Akademia Pana Kleksa - Brzechwa Jan 2 стр.


NIEZWYKLA OPOWIESC MATEUSZA

Nie jestem ptakiem – jestem ksieciem. W latach mego dziecinstwa nieraz opowiadano mi bajki o ludziach przemienionych w ptaki lub zwierzeta, nigdy jednak nie wierzylem w prawdziwosc tych opowiesci.

Tymczasem wlasnie moje zycie potoczylo sie tak, jak to opisuje sie w owych bajkach.

Urodzilem sie na krolewskim dworze jako jedyny syn i nastepca tronu wielkiego i poteznego wladcy. Mieszkalem w palacu wylozonym marmurami i zlotem, stapalem po perskich dywanach, kazdy moj kaprys byl natychmiast zaspakajany przez usluznych ministrow i dworzan, kazda moja lza, gdy plakalem, byla liczona, kazdy usmiech wpisywany byl do specjalnej ksiegi usmiechow ksiazecych a dzis jestem szpakiem, ktory czuje sie obco zarowno posrod ptakow, jak i posrod ludzi.

Ojciec moj byl krolem i panowal licznym krajom i narodom. Miliony ludzi drzaly z trwogi na dzwiek jego imienia. Nieprzebrane skarby i palace, zlote korony i berla, drogocenne kamienie, bogactwa, o jakich nikomu sie nie sni nalezaly do mego ojca.

Matka moja byla ksiezniczka i slynela z urody na wszystkich ladach i morzach. Mialem cztery siostry, z ktorych kazda wyszla za maz za innego krola: jedna byla krolowa hiszpanska, druga wloska, trzecia portugalska, czwarta holenderska.

Okrety krolewskie panowaly na czterech morzach, a wojsko bylo tak liczne i tak potezne, ze kraj moj nie mial wrogow i wszyscy krolowie swiata zabiegali o przyjazn i przychylnosc mego ojca.

Od najwczesniejszych lat mialem zamilowanie do polowania i do konnej jazdy. Moja wlasna stajnia liczyla sto dwadziescia wierzchowcow krwi arabskiej i angielskiej oraz czterdziesci osiem stepowych mustangow.

W zbrojowni mojej zebrane byly strzelby mysliwskie, wykonane przez najlepszych rusznikarzy i dostosowane specjalnie do mego wzrostu, do dlugosci mego ramienia i do mego oka.

Gdy ukonczylem siedem lat, ojciec moj, krol, powierzyl mnie dwunastu najznakomitszym uczonym i rozkazal im, aby nauczyli mnie wszystkiego tego, co sami wiedza i umieja.

Uczylem sie dobrze, ale moj nieopanowany pociag do siodla i do strzelby rozpalal mozg i dusze do tego stopnia, ze o niczym innym nie umialem myslec.

Dlatego tez ojciec, w obawie o moje zdrowie, zabronil mi jezdzic konno.

Plakalem z tego powodu rzewnymi lzami, a lzy te cztery damy zbieraly starannie do krysztalowego flakonu. Gdy flakon juz sie napelnil po brzegi, stosownie do zwyczajow mego kraju ogloszono zalobe narodowa na przeciag trzech dni. Caly dwor przywdzial czarne stroje i wszelkie przyjecia, bale i zabawy zostaly odwolane. Na palacu opuszczono choragiew do polowy masztu, a cale wojsko na znak smutku odpielo ostrogi.

Z tesknoty za mymi konmi stracilem apetyt, nie chcialem sie uczyc i siedzialem po calych dniach na malenkim tronie, nie odzywajac sie do nikogo i nie odpowiadajac na pytania.

Zarowno uczeni, jak i moja matka usilowali naklonic krola, azeby cofnal zakaz – jednak na prozno. Ojciec nie mial zwyczaju odwolywania swych postanowien.

Rzekl tylko:

Moja ojcowska i krolewska wola jest niezlomna. Zdrowie nastepcy tronu stawiam ponad kaprys mego dziecka. Serce mi sie kraje na widok jego smutku, stanie sie jednak tak, jak to zalecili moi nadworni medycy i chirurdzy. Ksiaze nie dosiadzie wiecej konia, dopoki nie ukonczy lat czternastu.

Nie moglem pojac, czemu nadworni lekarze zabronili mi jezdzic konno, skoro bylo powszechnie wiadomo, ze jestem jednym z najlepszych jezdzcow w kraju i ze panuje nad koniem tak samo sprawnie, jak moj ojciec nad krolestwem.

Po nocach snily mi sie moje bachmaty, moje ukochane wierzchowce i przez sen wymawialem ich imiona, ktore pamietalem tak dobrze.

Pewnej nocy zbudzilo mnie nagle ciche rzenie pod oknem. Zerwalem sie z lozka i wyjrzalem do ogrodu, Na sciezce stal osiodlany moj wspanialy wierzchowiec Ali-Baba, ktory najwidoczniej doslyszal moje wolanie, a teraz na moj widok parsknal radosnie i zblizyl sie az pod samo okno. Ubralem sie po ciemku, porwalem strzelbe i zachowujac jak najwieksza cisze, wyskoczylem przez okno wprost na grzbiet Ali-Baby. Rumak ruszyl z kopyta, przesadzil kilka ogrodowych parkanow i pobiegl przed siebie, unoszac mnie nie wiadomo dokad. Pedzilismy tak przez dluzszy czas w swietle ksiezyca, gdy zas okazlo sie, ze nie ma za nami pogoni, ujolem wodze w rece i skierowalem sie do widniejacego opodal lasu.

Upojony ta nocna jazda, zapomnialem o zakazie ojca, o tym, ze coraz bardziej oddalam sie od palacu i ze w lesie nie jest bezpiecznie.

Mialem wowczas osiem lat, ale odwagi posiadalem nie mniej niz pieciu krolewskich grenadierow razem wzietych.

Gdy wjechalem do lasu, kon zaczal okazywac dziwny niepokoj, zwolnil bieg, az wreszcie stanal jak wryty, drzac i parskajac.

Niebawem zrozumialem, co zaszlo: na sciezce lesnej na wprost Ali-Baby stal olbrzymi wilk. Szczerzyl straszliwe kly i piana kapala mu z pyska.

Sciagnalem szybko wodze i chwycilem strzelbe. Wilk z rozwarta paszcza powoli zblizal sie ku mnie.

Krzyknalem wiec:

– W imieniu, krola rozkazuje ci, wilku, abys mi dal wolna droge, w przeciwnym razie bede musial cie zabic!

Ale wilk tylko zachichotal ludzkim smiechem i nacieral na mnie w dalszym ciagu.

Wowczas odwiodlem kurek, wycelowalem i wpakowalem caly zapas nabojow w otwarty pysk wilka.

Strzal byl niechybny. Wilk skulil sie, wyprezyl jakby do skoku, wreszcie padl tuz u kopyt Ali-Baby. Zeskoczylem z siodla i zblizylem sie do zabitego zwierza. W chwili jednak gdy stalem nad nim, podziwiajac jego wielki wspanialy leb, wilk ostatnim widocznie wysilkiem dzwignal sie i wbil mi kiel, ostry jak sztylet, w prawe udo. Poczulem przeszywajacy bol, ale juz po chwili szczeki wilka same sie rozwarly i leb opadl z loskotem na ziemie.

Rownoczesnie ze wszystkich stron rozlegly sie grozne, przeciagle wycia wilkow.

Polprzytomny z bolu i przerazenia, dosiadlem Ali-Baby, i pocwalowalem w kierunku palacu. Gdy wkradlem sie do ogrodu, byla jeszcze noc. Zblizylem sie do okna i wskoczylem do pokoju, pozostawiajac konia wlasnemu losowi. Nikt najwidoczniej nie odstrzegl mojej nieobecnosci, totez jak najszybciej polozylem sie do lozka i natychmiast usnalem kamiennym snem. Kiedy sie rano zbudzilem, ujrzalem szesciu lekarzy i dwunastu uczonych pochylonych nad moim lozkiem i z zaklopotaniem kiwajacych glowami. Z mego odslonietego uda malymi kroplami saczyla sie krew. Lekarze nie mogli w zaden sposob dociec przyczyny krwotoku, ja zas w obawie przed ojcem przemilczalem nocna przygode i spotkanie z wilkiem.

Czas uplywal, krew saczyla sie z ranki i lekarze nadworni w zaden sposob nie mogli jej zatamowac. Sprowadzono najznakomitszych chirurgow stolicy, ale ich wysilki rowniez spelzly na niczym.

Uplyw krwi wzmagal sie z godziny na godzine. Wiesc o mojej chorobie rozszerzyla sie po calym kraju, tlumy ludu kleczaly na placach i ulicach stolicy, zanoszac modly o moje wyzdrowienie.

Matka, czuwajac przy mnie, zalewala sie lzami, a ojciec moj i krol rozeslal do wszystkich krajow prosbe o skierowanie najlepszych lekarzy i chirurgow.

Niebawem przybylo ich tak wielu, ze w palacu zabraklo dla nich pomieszczen.

Ojciec za powstrzymanie krwotoku wyznaczyl nagrode, za ktorej cene mozna bylo nabyc cale panstwo, cudzoziemscy lekarze domagali sie jednak jeszcze wiecej.

Dlugim korowodem przesuwali sie obok mego lozka, ogladali mnie i badali; jedni kazali mi lykac rozmaite krople i pigulki, inni znowu nacierali rane masciami i posypywali ja proszkami o dziwnych zapachach. Byli tez i tacy, ktorzy modlili sie tylko albo wymawiali slowa tajemniczych zaklec. Zaden z nich jednak nie zdolal mnie uleczyc; gaslem i niklem w oczach, i krew saczyla sie ze mnie nadal.

Gdy wszyscy juz stracili nadzieje na moje ocalenie i lekarze, widzac swoja bezsilnosc, opuscili palac, straz dworska doniosla o przybyciu chinskiego uczonego, ktory stawil sie na wezwanie mego ojca.

Niechetnie sprowadzono go do mego lozka, nikt juz bowiem nie wierzyl, aby mogl istniec jeszcze jakikolwiek ratunek dla mnie, i caly kraj byl pograzony w zalobie. Przybysz ow byl nadwornym lekarzem ostatniego cesarza chinskiego i przedstawil sie jako doktor Paj-Chi-Wo.

Ojciec moj powital go z rozpacza w glosie:

– Doktorze Paj-Chi-Wo, ratuj mego syna! Jesli uda ci sie go ocalic, otrzymasz ode mnie tyle brylantow, rubinow i szmaragdow. ile ich pomiesci sie w tym pokoju. Pomnik twoj stanie na palacowym dziedzincu, a jesli zechcesz, uczynie cie pierwszym ministrem mego krolestwa.

– Najjasniejszy panie i sprawiedliwy wladco – odrzekl doktor Paj-Chi-Wo pochylajac sie do ziemi – zachowaj klejnoty swoje dla ubogich tego kraju, niegodzien jestem rowniez pomnika, albowiem w mojej ojczyznie pomniki stawia sie tylko poetom. Nie chce byc ministrem, gdyz moglbym popasc w twoja nielaske. Pozwol mi wpierw zbadac chorego, a o nagrodzie pomowimy pozniej.

Po tych slowach zblizyl sie do mnie, obejrzal rane, przylozyl do niej usta i poczal wsaczac we mnie swoj oddech.

Niezwlocznie poczulem ozywczy przyplyw sil i doznalem wrazenie, ze krew odmienila sie we mnie i szybciej poczela krazyc.

Gdy po pewnym czasie doktor Paj-Chi-Wo oderwal usta od mego ciala, rana znikla bez sladu.

– Ksiaze jest zdrow i moze opuscic lozko – rzekl Chinczyk wstajac i skladajac mi wschodnim zwyczajem gleboki uklon.

Rodzice moi plakali z radosci i w goracych slowach dziekowali memu zbawcy.

– Jesli nie jest to sprzeczne z etykieta tego dworu – przemowil wreszcie doktor Paj-Chi-Wo – chcialbym przez chwile zostac sam na sam z moim dostojnym pacjentem.

Krol wyrazil na to zgode i wszyscy opuscili moja sypialnie. Wowczas chinski lekarz usiadl obok mego lozka i rzekl:

– Wyleczylem cie, moj maly ksiaze. albowiem znam tajemnice niedostepne dla ludzi bialych. Wiem, w jaki sposob powstala twoja rana. Zastrzeliles krola wilkow, a wiedz o tym, ze wilki mszcza sie okrutnie i nie przebacza ci tego nigdy. Jest to pierwszy krol wilkow, ktory padl z reki czlowieka. Odtad grozic ci bedzie wielkie niebezpieczenstwo. Dlatego daje ci cudowna czapke bogdychanow, ktora mi powierzyl przed smiercia ostatni cesarz chinski, z tym ze dostanie sie ona tylko w krolewskie rece.

Mowiac to, wyjal z kieszeni swych jedwabnych spodni malenka okragla czapeczke z czarnego sukna, ozdobiona na czubku duzym guzikiem, po czym ciagnal dalej:

– Wez ja, moj maly ksiaze, nie rozstawaj sie z nia nigdy i strzez jej jak oka w glowie. Gdy zyciu twemu bedzie zagrazalo niebezpieczenstwo, wlozysz cudowna czapke bogdychanow, a wowczas bedziesz mogl sie przemienic w jaka zechcesz istote. Gdy niebezpieczenstwo minie, pociagniesz tylko za guzik i znowu odzyskasz swoje ksiazece ksztalty.

Podziekowalem doktorowi Paj-Chi-Wo za jego niezwykla dobroc. on zas ucalowal ma dlon i opuscil pokoj. Nikt nie widzial, ktoredy nastepnie wydalil sie z palacu. Zniknal bez sladu, nie zegnajac sie z nikim i nie zadajac zaplaty za moje uzdrowienie.

Niemniej jednak ojciec moj przez wdziecznosc dla doktora Paj-Chi-Wo kazal wyprawic wielkie uczty dla wszystkich ubogich w calym kraju i rozdac im dwanascie workow brylantow, rubinow i szmaragdow.

Gdy wyzdrowialem, znowu wzialem sie do nauki, a rownoczesnie stracilem zupelnie pociag do konnej jazdy i do polowania.

Mysl o tym, ze zabilem krola wilkow, niepokoila mnie nieustannie. Lata biegly, a jego rozwarta czerwona paszcza i swiecace slepia nie wychodzily mi z pamieci.

Pamietalem tez zawsze ostrzezenie doktora Paj-Chi-Wo i nigdy nie rozstawalem sie z ofiarowana mi przezen czapka.

Tymczasem w krolestwie zaczely sie dziac rzeczy niepojete. Ze wszystkich stron kraju donoszono, ze olbrzymie stada wilkow napadaja na wsie i miasteczka ogolacaja je z zywnosci i porywaja ludzi.

W poludniowych dzielnicach wszystkie zasiewy zostaly stratowane przez setki tysiecy ciagnacych na polnoc wilkow.

Kosci pozartych ludzi i bydla bielaly na drogach i goscincach.

Rozzuchwalone bestie w bialy dzien osaczaly mniejsze osiedla i pustoszyly je w przeciagu kilku minut.

Rozsypywano po lasach trucizne, zastawiano pulapki i kopano wilcze doly, tepiono te straszna nawale i stala i zelazem, mimo to napady wilkow nie ustawaly. Opuszczone domostwa sluzyly im za leza i barlogi; po nocach pelnych niepokoju matki nie odnajdywaly swych dzieci, mezowie zon. Ryk i skowyt mordowanego bydla nie ustawal ani na chwile.

Do ochrony przed kleska wyslano liczne oddzialy dobrze uzbrojonego wojska, tepiono wilki w dzien i w nocy, one jednak mnozyly sie z taka szybkoscia, ze poczely zagrazac calemu panstwu.

Stopniowo zaczal szezyc sie glod. Lud oskarzal ministrow i dwor o niedolestwo i zla wole. Fala niezadowolenia i rozpaczy rosla i potezniala. Wilki wdzieraly sie do mieszkan i wywlekaly z nich umierajacych z glodu ludzi.

Krol raz po raz zmienial ministrow, ale nikt nie mogl zaradzic nieszczesciu.

Wreszcie pewnego dnia wilki zagrozily stolicy. Nie bylo takiej sily, ktora moglaby powstrzymac ich przerazajacy pochod. Pewnego listopadowego ranka wilki wtargnely do palacu. Mialem wowczas lat czternascie, ale bylem silny i odwazny. Chwycilem najlepsza strzelbe, naladowalem ja i stanalem u wejscia do sali tronowej, gdzie zasiadali moi rodzice.

– Precz stad! – zawolalem z wsciekloscia w glosie.

Juz mialem wystrzelic, gdy jeden z halabardnikow, stojacych dotad nieruchomo u wrot sali tronowej, chwycil mnie nagle za reke i zblizajac swoja twarz do mojej ryknal:

– W imieniu krola wilkow rozkazuje ci, psie, abys mi dal wolna droge, w przeciwnym razie bede musial cie zabic!

Ogarnelo mnie przerazenie. Strzelba wypadla z rak, poczulem okropna slabosc, oczy zaszly mi mgla – ujrzalem przed soba rozwarta czerwona paszcze krola wilkow.

Co dzialo sie potem – nie wiem. Gdy odzyskalem przytomnosc, rodzice moi juz nie zyli, wilki grasowaly w palacu, a ja lezalem na posadzce przywalony odlamkami krzesel i wszelkiego rodzaju sprzetow. Glowe mialem potluczona. Wzywalem pomocy, ale z ust moich wydobywaly sie tylko koncowki wyrazow. Pozostalo mi to juz zreszta na zawsze.

Rozwazajac rozpaczliwie moje polozenie, zrozumialem, ze ocalalem jedynie dzieki temu, iz zostalem przywalony polamanymi sprzetami.

"Co tu poczac? – myslalem. – Jak wydostac sie z tego piekla? O Boze, Boze! Gdyby mozna bylo byc ptakiem i uleciec stad dokadkolwiek!”

I nagle przypomniala mi sie cudowna czapka doktora Paj-Chi-Wo. Czy mam ja przy sobie? Siegnalem do kieszeni. Jest! Juz mialem ja wlozyc na glowe, gdy naraz spostrzeglem, ze nie bylo na niej guzika. A wiec moge, jesli zechce, stac sie ptakiem, wydostac sie z palacu, uciec z tego niewdziecznego kraju, a potem – zostac ptakiem juz na zawsze, bez nadziei odzyskania kiedykolwiek wlasnej postaci!

Wtem uslyszalem nad soba sapanie. Poprzez odlamki sprzetow ujrzalem rozwarta paszcze wilka.

Nie mialem czasu do namyslu. Wlozylem czapke na glowe i rzeklem:

– Chce byc ptakiem!

W tej samej chwili zaczalem sie kurczyc, ramiona przeobrazily mi sie w skrzydla. Stalem sie szpakiem, takim wlasnie, jakim jestem dzisiaj.

Z latwoscia wydostalem sie spod rumowisk, wskoczylem na porecz jakiegos mebla i wyfrunalem przez okno. Bylem wolny!

Dlugo unosilem sie nad moja ojczyzna, ale zewszad dolatywaly tylko dzikie wrzaski ginacego ludu i wycie zglodnialych wilkow. Wsie i miasta opustoszaly. Krolestwo mojego ojca rozpadlo sie i zamienilo w gruzy, posrod ktorych szalaly glod i rozpacz.

Zemsta krola wilkow byla straszna.

Szybujac nad ziemia, oplakiwalem smierc rodzicow i kleske, ktora dotknela moj kraj, a gdy oderwalem wreszcie mysl od tych smutnych obrazow, jalem zastanawiac sie nad utraconym guzikiem od czapki bogdychanow.

Od chwili gdy czapke te otrzymalem z rak doktora Paj-Chi-Wo, uplynelo szesc lat. Przez ten czas wiele podrozowalem po roznych krajach i miastach. Gdzie zatem i kiedy zgubilem ow cenny guzik, bez ktorego juz nigdy nie bede mogl stac sie czlowiekiem?

Wiedzialem, ze nikt nie moze dac mi odpowiedzi na to pytanie.

Polecialem kolejno do moich siostr, ale zadna nie zdolala zrozumiec mojej mowy i wszystkie traktowaly mnie jak zwyklego szpaka. Najstarsza z nich, krolowa hiszpanska, zamknela mnie do klatki i podarowala infantce na imieniny. Gdy po kilku tygodniach znudzilem sie kaprysnej krolewnie, oddala mnie swojej sluzebnej, ta zas sprzedala mnie wraz z klatka wedrownemu handlarzowi za kilka pesetow.

Odtad przechodzilem z rak do rak, az wreszcie na targu w Salamance nabyl mnie pewien cudzoziemski uczony, ktorego zaciekawila moja mowa.

Nazywal sie Ambrozy Kleks.

Назад Дальше