Musimy mu pomoc. Zabierzmy go, tatusiu! – zawtorowal Tomek.
– Kto wie, czy nie jest to w tej chwili najlepsze wyjscie? Dobrze, niech Sambo idzie z nami. Pozniej pomyslimy o jego dalszym losie – powiedzial Wilmowski ku radosci syna.
– A wiec sprawa zalatwiona. Czas juz na nas – przynaglil Hunter. – Pojawienie sie Samba w naszym towarzystwie wywola wsrod Kawirondo wiele komentarzy. Najlepiej niech Murzyn powie przy okazji, ze kupilismy go od Castaneda.
OPOR MURZYNOW
Hunter szybko formowal karawane do wymarszu. Czolo jej mieli tworzyc, oprocz przewodnika. Wilmowski, Tomek i dwoch Masajow. Za nimi uszeregowali sie gesiego Kawirondo z przydzielonym im do niesienia bagazem, a dalej stanely objuczone osly. Tylna straz stanowili Smuga, bosman Nowicki i trzej Masajowie.
Niemal w ostatniej chwili przed daniem hasla wymarszu przez Huntera Tomek zwrocil sie do ojca:
– Tatusiu, tak bym chcial miec przy sobie Samba.
Wilmowski spojrzal pytajaco na tropiciela.
– Tomek naprawde miewa dobre pomysly – odparl Hunter. – Radze przydzielic Samba do jego dyspozycji. W ten sposob utrzymamy uwolnionego niewolnika z dala od Kawirondo, ktorzy wilkiem na niego spogladaja.
– Ma pan slusznosc. Tomku, zaopiekuj sie nim – rzekl Wilmowski.
– Dziekuje, tatusiu. Obmyslilem juz dla niego wspaniala funkcje. Poczekajcie na mnie chwile, musze jeszcze cos przygotowac przed wyruszeniem w droge.
Tomek pobiegl miedzy drzewa; powrocil niebawem trzymajac w reku dlugi, prosty kij. Teraz z podrecznej torby wydobyl bialo-czerwona flage, ktora przymocowal do drzewca.
– Sambo, bedziesz niosl polska flage na czele karawany – poinformowal Murzyna.
Sambo, dumny jak paw z wyroznienia, wzial choragiew z rak Tomka. Kilkakrotnie powial nia wysoko ponad glowa. Polska flaga zalopotala w samym sercu Afryki.
– Skad ci przyszedl do glowy ten pomysl? – zdumial sie Wilmowski, spogladajac ze wzruszeniem na syna.
– Przeczytalem w pamietniku Stanleya, ze kazal zawsze niesc choragiew Stanow Zjednoczonych na czele swej karawany. Uwazalem za sluszne uczynic podobnie. Totez jeszcze w Londynie przygotowalem polski sztandar, aby wszyscy tutaj wiedzieli, kim jestesmy – wyjasnil chlopiec. – Chyba nie masz nic przeciwko temu, tatusiu?
– Musze nawet przyznac, ze twoj pomysl bardzo mi sie podoba. Dumny jestem. Tomku, ze pamietasz o ojczyznie – odparl ojciec sledzac wzrokiem lopoczacy sztandar.
– A to mi setna niespodzianka! – zawolal bosman Nowicki. – Niech cie kule bija, brachu! Az mnie w dolku scisnelo, gdy po tylu latach tulaczki ujrzalem polska flage.
Przyjaznie klepnal chlopca w ramie i gwizdzac “Mazurka Dabrowskiego” ochoczo powrocil na wyznaczone mu stanowisko.
– Sluchaj. Tomku! Jezeli mamy nasladowac Stanleya, to w chwili wymarszu wystrzelmy razem na wiwat – zaproponowal Smuga.
– Wspaniala mysl – ucieszyl sie chlopiec, chwytajac sztucer zawieszony na leku siodla.
Hunter jeszcze raz sprawdzil szyk ludzi gotowych do wymarszu. Na jego rozkaz rozlegla sie palba z dziesieciu strzelb. Murzyni krzykneli donosnie, potrzasneli dzidami.
Karawana ruszyla brodem przez rzeke Nzoia. Woda rozbryzgiwala sie pod stopami biegnacych Murzynow, ktorzy wrzeszczeli jak opetani, aby sploszyc przebywajace w poblizu krokodyle. Wkrotce ekspedycja znalazla sie na przeciwleglym brzegu.
Tomek jechal stepa na koniu obok ojca i Huntera. Z zadowoleniem spogladal na Samba niestrudzenie powiewajacego flaga. Za nim ciagnal sie dlugi lancuch tragarzy, ktorego koniec stanowila tylna straz karawany. Naraz Tomek zaczal pilnie nasluchiwac, gdyz w tej chwili Sambo zanucil piesn, ktora sam ulozyl:
“Maly bialy buana jest odwazny jak wielki lew!On nie boi sie zlych soko! On nie boi sie nawet pana Castanedo, ktory bil biednego Samba. Maly bialy buana to wielki wojownik. On nie pozwoli nikomu bic Samba. On kazal niesc piekna flage. Teraz Sambo tez jest wielkim czlowiekiem i ma duzo jesc, a handlarza niewolnikow zbil wielki bialy buana… Sambo kocha swego pana i jego dobrego psa, ktory jak lampart rzucil sie do gardla zlego pana Castanedo…”
Tragarze znajdujacy sie w poblizu Samba natychmiast przekazali dalej mimo woli uslyszana wiadomosc. Wsrod Kawirondo zapanowalo duze ozywienie.
– Do licha! – zaklal Hunter. – Sambo wypaplal juz o pobiciu Castaneda. Ze tez Murzyni nie potrafia trzymac jezyka za zebami!
– Ha! Nic na to nie poradzimy – zauwazyl Wilmowski. – Znajdujemy sie przeciez na najbardziej plotkarskim kontynencie swiata.
– Trzeba zaraz ostrzec pana Smuge, ze Kawirondo sie o wszystkim dowiedzieli. Musimy zachowac czujnosc, jezeli nie chcemy sie narazic na przykre niespodzianki – zachmurzyl sie Hunter.
– Tomku, popros do nas pana Smuge – polecil Wilmowski.
Chlopiec osadzil konia na miejscu, gwizdnal na Dinga. Murzyni opanowali swe podniecenie. Rozpoczeli monotonna piesn, lecz gdy mijali chlopca, przyspieszali kroku. Po chwili Tomek uderzyl konia cuglami i podjechal do tylnej strazy.
– Zateskniles za nami, brachu, co? – rozesmial sie bosman. – Niech wieloryb polknie te Afryke! Przypomina mi ona warszawska laznie na Krakowskim Przedmiesciu.
– Moze po tej parowce nabierze pan ochoty do wspinaczki na lodowiec Kilimandzaro – zazartowal Tomek.
– A dajze mi spokoj, utrapiencze, z tymi gorami! Nie mam zamiaru wytrzasac mego bosmanskiego brzucha skaczac po lodowcach. Wole juz sluchac murzynskich kolysanek, chociaz jezeli wkrotce nie przestana spiewac, to usne i zwale sie ze szkapy.
– Lepiej niech pan nie zasypia, bo pan Hunter mowi, ze z tego spiewania moze przydarzyc sie nam cos zlego – poinformowal Tomek.
– Co masz na mysli? – zapytal Smuga.
– Sambo ulozyl i zaspiewal bardzo ladna piosenke, ale nie bylo to zbyt roztropne, gdyz w ten sposob Kawirondo dowiedzieli sie, ze bosman poturbowal handlarza niewolnikow – poinformowal Tomek.
– Bylem na to przygotowany znajac zwyczaje Murzynow. Oni lubuja sie w chwaleniu wszystkiego, co dla nich niezwykle. Juz z samej wdziecznosci Sambo bedzie spiewal o twoich i bosmana czynach – powiedzial Smuga.
– Co on tam wyspiewywal? – zagadnal marynarz.
– Nie moglem wszystkiego dobrze zrozumiec, ale bardzo chwalil pana, mnie i Dinga.
– Hm, bierz licho tych Kawirondziakow, niech sobie Sambo spiewa – mruknal zadowolony bosman.
– Wlasnie tatus przyslal mnie po pana Smuge – oswiadczyl Tomek. – Pan Hunter jest bardzo zaniepokojony, obawia sie teraz jakichs niespodzianek ze strony tragarzy.
– Bosmanie, miej na wszystko oczy i uszy otwarte. Jade z Tomkiem do Andrzeja – zarzadzil Smuga, popedzajac wierzchowca arkanem.
Przynaglone konie szybko dognaly czolo karawany.
– Tomek powiedzial ci juz zapewne, ze Kawirondo dowiedzieli sie o zajsciu z Castanedem – zaczal Wilmowski, gdy Smuga znalazl sie przy nim. – Pan Hunter przewiduje nieoczekiwane klopoty.
– Obawa moze sie okazac calkowicie uzasadniona – przyznal Smuga. – Castanedo ma u Kawirondo wielki mir. Miejmy jednak nadzieje, ze damy sobie z nimi rade.
– Chcialem, zebys wiedzial o tym, i dlatego prosilem cie do nas – dodal Wilmowski.
– Bylem na to przygotowany, gdyz znam domyslnosc i ciekawosc Murzynow. Spostrzeglem tez zaraz ich podniecenie, gdy podawali sobie wiadomosc zaczerpnieta z piosenki Samba – oswiadczyl Smuga.- Radze przyspieszyc tempo marszu.
– Zaraz wydam Mescherje odpowiednie polecenie. To inteligentny czlowiek, wiec w lot pojmie, o co chodzi – powiedzial Hunter. – Im szybciej oddalimy sie od siedziby Castaneda, tym lepiej dla nas.
Wkrotce rozlegly sie gardlowe glosy Masajow, przynaglajace tragarzy do szybszego kroku. Droga wila sie teraz miedzy pagorkami. Rosnace na nich drzewa lagodzily troche plynacy z nieba potok slonecznegozaru. Co pewien czas tragarze przystawali dla nabrania tchu, lecz w najgoretszych godzinach dnia Hunter nie pozwolil na dluzszy wypoczynek, obiecujac Murzynom suty posilek na wieczornym biwaku. Kawirondo milczaco przyjmowali wszystkie polecenia i jak dotad marsz odbywal sie bez jakichkolwiek przeszkod. Slonce mocno pochylilo sie ku linii horyzontu.
– Uszlismy dzisiaj ladnych pare mil – zauwazyl Wilmowski. – Czy nie wydaje sie panu dziwne, ze nie spotykamy wiosek murzynskich?
– Znajdujemy sie pomiedzy terenami Kawirondo i Murzynow Luo – odparl Hunter. – Wkrotce powinnismy przekroczyc granice Ugandy. Jezeli wszystko dobrze pojdzie, to jutro bedziemy mogli najac nowych tragarzy.
– Nie mamy powodow do narzekania na Kawirondo, nie sprawili nam przeciez dotad najmniejszego klopotu – zauwazyl Wilmowski, ktory nie podzielal obaw przewodnika.
– Wole zawsze przewidywac najgorsze – odrzekl sceptycznie Hunter. – Czas juz stanac na nocleg, pojade troche szybciej naprzod, zeby sie rozejrzec za odpowiednim miejscem na oboz.
Wkrotce tropiciel zniknal wsrod pagorkow. Dzieki przynaglaniu Masajow, ktorych ochryple glosy odzywaly sie co chwila, tragarze utrzymywali niezle tempo marszu, lecz bylo widac, ze gonia resztkami sil. Totez Wilmowski odetchnal z ulga, gdy z dala uslyszal strzal.
– Dlaczego pan Hunter strzela? – zaniepokoil sie Tomek.
– Prawdopodobnie upolowal cos dla nas na kolacje – domyslil sie Wilmowski. – Trzeba przyznac, ze tragarze zasluzyli na obfity posilek.
Murzyni widocznie podzielali zdanie Wilmowskiego, gdyz samorzutnie przyspieszyli kroku. Niebawem karawana dotarla do rozleglego stepu poroslego pozolkla trawa. Zaraz tez lowcy ujrzeli przywiazanego do drzewa wierzchowca Huntera, a jego samego nieco dalej w stepie. Kawirondo zlozyli skrzynie na ziemi. Kilku z nich pobieglo ku Hunterowi, podczas gdy Masajowie przystapili natychmiast do rozbijania obozu. Nim rozpieto namioty, Hunter pojawil sie na czele Kawirondo niosacych duza zebre. Murzyni zaraz zaczeli sciagac z niej skore.
– Przeciez nie bedziemy jedli konia! – oburzyl sie Tomek.
– Dlaczego mielibysmy nie jesc? – wtracil Smuga. – Mieso mlodych zebr jest zupelnie smaczne. O ile sie nie myle, jest to zebra Granta
37
[
37
– Tak, to zebra Granta – przyznal Hunter. – Paslo sie ich tutaj kilkanascie sztuk z antylopami gnu i strusiami. Mialem ochote upolowac antylope, ale przewodnik stada, stary, potezny ogier, zwietrzyl mnie zbyt szybko. Zaraz tez zaczal rzec i walic w ziemie kopytami. Zwierzeta mialy sie juz na bacznosci, nie chcac wiec zmarnowac dobrej okazji, strzelilem do najblizszej sztuki.