ZASADZKA
Byl wczesny ranek. Na wschodzie zza pagorkow wyjrzalo slonce, lecz na poludniu, nad Jeziorem Wiktorii, gromadzily sie olowiano-granatowe chmury.
– Dlaczego nie zwijamy obozu? Przeciez dzisiaj mielismy wyruszyc w dalsza droge? – zawolal Tomek, podbiegajac do grupki mezczyzn rozmawiajacych przed namiotem Smugi.
– Zastanawiamy sie wlasnie, co zrobic – odpowiedzial zafrasowany Wilmowski. – Pan Smuga czuje sie gorzej, a lada chwila moze nadejsc burza.
– Przeciez wczoraj pan Smuga nie mial juz goraczki, skad sie wiec wzielo to nagle pogorszenie?
– Widzisz, to nie ten sam chlop co przed trzema dniami. Podsunalem mu manierczyne z jamajka, a on nawet nie powachal. To zly znak… – rzekl bosman Nowicki.
– Jest ociezaly i apatyczny – dodal Hunter. – Mimo to radze na nic nie zwazac i ruszyc w droge. Niech lekarz garnizonowy w forcie w Kampali zbada go jak najpredzej.
– Jestem tego samego zdania. Nie wahalbym sie, gdyby nie chmury zapowiadajace mozliwosc nadejscia burzy – powiedzial Wilmowski.
– Czy tutaj czesto sa burze? – zwrocil sie Tomek do Huntera.
– W pasie od trzydziestu do piecdziesieciu mil wokol Jeziora Wiktorii nie ma scisle okreslonych por deszczowych. Deszcze padaja tu najczesciej w styczniu, lutym, czerwcu i lipcu. W tym wlasnie czasie na zachodnich i polnocno-zachodnich wybrzezach czesto zdarzaja sie bardzo silne ranne deszcze i burze z grzmotami – wyjasnil tropiciel.
– Wobec tego tatus slusznie obawia sie wyruszenia w droge, gdyz znajdujemy sie wlasnie na polnocno-zachodnim wybrzezu jeziora – stwierdzil Tomek.
– Radze natychmiast ruszac – upieral sie Hunter. – Niepokoi mnie nienaturalny kolor rany na ramieniu pana Smugi. Powinnismy jak najszybciej znalezc sie w Kampali. Jezeli wybuchnie burza, to lektyke chorego okryjemy brezentem.
– Czy podejrzewa pan mozliwosc zakazenia? – zapytal Wilmowski.
Hunter zamyslony spogladal na gromadzace sie na niebie czarne chmury. Dopiero po dluzszej chwili cicho wyrazil swa obawe:
– Przez caly czas intryguje mnie mysl, dlaczego napastnicy nie zabili Smugi. Przeciez taki rodzaj zemsty najbardziej odpowiadalby tchorzliwemu Castanedowi. Z latwoscia mogli zatrzec slady zbrodni.
– Nie brak mu sprytu. Nasze podejrzenia w kazdym razie skierowalyby sie ku niemu i Kawirondo – odezwal sie Wilmowski. – Castanedo wiedzial o tym dobrze, nie chcial wiec komplikowac sobie wygodnego zycia.
– Slusznie, slusznie pan rozumuje – przytaknal Hunter. – Gdyby zdolal usunac nas po cichu ze swej drogi, nie budzac wobec siebie i Kawirondo podejrzen, na pewno by sie ani chwili nie wahal. Przeciez jezeli zlozymy Anglikom oficjalny meldunek, poparty zeznaniami Samba, Castanedo powedruje za kratki.
– Tak tez bedzie, jak amen w pacierzu! Niezle pan to wykombinowal – powiedzial z uznaniem bosman. – Od razu powinnismy byli wziac go na postronek i oddac w rece Anglikow.
– Jaki wniosek wyciaga pan ze swych domyslow? – krotko zapytal Wilmowski.
– Zakladam, ze Castanedo pragnalby sie nas pozbyc nie budzac podejrzen – ciagnal Hunter. – Dlaczego wiec jedynie ogluszono Smuge? Niegrozna rana na ramieniu nie powinna budzic obaw, a tymczasem wlasnie ona nie goi sie i jatrzy. Czy nie przyszlo wam na mysl, ze ostrze noza moglo byc nasycone powolnie dzialajaca trucizna? Gdyby Smuga zmarl na terenach Luo, nikt by o to nie podejrzewal Castaneda czy Kawirondo.
– To by bylo straszne… – szepnal zatrwozony Tomek.
– Do stu zdechlych wielorybow! – wykrzyknal bosman. – Slyszalem i ja wloczac sie po swiecie, ze Murzyni znaja rozne sztuczki z truciznami.
– O nieszczescie nietrudno. Bosmanie, zaloz brezent na lektyke, a pan Hunter niech da haslo do wymarszu – zarzadzil Wilmowski, wysluchawszy tropiciela. – Tomku, pomoz panu Hunterowi, ja sie zajme naszym rannym przyjacielem.
– Jestem gotow, tatusiu – zawolal chlopiec.
Wilmowski postanowil nie odstepowac Smugi, tym samym dowodzenie ludzmi spadlo calkowicie na Huntera. Tropiciel energicznie zabral sie do przygotowan do wymarszu. Osobiscie dopilnowal, aby sprawnie zwinieto oboz, rozdzielil bagaze pomiedzy tragarzy i wydal specjalne rozkazy dobrze uzbrojonym Masajom, ktorzy, mieli ubezpieczac boki karawany. Wkrotce wszyscy staneli w szyku.
Tuz za chorazym Sambem mieli isc czterej Kawirondo niosac lektyke z rannym; za nimi szly zwierzeta juczne i tragarze. Tylna straz stanowili bosman i Tomek.
– Ho, ho! Nie spodziewalem sie po tym flegmatyku tyle energii. Zdaje sie, ze w opresji mozna na nim polegac – chwalil Huntera bosman Nowicki.
– Tak, tak, ale Mescherje i jego ludzie rowniez spisuja sie doskonale – dodal Tomek. – Niech pan sie przyjrzy, z jaka gorliwoscia przebiegaja wzdluz karawany popedzajac tragarzy.
– Owszem, niczego sobie draby. Wydaja sie byc zdatni do wypitki i do bitki. Gonia z wywieszonymi ozorami i blyskaja slepiami jak prawdziwe ogary.
Niebo coraz bardziej zaciagalo sie czarnymi chmurami. Niebawem, mimo dnia, zapanowal polmrok. Od poludnia uderzyl pierwszy podmuch goracego wiatru. Zaraz tez rozlegly sie chrapliwe glosy Masajow nawolujacych tragarzy do pospiechu. Bokiem sciezki przemknely jak widma dwa szakale i znikly w gaszczu. Zamilkl krzyk ptactwa. Deszcz zaczal padac duzymi kroplami, wkrotce przemienil sie w ulewe. Cale strumienie wody splywaly z czarnych chmur. Grzmoty co chwila przetaczaly sie po gorach. Karawana zwolnila tempo marszu. Ludzie i zwierzeta slizgali sie po nagle rozmieklej ziemi. W czasie najwiekszego nasilenia nawalnicy lowcy musieli sie zatrzymac u stop niemal prostopadlej sciany wzgorza, ktore oslonilo ich troche przed wichrem i ulewa. Masajowie pospiesznie rozkladali namioty, gdy nagle rozlegl sie krzyk Tomka.
– Kawirondo uciekaja!
Byla to prawda. Korzystajac z chwilowego zamieszania spowodowanego burza, tragarze gromadnie czmychali w pobliski gaszcz. Zanim lowcy mogli przeciwdzialac nieoczekiwanej ucieczce, ostatni Kawirondo znikl w krzakach.
– A to dranie, wystawili nas do wiatru! – zawolal bosman, spogladajac ze zdumieniem na porzucone w wysokiej trawie pakunki.
– Co zrobimy bez tragarzy? – zmartwil sie Tomek.
Hunter nie tracil glowy. Natychmiast wydal Masajom polecenie, aby zniesli pod stok gory wszystkie bagaze i rozlozyli oboz otoczony kolczastym ogrodzeniem. Na szczescie burza przesunela sie dalej na polnoc. Palace slonce znow ukazalo sie na wypogodzonym niebie, totez jeszcze przed poludniem borna byla wybudowana, a Smuga odpoczywal w namiocie na lozku polowym. Chociaz byl oslabiony, uwaznie przysluchiwal sie naradzie towarzyszy. Hunter radzil pozostawic wiekszosc bagazy i wyruszyc dalej z objuczonymi oslami i konmi, aby szybciej dotrzec z rannym do fortu w Kampali.
– Dlaczego pan tak nagli do pospiechu? Czy obawia sie pan, ze zraniono mnie zatrutym nozem? – odezwal sie Smuga.
Tomek z podziwem spojrzal na domyslnego przyjaciela, a potem na Huntera, ktory odparl po prostu:
– A czy panu, znajacemu tak doskonale zwyczaje afrykanskich Murzynow, nie przyszla podobna mysl do glowy?
Smuga uniosl sie z wysilkiem. Wydobyl z kieszeni fajke, nabil ja tytoniem, zapalil, po czym odpowiedzial:
– Prawdopodobnie ostrze noza bylo nasycone trucizna. Od wczoraj jestem tego nawet pewny.
– I ty to mowisz z takim spokojem? – oburzyl sie Wilmowski. – Nie spodziewalem sie po tobie podobnej lekkomyslnosci.
– Nie gniewaj sie, Andrzeju, i nie posadzaj mnie o lekkomyslnosc – odpowiedzial Smuga. – Zachowuje spokoj, poniewaz rozwazylem wszelkie mozliwosci i doszedlem do wniosku, ze nie ma obecnie powodu do nadmiernych obaw. Przeciez gdyby trucizna dzialala gwaltownie, nie uratowalby mnie nawet najszybszy marsz. Wprawdzie rana na ramieniu jatrzy sie i odczuwam w nim dziwny bezwlad, lecz jestem pewny, ze podczas obfitego krwawienia niewiele trucizny dostalo sie do krwi. Tak przewaznie bywa przy ranach zadanych nozem. Znam sie na tym co nieco. Gorzej jest, gdy grot zatrutej strzaly utkwi gleboko w ciele czlowieka lub zwierzecia.
– Czy pan naprawde sadzi, ze nie grozi panu niebezpieczenstwo? – zawolal Tomek chwytajac dlon Smugi.
– Mozesz byc pewny, ze nie spieszno mi do krainy wiecznych lowow. Musze przeciez schwytac okapi, aby przekonac pana Huntera o ich istnieniu. Poza tym lekarz europejski nie na wiele by mi sie przydal. Natomiast miejscowy czarownik moglby prawdopodobnie dac mi skuteczne lekarstwo. Oni znaja tajemnice afrykanskich trucizn.
– Wobec tego powinnismy jak najszybciej dotrzec do kabaki Bugandy. Kto jak kto, ale taki krol musi miec najlepszych czarownikow – entuzjazmowal sie Tomek.
– Kabaka Bugandy na pewno jest czlowiekiem cywilizowanym i nie wierzy juz w moc czarownikow – zauwazyl Wilmowski.
– Nie ulega watpliwosci, ze kabaka nie jest nago biegajacym dzikusem, lecz tak czy inaczej nie brakuje na jego dworze czarownikow – wyjasnil Hunter. – Nielatwo przeciez wykorzenic przesady wsrod krajowcow. Dobrze byloby wiedziec, jakiej trucizny uzywaja Kawirondo. Szkoda, ze napastnik nie zgubil noza podczas walki.
– Czy to zmieniloby stan chorego? – powatpiewajaco zapytal Tomek.
– Znalezienie noza wiele by nam pomoglo – odparl Hunter. – Przewaznie na koncu ostrza jest wyzlobienie, w ktore wsacza sie trucizna wlewana na dno szczelnie dopasowanej pochwy. Znawca tutejszych trucizn moglby zbadac zawartosc wyzlobienia i stwierdzic rodzaj trucizny. Szkoda jednak czasu na prozna gadanine. Lepiej sie zastanowmy, co poczniemy teraz porzuceni przez tragarzy?
– Alez to beznadziejna sytuacja – powiedzial Tomek z tak zaniepokojonym wyrazem twarzy, ze towarzysze natychmiast zaczeli go pocieszac.
– Nie jest znow tak zle. Gorsze historie przydarzaly sie niektorym podroznikom – powiedzial Wilmowski.
– Czy chcesz powiedziec, tatusiu, ze nie tylko nas porzucili tragarze?
– Wlasnie to mam na mysli. Wspomnialem wam juz o polskim podrozniku Rehmanie. Otoz w czasie jednej z wedrowek po Afryce Poludniowej powzial zamiar zbadania rzeki Limpopo. Odradzano mu urzadzanie wyprawy w porze letniej ze wzgledu na niezdrowy klimat okolicy, lecz Rehman, niepomny przestrog, najal przewodnika oraz kilkunastu tragarzy i wyruszyl w droge. Wkrotce tragarze zaczeli mu platac rozne psikusy. Opozniali pochod udajac zmeczenie, rozkladali oboz, gdzie im sie podobalo, naciagali podroznika na dodatkowe wynagrodzenie, a w koncu nie chcieli isc podczas deszczu. Pewnego dnia po duzej burzy przewodnik i dwaj tragarze znikneli jak kamfora, zabierajac czesc rzeczy Rehmana. Nastepnego dnia na kazdym postoju tragarze po kilku uciekali wraz z ladunkiem.
Jeszcze dziesiec dni drogi dzielilo Rehmana od Limpopo, a bylo przy nim zaledwie trzech Murzynow. Niebawem ci rowniez uciekli. Rehman pozostal sam w bezludnej, o niezdrowym klimacie pustyni, zamieszkanej jedynie przez dzikie zwierzeta.
– I co zrobil w tak okropnym polozeniu? – niecierpliwil sie Tomek, ciekaw zakonczenia przygody przypominajacej ich wlasna.
– Usiadl na kamieniu i zaczal sie zastanawiac, co ma poczac dalej. Znal podobne przypadki porzucenia podroznikow. Taki wlasnie los spotkal niemieckiego badacza Karola Maucha, ktory w Transwalu zostal okradziony i opuszczony przez swych ludzi. Mauch znajdowal sie wtedy w dosc gesto zaludnionej okolicy, znalazl wiec niebawem innych tragarzy i szczesliwie zakonczyl wyprawe. Inny niemiecki podroznik, Edward Mohr, podczas wedrowki do rzeki Zambezi, w odleglosci trzech dni drogi od Wodospadow Krolowej Wiktorii zostal rowniez opuszczony przez tragarzy. Znakomity mysliwy ukryl wszystkie swe rzeczy w dzungli, wzial tylko strzelbe oraz kilkadziesiat naboi i poszedl dalej utarta od czasow Livingstona droga.
Rehman nie byl mysliwym i nie mogl liczyc na niczyja pomoc w bezludnej pustyni. Deszcz jakby sie nad nim zlitowal i przestal padac, postanowil wiec przez kilka dni zbierac w okolicy rozne okazy roslin. Wkrotce deszcz znow sie rozpadal. Wtedy Rehman ulegl atakowi malarii. Mimo wielkiego oslabienia zabral nazajutrz troche zywnosci, koc oraz puszke z okazami botanicznymi i ruszyl w droge powrotna. Po dwoch dniach udalo mu sie dowlec w zamieszkale strony.
– To byla naprawde niebezpieczna przygoda – przyznal Tomek. – Teraz widze, ze nasza sytuacja jest o wiele lepsza. Jest nas kilku, a wystarczy przeciez wdrapac sie na te gore, u ktorej stop rozbilismy nasz oboz, aby rozejrzec sie po okolicy za najblizsza wioska murzynska!
– Przednia mysl! – zawolal bosman.
– Przeciez pan nie lubi sie wspinac na gory!
– Koniecznosc zmusza czlowieka do roznych rzeczy. Lykne tylko troche jamajki na wzmocnienie i zaraz ruszamy.
– Dobrze, idzcie na zwiady – zgodzil sie Wilmowski. – Zabierzcie bron i lunete. Zachowajcie ostroznosc.
– Nie obawiaj sie o nas, tatusiu. Szybko wejdziemy na szczyt gory i wkrotce wrocimy, na pewno z dobrymi wiesciami. Dingo, chodz ze mna!
Bosman i Tomek poprzedzani przez psa znikneli wsrod zarosli okalajacych gore. Przez jakis czas obchodzili wokol jej podnoze, aby znalezc lagodniejsze zbocze. W miejscu, gdzie rozlozyli oboz, wzniesienie opadalo niemal prostopadla sciana, uwienczona na szczycie rumowiskiem wielkich glazow. Przewidywania dwoch przyjaciol sprawdzily sie: wschodni stok siegal tarasami do samego szczytu. W milczeniu wspinali sie z jednego wzniesienia na drugie, az w koncu natrafili wsrod drzew na wydeptana przez jakies dzikie zwierzeta sciezke. Dingo natychmiast zaczal weszyc i pobiegl pierwszy z pochylonym ku ziemi lbem.
– Oho, Dingo poczul jakas zwierzyne – zauwazyl Tomek.
– Wez go lepiej krotko na smycz, bo gotow nam jeszcze wyploszyc z tych krzakow jakies afrykanskie dziwadlo – doradzil bosman. – Niechby tak tu wypadla na waska sciezke jakas wieksza sztuka, to nie bedziemy nawet mieli dokad uciekac. Dingo, do nogi!
Pies powrocil niechetnie. Tomek uwiazal go na smyczy; znow ruszyli pod gore. Kilkadziesiat metrow przed skalistym, plasko scietym szczytem konczyl sie las. Dalej sciezyna wiodla przez karlowate klujace krzewy i ginela pomiedzy glazami zalegajacymi szczyt.
Gdy bosman i Tomek mijali juz krzewy, Dingo nagle przystanal strzygac uszami. Siersc zjezyla mu sie na karku. Szczerzac kly warknal glucho. Tomek i bosman zatrzymali sie zdziwieni.
– Co to ma znaczyc? – mruknal bosman, wsuwajac reke do kieszeni, w ktorej nosil rewolwer.
– Dingo musial zweszyc cos podejrzanego – szeptem odparl Tomek. – Pewno jakis zwierz ukryl sie tutaj.
– Nie plec glupstw, brachu! – zaoponowal bosman. – Jakie glupie bydle kryloby sie wsrod nagich skal?
– Moze to gorskie kozy? Niech pan spojrzy! Dingo nie zachowuje sie tak przy spotkaniu ze zwierzyna!
Pies patrzyl madrymi slepiami na lowcow i odwracajac co chwila glowe, obnazal duze kly.
– On nas wyraznie ostrzega przed niebezpieczenstwem – szepnal Tomek.
Naraz na samym szczycie rozlegl sie przyciszony ludzki krzyk. Zaraz tez lowcy uslyszeli jakby odglos toczonego po skale kamienia. Bosman wydobyl z kieszeni rewolwer i dal znak chlopcu, aby podazyl za nim. Pod oslona krzewow czolgali sie az do pierwszych skal; dalej suneli od kamienia do kamienia. Teraz nie mieli juz jakichkolwiek watpliwosci. Jacys ludzie przetaczali glazy na szczycie gory. Wyraznie bylo slychac ich swiszczace z wysilku oddechy oraz chrapliwe nawolywania. Bosman przycupnal za wystepem skalnym. Ostroznie wychylil glowe. Po chwili szepnal:
– Zerknij, brachu, co oni tam majstruja!
Chlopiec wysunal glowe i zdumial sie. Oto dwoch nagich Murzynow z wysilkiem toczylo olbrzymi glaz po niewielkiej pochylosci ku krawedzi szczytu, gdzie ulozono juz spora piramide wiekszych i mniejszych kamieni. Trzeci czlowiek musial znajdowac sie za glazem. Grubym dragiem podwazal i popychal ciezki kamien, ktory zaslanial go teraz przed lowcami. Tomek przygladal sie Murzynom. Miesnie naprezaly sie pod ich brunatna, pokryta potem, blyszczaca skora. Dobywajac resztek sil, pchali wielki ciezar. Jeszcze dwa lub trzy metry i glaz sam potoczy sie po pochylosci, uderzy w piramide, a wtedy lawina kamieni runie w dol ze szczytu gory. Tomek struchlal. Przeciez glazy ulozone byly na krawedzi prostopadlej sciany, u ktorej stop znajdowal sie oboz wyprawy. Zaledwie mysl ta przyszla mu do glowy, cofnal sie i chwyciwszy bosmana za reke szepnal:
– Zasadzka! Oni zamierzaja stracic lawine glazow na oboz!
– Kubek w kubek to samo pomyslalem – cicho odparl bosman. – Musimy temu zapobiec. Ilu ich tam jest?
– Az trzech!
– Damy chyba rade. Sprobuje unieszkodliwic drani, a ty stoj tutaj z pukawka w pogotowiu. Gdyby bylo ze mna krucho, pociagnij za cyngiel. Tylko mierz dobrze, bo to walka o zycie – cicho dodal marynarz niespokojnie spogladajac na chlopca.
Tomek pobladl straszliwie – mial strzelac do ludzi. Otarl dlonia zroszone potem czolo i niepewnie ujal sztucer.
– To mordercy! Jezeli sie poszkapimy, zabija nas wszystkich – syknal bosman.
Odetchnal lzej, widzac, ze rece chlopca przestaly drzec. Tomek uniosl sie z ziemi ze sztucerem gotowym do strzalu.
– Uwazaj teraz! – polecil bosman wysuwajac sie ostroznie zza skalnego zalomu.
W tej wlasnie chwili silnie podwazony przez Murzynow glaz potoczyl sie o caly obrot, odslaniajac ukrytego dotad przed wzrokiem lowcow trzeciego mezczyzne. – Zaledwie Tomek spojrzal na niego,zapomnial o ostroznosci i krzyknal:
– Castanedo!
Bosman zaklal po marynarsku. Skoczyl ku Murzynom, ktorzy staneli jak wryci ujrzawszy nieoczekiwanego wroga. Tymczasem Dingo, podrazniony krzykiem Tomka, wyrwal smycz z jego dloni. Kilkoma susami doskoczyl do Castaneda. Plowe cielsko smignelo w powietrzu, lecz handlarz niewolnikow blyskawicznie przykucnal i pies przelecial nad nim. Dingo natychmiast rzucil sie ponownie do ataku. Castanedo wyszarpnal zza pasa dlugi noz. Pies przyczail sie szczerzac kly. Bosman runal jak burza na dwoch Kawirondo: jednego uderzyl w kark rekojescia rewolweru, drugiego grzmotnal piescia miedzy oczy i zaraz odwrocil sie do Castaneda, ktory z nozem w dloni cofal sie przed psem ku prostopadle scietej krawedzi gory.
– Dingo, do nogi! – krzyknal bosman.
Pies przystanal warczac glucho. Bosman krok za krokiem zblizal sie do Mulata. Castanedo pochylil sie i skurczyl. Widac bylo, ze zaraz zaatakuje.
– Rzuc noz, draniu! – rozkazal bosman.
Castanedo nic nie odrzekl. Wolno unosil ostrze w gore, blyskajac groznie pelnym nienawisci okiem. Dingo warknal ostrzegawczo.
– Rzuc noz na ziemie! – powtorzyl bosman.
Castanedo cofnal sie troche, by nabrac rozpedu.
Bosman oparl na biodrze prawa dlon uzbrojona w rewolwer i nacisnal spust. Huknal strzal! Po twarzy Castaneda przebiegl skurcz. Bosman naciskal spust raz po razie. Mieszaniec zwinal sie jak pod smagnieciem bicza i runal w przepasc.
Marynarz z rewolwerem gotowym do strzalu odwrocil sie ku powalonym uprzednio wrogom, ale uspokoil sie zaraz, gdy spostrzegl, ze Tomkowi nic od nich nie grozi. Chlopiec stal z opuszczona w dol lufa sztucera i przerazonym wzrokiem spogladal na bosmana.
– Nic ci sie nie stalo? – szybko zapytal marynarz, zaniepokojony wygladem przyjaciela.
– Nic… – wykrztusil Tomek.
– A gdziez to podziali sie Kawirondo?
Tomek bez slowa wskazal reka na pobliskie krzewy.
– Uciekli? A, to czort z nimi tancowal! Niech sobie uciekaja, nie sa juz dla nas grozni. Patrz, pogubili nawet swoje patyki – rozesmial sie bosman rubasznie, potracajac noga lezace na ziemi dzidy.- Cos tak nagle zaniemowil, brachu?
– Pan… zabil… Castaneda!
– Nosil wilk razy kilka, poniesli i wilka – rzekl sentencjonalnie marynarz. – Teraz przynajmniej juz nie bedzie nam bruzdzil. No, no, ale Dingo to druh na schwal! Widziales, jak odwaznie rzucil sie na tego drania? Madry piesek, madry! Nie skoczyl na slepo, wiedzial, ze z nozem nie ma zartow!
Dingo otrzasnal sie, jakby wyszedl z wody. Siersc opadla mu na karku. Otarl leb o nogi bosmana, po czym podbiegl do chlopca. Tomek poglaskal go w milczeniu, starajac sie zapanowac nad drzeniem reki.