“Moglbym ja zachecic do zblizenia sie do ogniska” – pomyslal Tomek.
Jeszcze raz nakazal Dingowi nie ruszac sie z miejsca; sam podniosl sie i wyjal ze stojacego opodal kociolka kawal miesa pozostaly z kolacji. Postapil kilka krokow w kierunku zarosli, skad uprzednio rozbrzmial jekliwy smiech hieny. Wziawszy rozmach, rzucil ociekajacy tluszczem kasek. Zadowolony z siebie wytarl rece w wiechec trawy, dolozyl chrustu do ogniska, po czym najspokojniej w swiecie usiadl na ziemi obok psa. Teraz umiescil na kolanach sztucer przygotowany do strzalu i czekal…
Smiech hieny rozbrzmial po raz drugi juz znacznie blizej. Zaniepokojone konie zaczely glosno parskac. Tomek byl nieco zdziwiony, ze zaden z jego towarzyszy nie przebudzil sie do tej pory. Wyglodzona hiena, czujac zapach koni i slyszac ich niepokoj, wychylila z gaszczu szary leb. Naraz zwietrzyla w poblizu kawal miesa. Blysnela slepiami w kierunku jasno plonacego ogniska. Kompletna cisza dzialala zachecajaco. Powoli coraz bardziej wychylala spomiedzy krzewow swoj pochylony do tylu grzbiet. Jakby kulejacym krokiem zaczela sie skradac do drazniaco pachnacego kaska.
Siersc zjezyla sie na karku Dinga. Drzac z niecierpliwosci niespokojnie spogladal na swego pana, to znow na skradajace sie w milczeniu dzikie zwierze. Tomek zas, nie unoszac z kolan broni, wymierzyl w zadnie nogi hieny. Spokojnie nacisnal spust. Huknal strzal. Hiena przerazliwie zaskowyczala. Zaczela krecic sie wokolo, wlokac za soba strzaskana lape. Tomek przykleknal blyskawicznie, uniosl sztucer do ramienia. Mierzac krotko strzelil po raz drugi. Hiena wyprezyla sie i jak razona piorunem padla na ziemie.
Tomek uspokajal jezacego siersc Dinga, gdy nagle ujrzal obok siebie bosmana i tropiciela z bronia w reku.
– Niech cie kule bija, brachu! – zawolal bosman. – Gracko sobie poczales z tym afrykanskim wyjcem! A co, panie Hunter, nie mowilem, ze nasz maly nie posieje cykorii?!
– Powinszowac, powinszowac, naprawde doskonaly strzal, i to noca – chwalil Hunter sciskajac serdecznie reke Tomka.
Zaraz tez do tych zyczen przylaczyli sie Smuga i Wilmowski, a Tomek spogladal na nich zdumionym wzrokiem. Przeciez, wedlug zapewnien tropiciela, wszyscy mieli sie udac na spoczynek, gdy obejmowal czaty, a tymczasem otaczali go teraz calkowicie ubrani, jakby nie kladli sie do snu.
– Cos mi sie zaczyna wydawac, ze zaden z panow nie spal do tej pory. Czy ma to oznaczac brak zaufania do mnie? – oburzyl sie Tomek.
– Nie badz znow taki drobiazgowy, kochany brachu – pojednawczo rzekl bosman. – Zrobilem zaklad z panem Hunterem, ze zachowasz sie na warcie jak stary wiarus. Wobec tego musielismy wygladac przez otwor w namiocie, aby sprawdzic, ktory z nas stawia butelke. Czy nie tak bylo, panie Hunter?
– Oczywiscie, tak – szybko potwierdzil tropiciel, z wdziecznoscia spogladajac na bosmana za zreczne wybawienie z klopotliwego polozenia.
– No dobrze, ale dlaczego nie spali tatus i pan Smuga? – indagowal Tomek.
Smuga spojrzal chlopcu prosto w oczy i odparl:
– Powiem ci szczerze, Tomku. Po prostu chcielismy sie przekonac, czy przez roczny pobyt w miescie nie odwykles od dzungli. Byloby to przeciez zupelnie zrozumiale. Teraz moge z zadowoleniem stwierdzic, ze nauka nie poszla w las. Cieszy nas to bardzo, gdyz na tej wyprawie mozemy spotkac wiele niebezpiecznych niespodzianek. Dobrze wiedziec, ze mozna polegac na kazdym uczestniku ekspedycji. Od tej pory posiadasz nasze pelne zaufanie. Wierzysz mi, prawda?
– Jak moglbym panu nie wierzyc! – zawolal Tomek niemal wzruszony i rzucil sie Smudze na szyje.
– Cos mi sie wydaje, panie Hunter, ze mamy dobra okazje do wysuszenia butelczyny rumu – zauwazyl bosman Nowicki. – Wybilismy sie ze snu, wiec po lyknieciu specjalu predzej zasniemy. Tomkowi za to na pewno sie przyda kubek goracej kawy. Co wy na to, panowie?
– Juz dawno nie slyszalem tak dorzecznej wypowiedzi – przytaknal Smuga. – A ty, Andrzeju?
– Wypijmy za pomyslnosc naszej wyprawy – zgodzil sie ochoczo Wilmowski.
WITAJ, KIRANGOZI
Wchodzace slonce zastalo naszych lowcow gotowych do dalszej drogi. Po krotkiej jezdzie przebyli kamienista gorska przelecz i znalezli sie na wysoko polozonym plaskowyzu. Z jego rozleglej rowniny wystrzelaly ku niebu pojedyncze stozkowate wzgorza.
– Dobrze teraz uwazaj, Tomku, tu latwo spotkac zwierzyne – oznajmil Hunter.
Wkrotce sprawdzila sie jego zapowiedz. Jezdzcy zblizali sie do mimozowego gaju, gdy nagle Dingo, biegnacy przy koniu Tomka, zaczal zdradzac niepokoj. Wiatr wial od strony rzadko rosnacych drzewek. Musial niesc drazniacy zapach dzikiej zwierzyny, Dingo bowiem, unoszac pysk do gory, poruszal nozdrzami, strzygl uszami i spogladal co chwila na chlopca. Tomek uspokoil psa i zwrocil uwage towarzyszy na jego zachowanie. Hunter podniesieniem reki nakazal milczenie. Przynaglil konia do biegu. Gaj mimoz stawal sie coraz blizszy. Miekka ziemia tlumila tetent kopyt konskich; lowcy jadac pod wiatr mogli sie zblizyc do drzew, nie zwracajac na siebie uwagi plochliwych zwierzat. Zanim zdolali dopasc pierwszych zarosli, jakis zoltobrunatny ksztalt poderwal sie z zieleni gaju, blysnal w sloncu lirowato rozwidlonymi rogami, znikl na chwile w gaszczu, a potem jeszcze kilka razy ukazal sie skaczac wysoko ponad ziemie.
– Dorkasy
20
[
20
Gaj nagle sie ozywil. Jeszcze kilkadziesiat metrow dzielilo lowcow od drzew, gdy stado gazel w podskokach wybieglo na rownine. Wzrostem nie dorownywaly naszym sarnom, lecz byly od nich smuklejsze, zgrabniejsze i jakby bardziej delikatne.
Smuga zaledwie ujrzal gazele, odlaczyl sie od swych towarzyszy. Cwalem ruszyl wzdluz linii mimozowego gaju.
Tomek bez wahania pognal za nim. Konie przynaglone do biegu brzuchami niemal szorowaly po szorstkiej trawie. Dingo olbrzymimi susami wysforowal sie przed jezdzcow.
Przez moment gazele, jakby zdziwione, przygladaly sie lowcom, pozniej rzucily sie do ucieczki. Smuga trzymajac bron w prawej dloni, lewa ostro osadzil wierzchowca. Zaledwie karabin przylgnal do ramienia – padl strzal! Jedna z najblizszych gazel zwinela sie w skoku i runela na ziemie. Dalszy poscig za szybkonogimi dorkasami byl bezskuteczny. Mknely teraz z wiatrem w zawody, a biegly lekko, niemal nie dotykajac ziemi. Co pewien czas niektore przystawaly, ogladaly sie na swych przesladowcow, po czym znow dalej uciekaly w step.
Lowcy zwolnili bieg wierzchowcow rezygnujac z bezcelowego poscigu. Smuga i Tomek zdazali do zastrzelonej gazeli, reszta towarzyszy wkrotce przylaczyla sie do nich. Zastali Dinga stojacego przednimi lapami na szyi martwego zwierzecia. Pies wpatrywal sie w nieruchome, szeroko otwarte, duze, ciemne oczy gazeli. Na widok nadjezdzajacych machnal ogonem i szczeknal.
– Ha, uwazam sie za dobrego strzelca, ale tutaj widac juz reke prawdziwego mistrza – pochwalil Hunter, z szacunkiem spogladajac na Smuge. – Celny strzal z konia do umykajacej gazeli to sztuka niemal cyrkowa.
Smuga usmiechnal sie i odparl:
– Mialem niezlych nauczycieli. Bywalem w Teksasie slynacym z mistrzow rewolwerowych. Wlasnie od kowbojow nauczylem sie trafiac z rewolweru w monete rzucona do gory.
Hunter zeskoczyl z konia. Dingo wyszczerzyl kly, gdy tropiciel pochylil sie nad gazela. Tomek natychmiast przywolal psa. Tropiciel obejrzal martwe zwierze. Byl to koziol wagi okolo czterdziestu kilogramow. Miekka jak jedwab skora pokryta byla na grzbiecie i bokach zoltobrunatna sierscia, podczas gdy na brzuchu i na delikatnych, jakby z kosci sloniowej wyrzezbionych nogach przybierala barwe snieznobiala. Zgrabne racice zwierzecia byly z przodu mocno zaostrzone. Glowe kozla ozdabialy czarne, wygiete pierscieniowato rogi dlugosci okolo trzydziestu centymetrow. Z przodu przypominaly lire. Tomek spojrzal w nieruchome, lagodne oczy, w ktorych zamarl strach. Jak zwykle w takich wypadkach, zal mu sie zrobilo pieknego zwierzecia.
– Trafil pan prosto w komore – orzekl Hunter. – Przytrocze gazele do jucznego konia, a podczas wieczornego postoju sciagne skore. Zrobimy z niej wspanialy worek na wode.
Nie tracac czasu zarzucil upolowane zwierze na grzbiet konia, przywiazal sznurem, po czym wszyscy dosiedli wierzchowcow. Coraz czesciej w ich polu widzenia ukazywaly sie rozmaite zwierzeta, glownie elandy
21
[
21
Eland albo kanna
22
[
22
.], ktorych grzbiet i boki znaczyly biale pasy. Tomek mial ochote zblizyc sie do antylop, lecz widok dlugich na metr, wygietych i skreconych rogow kudu ostudzil jego zapal. Nieco dalej ujrzeli antylopy gnu
23
[
23
Hunter czesto polowal na antylopy gnu. Opierajac sie na wlasnym doswiadczeniu twierdzil, ze sa one, podobnie jak bawol i byk, bardzo wrazliwe na kolor czerwony. Zatem nie tylko powierzchownosc, ale i upodobania tych zwierzat sa dziwne. W razie niebezpieczenstwa rzucaja sie ze spuszczonym lbem na przeciwnika, lecz bardzo czesto w stanowczej chwili nagle zatrzymuja sie, zawracaja i uciekaja w najwiekszym pedzie.
Tomek uwaznie przysluchiwal sie wyjasnieniom Huntera, gdyz zdazyl juz poznac wartosc podobnych informacji dla mysliwego. Podczas polowania celnosc strzalu nie zawsze chroni lowce przed niebezpieczenstwem. Konieczna jest rowniez dokladna znajomosc zwyczajow roznych zwierzat, ktora umozliwia wlasciwa ocene sytuacji. Doswiadczeni mysliwi sa zdania, ze nieraz lepiej jest usunac sie zwierzeciu z drogi, niz atakowac je niepotrzebnie.
Tuz przed zatrzymaniem sie na nastepny nocleg wsrod drzew akacjowych na krotka chwile ujrzeli trzy glowy o wielkich, ruchliwych uszach i dziwacznych rozkach. Glowy te, osadzone na bardzo dlugich szyjach, sterczaly piec lub szesc metrow nad ziemia. Byly to zyrafy. Tomek natychmiast ruszyl galopem chcac im sie przyjrzec, trud byl jednak daremny, gdyz glowy na dlugich szyjach zakolysaly sie nagle w tyl i w przod jak wahadla zegarowe, a nastepnie szybko zniknely wsrod bujnej zieleni.
– Szkoda, ze zyrafy nie wybiegly z gestwiny, na stepie z latwoscia bym je dogonil – tlumaczyl sie Tomek, zawrociwszy jak niepyszny do swych towarzyszy.
– Nie bylbym tego tak pewny – rzekl Smuga usmiechajac sie poblazajaco. – Zyrafy potrafia biec bardzo szybko i nawet racze konie czesto za nimi nie nadazaja. Nie martw sie. Zdazysz jeszcze przyjrzec im sie dokladnie podczas lowow.
Tym razem podroznicy zatrzymali sie na nocleg przy duzej kepie rozlozystych akacji. Zaledwie rozbito namioty i rozpalono ognisko, bosman Nowicki zajal sie przyrzadzeniem wieczerzy, a Hunter przystapil do sciagania skory z zabitej gazeli. Z zainteresowaniem przygladano sie jego pracy. Zdejmowanie skory w taki sposob, aby sporzadzic z niej wor na wode, nie jest rzecza latwa, gdyz wymaga wielkiej zrecznosci i wprawy. Jedno niewlasciwe ciecie nozem moze uszkodzic skore i uczynic ja nieprzydatna do tego celu.
Hunter zabral sie do dziela ze znawstwem. Zadnie nogi gazeli obwiazal oddzielnie sznurem, po czym zawiesil, zwierze na galezi drzewa. Z kolei ostrym nozem mysliwskim przecial skore na wewnetrznej powierzchni ud az do ogona, wywrocil ja na nice i z dosc znacznym wysilkiem sciagnal, podobnie jak sie zdejmuje z nogi ponczoche. Tak zdjeta skora wygladala jak worek bez szwu o dwoch otworach.
– W jaki sposob ja pan wygarbuje? – zapytal Wilmowski.
– Najpierw skore nalezy odpowiednio oczyscic – wyjasnil Hunter. – W tym celu zakopuje sie ja na dwadziescia cztery godziny do ziemi, potem trzeba ja wymyc i usunac siersc. Tak oczyszczona garbuje sie moczac przez cztery dni w wodzie, do ktorej sie dodaje nacietej kory mimozy. Codziennie wyjmuje sie skore z tej kapieli, rozpina na koziolkach, zeskrobuje chropawym kamieniem i naciera swieza, drobno utluczona, wilgotna kora mimozy. Nastepnie tylny otwor zaszywa sie, przedni zas, od szyi, zawiazuje w razie potrzeby. Dobry wor powinien byc porowaty, aby woda parujac mogla zwilzac zewnetrzna jego strone. Wtedy dzialanie powietrza, chciwie pochlaniajacego parujaca wode, chlodzi zawartosc wora.
– Panie szanowny, to dla tego woreczka bedziemy sterczeli na tych wertepach az cztery dni? – oburzyl sie bosman Nowicki.
– Niech sie pan nie obawia. Jutro kolo poludnia bedziemy w obozie Masajow. Ich zony wykonaja za nas cala prace – uspokoil go Hunter. – Przekona sie pan o trwalosci takiego wora.
– Moze i tak jest naprawde, ale na rum najlepsza jest manierka albo butelka – mruknal bosman.
Na kolacje lowcy raczyli sie pieczenia z gazeli, ktora im smakowala mimo lekkiego zapachu pizma. Podobnie jak poprzedniej nocy, Tomek pierwszy objal straz. Z mocno bijacym sercem wsluchiwal sie w odglosy dochodzace z ciemnego stepu. O dwunastej zastapil go Hunter. Tomek wsunal sie natychmiast do namiotu na poslanie i nakryl kocem, lecz nie zaznal spokojnego snu. Okolica bowiem obfitowala w zwierzyne i co chwila rozbrzmiewal tetent przebiegajacych stad. Nad samym ranem Tomkowi zdawalo sie, ze w poblizu rozlegl sie basowy ryk lwa.
Nastepnego dnia, zaledwie lowcy ruszyli w droge, na niebie ukazaly sie czarne chmury. Wkrotce w oddali przetoczyl sie grzmot. Zaczal padac deszcz, lecz Hunter nie zarzadzil postoju. Podroznicy przejechali kilka mniejszych przeleczy i znalezli sie na sciezce wiodacej przez gestwe wikliny. Droga miejscami stawala sie bagnista. Kilka szakali przebieglo przed jezdzcami, a spod konskich kopyt czesto sie podrywaly stada czajek.