BOSMAN POKAZUJE PAZURY
Bosman i Tomek musieli przerwac rozmowe, gdyz z przybrzeznych zarosli wylonila sie wioska murzynska. Stozkowate, sloma kryte chatki tworzyly dosc szeroki luk, ktorego cieciwe stanowil brzeg jeziora. Nad woda, wyciagniete na piaszczyste wybrzeze, lezaly dlugie lodzie sporzadzone z wypalanych pni drzew, a obok nich suszyly sie rozpiete na dragach sieci.
Roj zupelnie nagich mezczyzn, kobiet i dzieci wylegl na powitanie przybyszow. Ich czekoladowe ciala blyszczaly tluszczem. Mezczyzni na powitanie potrzasali przyjaznie dzidami. Kobiety natomiast podnosily ramiona do gory, potem robily sklon w przod dotykajac palcami ziemi, a nastepnie prostowaly sie i z wyciagnietymi w gore rekami klaskaly w dlonie.
– No, no, nawet niczego nas witaja – pochwalil bosman. Tomek usmiechnal sie dyskretnie. Tymczasem Murzyni wykrzykiwali:
– Jambo masungu!
36
[
36
Witaj, bialy czlowieku!]
Castanedo poprowadzil podroznikow do chaty naczelnika plemienia. Bosman, Tomek z Dingiem i Mescherje postanowili zaczekac na placu na wynik pertraktacji. Murzyni z podziwem przygladali sie Tomkowi i jego psu; polglosem dyskutowali gestykulujac rekoma. Rozmowy w chacie trwaly juz okolo dwoch godzin, gdy Hunter wyszedl przed dom.
– Dobilismy targu – powiadomil towarzyszy. – Pomozcie mi wniesc skrzynie do chaty naczelnika.
– A coz tam mowi ten pan Castanedo? – zagadnal bosman.
– Dla nas miekki jak wosk. Trzeba przyznac, ze ma mir wsrod tutejszych Murzynow. Wlasciwie to on dyktuje im warunki.
– I za to wezmie zapewne czesc zaplaty – dodal bosman.
– Nie ulega najmniejszej watpliwosci, ze tak bedzie. My rowniez musimy dac mu pewien haracz.
– Po jakie licho cackamy sie z tym drabem? – oburzyl sie marynarz.
– Odnioslem wrazenie, ze zaden Kawirondo nie poszedlby z nami bez jego zezwolenia. Naczelnik stale spogladal na niego i dopiero gdy Castanedo skinal glowa, wyrazal swa zgode.
– Chytra sztuka musi byc z tego mieszanca.
Mescherje i bosman poniesli skrzynie. Tomek razem z nimi wszedl do chaty naczelnika. Stary, lecz dziarski Murzyn obejrzal podarunki, potem przeliczyl przedmioty i materialy otrzymane jako naleznosc za piec oslow. Z kolei Smuga wyplacil spora zaliczke tragarzom. Zgodnie z umowa mieli sie stawic w obozie podroznikow nad rzeka nastepnego dnia o swicie. Po zakonczeniu dlugich targow lowcy wyszli przed chate, aby obejrzec osly kupione od murzynskiego kacyka. Tomek zaledwie spojrzal na silne, roslejsze od europejskich klapouchy. Zamyslony stanal pod drzewem. Nie spuszczal wzroku z Castaneda. Zastanawial sie, w jaki sposob moglby pomoc biednemu Sambowi.
Tymczasem bosman, jakby calkowicie zapomnial o nieszczesnym niewolniku, najspokojniej w swiecie z zainteresowaniem ogladal osly. Uprzejmie tez wymienial rozne spostrzezenia z Castanedem, ktory, o ile z poczatku zachowal sie gburowato, o tyle teraz stal sie przyjacielski i wylewny.
“Nie wiedzialem, ze bosman jest taki zmienny – rozmyslal Tomek z gorycza. – Najpierw nazywa Castaneda drabem, a teraz traktuje go jak przyzwoitego czlowieka.”
Watpliwosci chlopca rozwialy sie wtedy dopiero, gdy pozegnali mieszanca przed faktoria. Zaledwie dom zniknal z pola widzenia, bosman zblizyl sie do Tomka i szepnal:
– Niech sie zamienie w sardynke zamknieta w blaszance, jezeli nie uspilem czujnosci tego handlarza zywym towarem.
– Nie rozumiem pana, przed chwila rozmawial pan z nim przyjacielsko, a teraz znow mowi pan zupelnie co innego – oburzyl sie Tomek.
– Potrzasnij tylko olejem w lepetynie, a wszystko ci sie zaraz wyjasni – odpowiedzial bosman z chytrym usmiechem. – Gdybym opuscil nos na kwinte tak jak ty, to Castanedo raz dwa by wyniuchal, ze wiemy juz o nim cala prawde. Wtedy by na pewno pchnal Murzyna nozem pod siodme zebro, zeby sie nie narazac na klopoty z Anglikami. Tymczasem teraz bez cykorii pociagnie z butelki i polozy sie spac.
– To prawda, ze Castanedo nie ma powodu do niepokoju, ale biedny Sambo nadal jest w jego rekach i chyba jeden Bog wie, co go czeka – westchnal ciezko Tomek.
– Ha, wiec przypuszczales, ze chce zostawic tego biedaka jego losowi? O, brachu, brachu! Mam juz gotowy plan dzialania.
– Naprawde? Co ma pan zamiar zrobic?!
– Dowiesz sie wszystkiego jutro rano po przybyciu tragarzy do obozu.
– Dlaczego dopiero wtedy?
– Bo wtenczas Castanedo juz nie bedzie mogl nam popsuc szykow. Slyszales, co mowil pan Hunter? Murzyni sluchaja go jak rodzonego ojca, a obawiam sie, ze ten drab nie bedzie mial zachwyconej miny, gdy uslyszy nasza propozycje. Pamietaj, trzymaj buzie zamknieta na klodke!
– To nawet ojcu nic nie powiemy? – zdziwil sie Tomek.
– Wlasnie jemu przede wszystkim nic nie trzeba mowic. Twoj szanowny ojciec to chodzaca dobroc. Nie potrafi nikomu zrobic krzywdy, a z Castanedem trzeba gadac po marynarsku.
– Juz nic nie rozumiem. Co pan wlasciwie chce zrobic?
– To sie okaze jutro – krotko zakonczyl bosman – a teraz cicho, sza!
Zblizyli sie do obozowiska. Wilmowski wysluchal relacji Smugi. Pochwalil za pomyslne zalatwienie sprawy, obejrzal osly, ktore uwiazano w poblizu koni.
– Tym przynajmniej nic nie grozi od tse-tse – powiedzial z zadowoleniem, glaszczac klapouchy.
– Czy mucha tse-tse nie szkodzi oslom? – zainteresowal sie Tomek.
– Wlasnie dlatego kupilismy je. Majac juczne zwierzeta bedziemy mogli sie zapuszczac w okolice, w ktorych wynajecie ludzi napotyka trudnosci. Tropienie okapi w dzungli zajmie sporo czasu. Nawet kto wie, czy nie bedziemy musieli sie podzielic na kilka grup, aby szybciej przetrzasnac wiekszy obszar lasu. Wtedy osly bardzo nam sie przydadza do noszenia sprzetu.
– Cos mi to przypomina nasze lowy w Australii – ucieszyl sie chlopiec.
Wieczorem Tomek krecil sie niespokojnie. Co chwila spogladal na bosmana. Ten jednak zdawal sie zupelnie nie myslec o tym, co mialo nastapic nastepnego ranka. Przekomarzal sie z Hunterem, nie zwracajac uwagi na chlopca, a w koncu ziewnal od ucha do ucha i oswiadczyl, ze pojdzie na spoczynek. Zanim znikl w namiocie, zblizyl sie do Tomka i korzystajac z tego, ze nikt nie zwraca na nich uwagi, szepnal:
– Kladz sie spac, kolezko! Jutro bedziemy mieli pelne rece roboty. Czy masz troche forsy?
– Niecale sto dolarow.
– Dobra nasza! Miej je przy sobie, a teraz chodzmy pokimac. Dobranoc!
– Dobranoc!
Niebawem Tomek juz byl w lozku. Dingo wsunal leb pod moskitiere, dotknal twarzy chlopca mokrym nosem, a nastepnie ulokowal sie przy jego nogach. Tomek zamknal oczy, lecz nie mogl zasnac. Dreczyla go niepewnosc, czy nie powinien zwierzyc sie ojcu, nawet wbrew bosmanowi. Nie mogl zrozumiec, dlaczego poczciwy marynarz uparl sie zachowac cala sprawe w tajemnicy. Przeciez ojciec, jak i Smuga na pewno staraliby sie pomoc biednemu Sambowi.
“Co tu robic? – zastanawial sie. – Jezeli nic nie powiem ojcu, to gotow pozniej pomyslec, ze nie mialem do niego zaufania. Jezeli znow zwierze sie, bosman posadzi mnie o to samo. I tak zle, i tak niedobrze.”
Nagle przyszla mu do glowy zbawcza mysl:
“Niech los zadecyduje, jak mam postapic. O ile ojciec przyjdzie do namiotu, zanim usne, wyznam mu wszystko. Gdyby nie przyszedl, to bedzie widomy znak, ze los tak chcial!”
Zadowolony z postanowienia, uspokoil sie natychmiast. Zamknal oczy. W obozie rozbrzmiewala monotonna piesn Masajow. Tomek westchnal gleboko. Wkrotce sen go zmorzyl i zasnal smacznie.
Zaledwie duza, pomaranczowa kula sloneczna ukazala sie na horyzoncie, Hunter zbudzil swych towarzyszy. Z wilczym apetytem zabrali sie do sutego sniadania. Tomek z niecierpliwoscia oczekiwal na wydarzenia. Rzucal ukradkowe spojrzenia na bosmana, ktory z niewzruszonym spokojem pochlanial gory jedzenia. Wkrotce bosman odsunal kubek, nabil fajke tytoniem, wypuscil z niej kilka klebow dymu. Mrugnal nieznacznie do chlopca i odezwal sie:
– Wyglada na to, ze Kawirondziaki nawalaja! Ida chyba jak zolwie. Moze by tak wyskoczyc im na spotkanie z jakims marynarskim slowem?
– Oni zawsze maja czas – utyskiwal Hunter.
– Wezme Tomka i wyjrzymy na droge – zaproponowal bosman.
– Dobrze, idzcie, a my tymczasem zwiniemy oboz – powiedzial Wilmowski. – Tomku, zabierz ze soba Dinga.
Chlopiec zaraz przypasal kolta, zalozyl psu smycz i ruszyl z bosmanem ku jezioru. Marynarz w milczeniu szedl wielkimi krokami, ale gdy tylko oboz znikl za krzewami, zboczyl miedzy drzewa.
– Zle idziemy, bosmanie – zaoponowal chlopiec.
– Nic nie gadaj, kolezko, tylko smaruj za mna – ucial bosman lakonicznie.
– Murzyni nadejda droga. Tutaj ich nie spotkamy – upieral sie Tomek.
– O to mi wlasnie chodzi – wyjasnil bosman. – Niech oni smaruja do obozu, a my pojdziemy dalej.
– Przeciez mielismy isc na spotkanie Kawirondo…
– Iii, to byl tylko pretekst – odpowiedzial marynarz. – Dopiero gdy nas mina, szurniemy do pana Castanedo. Potem powiemy, zesmy ich nie spotkali, kapujesz?
– Nic nie rozumiem.
– Czekaj, zaraz ci to wyklaruje. Otoz, gdy upewnimy sie, ze tragarze poszli do obozu, odwiedzimy tego draba i cokolwiek wtedy sie stanie, on nie bedzie mogl nam juz bruzdzic.
– Widze, ze pan dokladnie obmyslil caly plan – pochwalil Tomek.
Nie spieszac sie szli gaszczem, w koncu ujrzeli faktorie Castaneda, a Murzynow w dalszym ciagu nie bylo ani sladu. Bosman zatrzymal sie; po krotkim namysle zadecydowal:
– Tutaj przycupniemy w krzakach, dopoki nie nadejda nasi tragarze. Obejrzyj swoja pukawke i nic teraz nie gadaj!
Tomek poczul, ze robi mu sie goraco. Bosman wyjal z kieszeni rewolwer, uwaznie skontrolowal bron, wydobyl duzy noz sprezynowy, sprawdzil dzialanie mechanizmu, po czym wyciagnal sie na ziemi.
– Czy pan chce zabic Castaneda? – zapytal Tomek niepewnym glosem.
Bosman wzruszyl pogardliwie ramionami i rzekl niedbale:
– Nie goraczkuj sie, brachu. Kto by tam zabijal takiego szczura! Musimy byc na wszystko przygotowani. Wiesz, co zrobimy? Otoz poprosimy grzecznie pana Castanedo, zeby nam sprzedal Samba. Czy zabrales forse?
– Zrobilem tak, jak pan polecil. Mam dziewiecdziesiat szesc dolarow.
– Byczo, ja tez mam okolo setki. Powinno wystarczyc.
Tomek umilkl; uwaznie przygladal sie lezacemu na brzuchu bosmanowi. Po chwili upewnil sie, ze marynarz nie jest podniecony. Usmiechal sie nawet, spogladajac na widoczna poprzez zarosla droge. Tomek usiadl obok przyjaciela, sadowiac przy sobie Dinga. Minelo dobre pol godziny, zanim uslyszeli spiew Murzynow.
– Ida juz – szepnal Tomek.
– Nie gadaj i pilnuj Dinga, zeby byl cicho – polecil bosman.
Murzyni szli gesiego. Tomek liczyl ich, gdy mijali kryjowke. Trzydziestu nagich Kawirondo zniknelo za zakretem sciezki, lecz bosman nadal lezal na ziemi nic nie mowiac. Chlopiec drzal z niecierpliwosci.
W koncu bosman jednym susem powstal, otrzepal starannie spodnie i odezwal sie:
– Do dziela, kochany kolezko! Mozemy gazowac do pana Castanedo. Sluchaj teraz uwaznie, co ci powiem. Cokolwiek by sie dzialo, staraj sie trzymac z daleka od niego. Gdyby sie troche zdenerwowal, sam go uspokoje. Kapujesz?
– Dobrze, prosze pana!
Bez zwloki ruszyli ku faktorii. Po chwili znalezli sie na werandzie. Marynarz zblizyl sie do drzwi i zapukal. Wokol panowala cisza.
– Upil sie pewno i spi – mruknal bosman wchodzac do izby.
Nie bylo tu jednak nikogo. Na koslawym stole lezaly resztki jedzenia. Poslanie bylo w nieladzie.
– Sluchaj, Tomku! Zostaw tu Dinga, a sam skocz na podworko i zobacz, co sie dzieje z Sambem – zwrocil sie bosman do chlopca, biorac jednoczesnie smycz.
Tomek wybiegl z izby; po chwili byl juz na podworzu. Zatrzymal sie niezdecydowanie. Castanedo uzbrojony w dlugi bicz odpinal od slupa lancuch, na ktorym przywiazany byl niewolnik. Zanim Tomek zdazyl sie zorientowac w sytuacji. Murzyn zauwazyl go i krzyknal rozpaczliwie:
– Buana, ratuj, buana!
Castanedo obejrzal sie natychmiast. Uspokoil sie, widzac tylko chlopca.
Bat z trzaskiem smagnal grzbiet niewolnika.
– Niech go pan nie bije! – zaprotestowal Tomek postepujac naprzod kilka krokow.
– Wynos sie stad albo i ty dostaniesz! – warknal mieszaniec. – Czego tu szukasz?
– Przyszlismy porozmawiac z panem w pewnej sprawie – wyjasnil Tomek.
– Nie mam teraz czasu. Juz wam dalem Murzynow! Idzcie do diabla, zanim sie rozmysle – pogrozil Castanedo.
W tej chwili pojawil sie bosman Nowicki z Dingiem na smyczy. Castanedo zmierzyl go gniewnym wzrokiem. Marynarz oddal smycz Tomkowi. Podszedl do mieszanca, ktory niemal dorownywal mu wzrostem. Castanedo byl troche szczuplejszy od marynarza, lecz pod jego ciemna skora prezyly sie wezly miesni. Przez kilka sekund patrzyli sobie prosto w oczy, jakby mierzyli swe sily.
– Ile chcesz za tego Murzyna? – przerwal bosman milczenie.
Castanedo cofnal sie dwa kroki. Jego prawa dlon zacisnela sie na rekojesci tkwiacego za pasem noza.
– Ile chcesz za tego Murzyna? – ponowil bosman pytanie nie spuszczajac wzroku z Castaneda.
– To ludozerca, zabierze go patrol. Ja nie sprzedaje ludzi. Idzcie do diabla! – odparl mieszaniec.
– Kup mnie, buana, kup mnie! On klamie, ja jestem Galia i nie jem ludzi! On jest handlarz… – zawolal Sambo wyciagajac dlonie, lecz potezne uderzenie bicza powalilo go na ziemie.
Castanedo z piana wscieklosci na ustach okladal Murzyna biczem ze skory hipopotama. Krwawe pregi wystapily na ciele nieszczesliwca. Tomek zapomnial o uprzednim poleceniu bosmana. Drzac z oburzenia jednym skokiem znalazl sie przy oprawcy i pchnal go z calej sily. Castanedo rozjuszony do nieprzytomnosci zamierzyl sie batem na chlopca, lecz nagle plowe cielsko smignelo w powietrzu i wyladowalo na jego piersi. Biale kly klapnely w niebezpiecznej bliskosci gardla Castaneda, ktory omal nie upadl.
– Dingo, do nogi! – krzyknal bosman.
Pies ze zjezona na grzbiecie sierscia powrocil do Tomka, lecz nie odrywal wzroku od Castaneda.
– Dosc tej zabawy! Ostatni raz pytam: ile chcesz za tego Murzyna? – groznie rzekl marynarz.
– Nie sprzedaje ludzi!
– Klamiesz, draniu! Wszyscy wiedza, ze jestes handlarzem niewolnikow. Kogo to sprzedales dwa dni temu Arabom, ktorzy odplyneli na lodziach na poludnie? – wyrzucil z siebie bosman zblizajac sie do mieszanca. – Powinnismy zaprowadzic cie na lancuchu do garnizonu angielskiego, ale bierz cie licho! I tak nie wywiniesz sie od szubienicy. Gadaj, ile chcesz za niego!
Castanedo pomyslal chwile, odzyskal spokoj. Niemal przyjaznie spojrzal na bosmana, mowiac:
– Chcesz go koniecznie kupic, no, niech i tak bedzie. Wiesz jednak, ze Anglicy karza za sprzedawanie ludzi. Pogadajmy wiec bez swiadkow. Chodz ze mna do domu.
– Dobrze, idz pierwszy! – zgodzil sie bosman. – Tomku, poczekaj tutaj na mnie.
Castanedo szedl nie ogladajac sie na bosmana. Szybko wkroczyl na werande. Marynarz niemal deptal mu po pietach. Przeczucie ostrzeglo go, ze Mulat knuje cos niedobrego. Zaledwie znalezli sie w mrocznej izbie, Castanedo odwrocil sie nagle calym cialem. W reku jego blysnal dlugi noz.
– Gin, bialy psie! – syknal, zadajac straszliwe pchniecie.
Bosman uskoczyl. Prawa piescia podbil do gory reke uzbrojona w noz, ktorego ostrze zahaczylo tylko lekko o skore na piersi, a lewa grzmotnal napastnika w podbrodek. Stol rozlecial sie pod ciezarem padajacego Castaneda. Potezne uderzenie nie pozbawilo go przytomnosci. Natychmiast porwal sie na nogi gotow do walki.
Marynarz spojrzal na niego z uznaniem. Od razu tez przestal lekcewazyc przeciwnika, ale nie stracil ducha. Staczal juz przeciez podobne walki w portowych tawernach, przywykl zagladac smierci w oczy. Pochylil sie do przodu i blyskawicznym ruchem wydobyl z kieszeni noz. Sprezyna szczeknela metalicznie, zwalniajac ostrze. Obydwaj przeciwnicy przyczaili sie do skoku. Krok za krokiem bosman zaczal przysuwac sie do Castaneda, ten zas teraz przylgnal do sciany. Naraz marynarz uskoczyl w bok, prawa reka zatoczyl szeroki luk, ciezki noz smignal w powietrzu. Stalowe ostrze swisnelo w przerazajacej bliskosci glowy Castaneda, ktory odruchowo zaslonil twarz przedramieniem. O to wlasnie chodzilo bosmanowi. Jak huragan zwalil sie na mieszanca. Chwycil w przegubie dlon uzbrojona w noz, szarpnal przeciwnika ku sobie, wykrecil mu reke, az zatrzeszczaly stawy. Noz upadl na podloge. Teraz krotkimi uderzeniami piesci odrzucil od siebie wroga nie dopuszczajac do zwarcia. Przeciwnik byl zbyt silny, a bosman nie chcial tracic czasu. Rozpoczela sie gwaltowna walka na piesci. Nie wiadomo, jak by sie ona zakonczyla, gdyby bosman byl mniej wprawny w takich zapasach. Castanedo szalal, podczas gdy marynarz na zimno obliczal kazde uderzenie. Po kilku minutach bezkompromisowej walki uderzyl Mulata w zoladek. Castanedo odslonil na ulamek sekundy glowe, wtedy piesc twarda jak zelazo grzmotnela go miedzy oczy. Zaraz tez otrzymal nastepny cios w podbrodek. Z rozkrzyzowanymi rekami runal na wznak.
Bosman odpoczywal chwile oparty plecami o sciane. Z zadowoleniem przygladal sie lezacemu na podlodze Castanedowi. W towarzystwie Wilmowskiego i Smugi rzadko miewal okazje do podobnej rozprawy, a przeciez przepadal za takimi przygodami. W jak najlepszym humorze poszukal wiadra z woda, po czym wylal ja na glowe zemdlonego. Teraz dopiero odnalazl swoj noz tkwiacy w scianie i schowal go do kieszeni.
Castanedo powoli odzyskiwal przytomnosc. W koncu bosman pomogl mu podniesc sie z podlogi. Podsunal mu wielki, zylasty kulak pod nos i zagrozil:
– Sluchaj, draniu! Wynos sie stad, i to migiem. Pamietaj, ze zlozymy o tobie meldunek pierwszemu patrolowi angielskiemu, jaki spotkamy. Gdybys ukryl sie tutaj, to odnajde cie wracajac z Ugandy i bez wielkich ceregieli wpakuje porcje olowiu w lepetyne. Teraz chodz i uwolnij Samba z lancucha.
Castanedo bez protestu chwiejnym krokiem wyszedl z bosmanem. Tomek przerazil sie, gdy ujrzal przyjaciela. Ciemniejaca obwodka otaczala jego lewe oko, z rozcietej dolnej wargi plynela czerwona struzka, a rozdarta na piersiach koszula poplamiona byla krwia. Castanedo wygladal wprost okropnie. Oczy jego ginely w olbrzymich siniakach, a rozbity nos obficie krwawil.
– Co sie stalo, bosmanie?! – przerazil sie Tomek.
– He, he, he! – zarechotal marynarz. – Poprosilem pana Castanedo, zeby uwolnil Samba. No i wolny jestes, chlopie!
Castanedo w milczeniu odpial lancuch. Sambo przypadl do reki wspanialomyslnego dobroczyncy, lecz ten szybko schowal ja za siebie, mowiac:
– Nie rob ze mnie babki nieboszczki albo biskupa!
Sambo nie zrozumial zartu bosmana, cofnal sie troche oniesmielony i zapewnil goraco:
– Sambo kocha duzego i malego buane. Sambo kocha tez psa, bardzo dobrego psa.
– Dobra nasza, chodz teraz do obozu, a pan, panie Castanedo, pamietaj. Co powiedzialem! Nie mowie do widzenia, bo lepiej bedzie, jezeli sie juz nie spotkamy.
Bosman ze swymi towarzyszami zniknal wkrotce w przydroznej zieleni. Castanedo bezwladnie oparl sie o slup i grozac za nimi piescia wymamrotal rozbitymi wargami:
– Uslyszycie o mnie wkrotce!
Tymczasem w obozie zaczeto sie juz niepokoic o bosmana i Tomka. Kawirondo stali przy wyznaczonych im bagazach. Objuczone osly i osiodlane konie gotowe byly do drogi. Wilmowski i Smuga co chwila wygladali w kierunku jeziora.
Nagle ujrzeli Tomka biegnacego z Dingiem. Chlopiec stanal przed ojcem.
– Tatusiu, bosman prosi, zebys koniecznie przyszedl nad jezioro – wysapal.
Wilmowski zmarszczyl brwi; skinal glowa na Smuge. Zaledwie oddalili sie od Murzynow, Tomek oznajmil:
– Bylismy u pana Castanedo. Bosman naklonil go do uwolnienia Samba.
– O kim mowisz? – niespokojnie zapytal ojciec.
– Sambo to ten uwiazany na lancuchu Murzyn, ktory mial byc ludozerca.
W krotkich slowach wyjasnil cala sprawe.
– Skoro uwolniliscie Samba, to dlaczego bosman kryje sie z nim nad jeziorem? – zapytal Wilmowski.
– Przeciez Kawirondo sluchaja Castaneda jak rodzonego ojca, wiec bosman obawia sie, ze jak zobacza Samba i…
– Spojrzyj, Andrzeju, na naszego kochanego bosmana, a wszystko zrozumiesz – rozesmial sie Smuga.