Zapalka Na Zakrecie - Siesicka Krystyna 8 стр.


– Wobec wakujacego stanowiska szeryfa proponuje kandydature Marcina!

Tylko Hieronim zawolal z niechecia:

– Marcin? Przeciez on jest nowy! Nie lepiej kogos, kto zna nas dluzej?

– Poczekajcie – wtracil sie Foczynski – te sprawe bedziemy zalatwiac jutro! A dzis, drogie panie i szanowni panowie, zrobimy sobie maly sprawdzian waszych umiejetnosci z zakresu matematyki…

Sprawdzian poszedl mi niezle i w doskonalym nastroju wybralem sie na ulice Kwiatowa, na ktorej spedzilem juz niejedno popoludnie. Nie moglem trafic na Made. Nijako bylo mi isc do niej do domu. Sadzilem jednak, ze wreszcie ja tu spotkam i ze uda mi sie stworzyc pozory przypadku. Postanowilem uzyc starego chwytu z zapalka. Kiedy wreszcie poznym wieczorem spostrzeglem Made wracajaca samotnie do domu, zawolalem ostrzegawczo:

– Uwazaj! Zapalka na zakrecie!

Stanela jak wryta. Nie chcialem, zeby odkryla, ze czekalem tylko na nia.

– Przepraszam cie najmocniej! Nie przypuszczalem, ze to ty!

– Marcin!- zawolala z wyraznym zadowoleniem. Ale nie minela sekunda, a przygladala mi sie wrogo, z wieksza niechecia niz kiedykolwiek. Zrozumialem, ze popelnilem piramidalny blad. Nie chciala sluchac moich tlumaczen, wlasciwie nawet do nich nie dopuscila. Po prostu zostawila mnie oglupialego do reszty i odeszla. Dogonilem ja, ale na prozno szukalem w glowie rozsadnych wyjasnien.

– Uwierz mi… – powiedzialem w koncu zwyczajnie – prosze cie… czekalem tylko na ciebie!

Patrzyla na mnie wazac swoje mysli, ktorych nie znalem. Wiedzialem tylko, ze jest to chwila, kiedy moge stracic Made bezapelacyjnie. Zadne dalsze tlumaczenie nie przechodzilo mi przez gardlo.

– Marcin… – powiedziala niejasno – gubie sie…

***

Byla cudowna, ostatnia pazdziernikowa niedziela. Wysiadlysmy na malej stacyjce w Otrebusach i kazda z nas, jak zwykle, byla w innym nastroju. Mama ozywiona, rozmowna. Alusia nadeta i wsciekla. A mnie bylo wszystko jedno.

Mamy radosc byla zrozumiala. Po raz pierwszy wiozla nas do swojej przyjaciolki, ktorej nie znalysmy dotad. Byla to przyjazn sprzed wielu lat, zerwana po mamy malzenstwie i teraz nawiazana. Na pewno wypelnila mamie pustke, na ktora skazala sie sama odsuwajac sie od znajomych z okresu malzenstwa – na tej chyba zasadzie, na ktorej pozbyla sie wszystkich drobiazgow zwiazanych z wspomnieniami o ojcu. Ale bez drobiazgow mozna zyc, bez ludzkiej przyjazni – trudniej. Zrozumiale bylo wiec ozywienie mamy, ale i nadecie Alusi bylo uzasadnione. Alusia nie znosila Ola.

– Olo – jeczala. – Juz to samo zdrobnienie doprowadza mnie do rozpaczy! Olo! Olo!

W rzeczywistosci nie chodzilo tu wcale o zdrobnienie, tylko o fakt, ze mama straszliwie nam tego Ola obrzydzila. Znalysmy go jedynie z jej opowiadan i w ten sposob stal sie dla nas postacia-widmem, obdarzona wszystkimi zaletami, zwlaszcza tymi, ktorych w nas nie mozna bylo odnalezc ze swieca! A wiec przede wszystkim Olo byl chlopcem poslusznym, obowiazkowym, starannym, nie mial glupich pomyslow, nigdy nic nie przytrafialo mu sie niechcacy. Opieral sie na radach i opiniach innych ludzi, dojrzalszych i bardziej doswiadczonych od niego… A my – nie!

– Cos mi sie zdaje, ze ten Olo jest bez charakteru, mamo! – bronilam naszych okopow. – Przypomina mi ciasto na lane kluski!

– Zapomnialam, ze ty z potraw macznych uznajesz tylko zle wyrosniete placki z zakalcem! – odcinala sie mama wyrazna aluzja.

Tak! Wysiadalysmy na stacji w Otrebusach w ponurym nastroju.

– Musicie zachowywac sie po ludzku! – napominala nas mama. – Zadnych glupich min, zadnych idiotycznych pomyslow!

– A jezeli nam dadza tlusty rosol? – Niepokoila sie Alusia.

– To go zjecie!

– Mamo!

Mama przystanela posrodku waskiej sciezki.

– Zjecie go! – krzyknela z rozpacza. – Rozumiesz? Alka wzniosla oczy do nieba.

– Przykro mi, ale to sie chyba nie da zrobic… Pojade do rygi po pierwszej lyzce!

– Ona ma racje, mamo? Jezeli nam dadza tlusty rosol to…

– Zjecie go! – syknela mama. – Bez zadnych komedii zjecie tlusty rosol, nawet wtedy, kiedy beda na nim plywac oka wielkosci oczu wieloryba!

Mama szybkim krokiem ruszyla w strone osiedla malych, bialych domkow polozonych pod lasem. Uwazala sprawe rosolu za rozstrzygnieta.

– Pani Ewa mieszka w tym domu! – powiedziala stajac przed zielona furtka.

W tej samej chwili spostrzeglam wielkiego dragala, ktory w roboczym ubraniu zgarnial z trawnika zeschle liscie.

– A to jest Olo! – szepnela mama tryumfalnie. Alusia byla wstrzasnieta.

– Jest gorzej niz myslalam… – szepnela.

– Dlaczego? – obruszyla sie mama blyskawicznie.

– Patrzcie go… jaki pracowity! Nawet w niedziele…

– Tak mowisz, jakbys byla pracowita w poniedzialki czy wtorki! Dla was niedziela trwa caly rok!

Olo zauwazyl nas i odstawil grabie. Przeskoczyl grzadke astrow i szybko otworzyl furtke.

– Dzien dobry pani! – sklonil sie przed mama i z nabozenstwem ucalowal podana sobie dlon.

Tak wlasnie zrobil, nie mozna tego okreslic inaczej. Olo z punktu zademonstrowal to, na co mama byla szczegolnie wrazliwa: dobre maniery.

Wzial z jej reki torbe i dopiero wtedy odwrocil sie w nasza strone. Lekcewazac zupelnie nasze oslupienie, powiedzial krotko:

– O, czesc wam, boginie!

I potem znowu zapytal mamy z uwazna atencja:

– Duzy byl tlok w kolejce? Miala pani siedzace miejsce?

Alka patrzyla na mnie wzrokiem konajacego labedzia. Tymczasem Olo zapraszal nas do domu.

– Mama czeka na pania ze swoja przedpoludniowa kawa. A wy… – powiedzial tonem przedszkolanki – przywitajcie sie predko i zaraz pojdziemy nakarmic psy…

– No! Nareszcie mam okazje poznac twoje dziewczynki! – zawolala pani Ewa sciskajac mame i jednoczesnie obrzucajac nas uwaznym spojrzeniem. – Och, wcale nie wygladaja na czupiradla. Dlaczego mowilas, ze przywieziesz czupiradla? Czuje sie strasznie zawiedziona!

No, ladnie nas mama musiala odmalowac! Alka stala naburmuszona, a ja z najwiekszym wysilkiem zdobylam sie na cos w rodzaju usmiechu.

– Bola eie zeby? – zapytal Olo.

Chcialam zaprzeczyc, ale kiedy spojrzalam na jego mine, zachcialo mi sie smiac naprawde. Stal przy mnie ze zmarszczonym nosem i zabawnie potrzasal zwieszonymi luzno rekoma.

– Bo mnie zawsze bola zeby, kiedy dowiaduje sie od obcych ludzi, co moja mama mowi na moj temat! Wykreca mi twarz na wszystkie strony i wtedy usmiecham sie tak wlasnie, jak ty przed chwila!

Podsunal mamie fotel i zagarnal dlugimi ramionami Alke i mnie.

– Idziemy do psow! Nasza Leda ma przepyszne male szczeniaki! Specjalnie nie dalem im sniadania dzis rano, zebyscie mogly zobaczyc, jak zabawnie laduja sie z lapami do miski.

W drewnianej szopce za domem Leda i jej dzieciaki czekaly na sniadanie. Trzy czarne kulki zaklebily sie u naszych nog, Leda patrzyla nieufnie.

– Nie boj sie, stara! – pocieszyl ja Olo. – Daje ci slowo, to nie sa zadne czupiradla! Mada, nie boj sie! Wez jednego psa na rece, Leda ci nic nie zrobi!

– Czy bede im mogla podac miske z jedzeniem? rozkrochmalila sie Alka. – Olu? Gdzie stoi miska? Powiedz, ja przyniose!

– Jest tutaj, ale – trzeba by to podgrzac…

– Daj, polece do kuchni! Kuchnia jest na lewo od wejscia, tak!

– No dobra, to idz!

Postawilam szczeniaka na ziemi. Leda podeszla do mnie, pomachala ogonem i podsunela mi do poglaskania lsniacy leb.

– Spojrz… juz sie nie boi o swoje pieski! – ucieszyl sie Olo. – Usiadz sobie tu, Mada, na tej skrzyneczce. Gdyby nie fakt, ze pojde na medycyne, wybralbym weterynarie. Lubie zwierzeta, a juz te male psy sa nieslychanie zabawne, nie uwazasz? W przeciwienstwie do dzieci. Malych dzieci nie znosze.

– Czemu?

– Irytuja mnie. Sa najczesciej uparte i lepkie! Czasami przyjezdza do nas siostra mojej mamy z czyms takim… chyba to jest dziewczynka, bo ma na imie Malgosia. Wszyscy twierdza, ze ta Malgosia jest przemila i sliczna. Ja tam nie wiem… wydaje mi sie bardzo obrzydliwa.

– Pleciesz!

– Mowie to, co mysle. Zawsze mowie to, co mysle. Warto, zebys o tym wiedziala, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazuja, ze bedziemy sie widywali dosc czesto.

Olo polozyl szczeniaka na plecach i stukal palcem w jego pekaty brzuszek.

– Chcialem cie w zwiazku z tym uprzedzic, ze nie mam zamiaru zakochac sie w tobie! – ciagnal Olo. – Nie gniewaj sie, Mada, ale naprawde nie mam zamiaru! Nie dlatego, zebym cie uwazal za nieciekawa, skad! Ale ja mam swoja Hanke, rozumiesz?

– Doskonale rozumiem! Ja tez mam swojego Marcina…

Olo odetchnal z wyrazna ulga.

– No i swietnie! Lubie takie rzeczy zalatwiac po prostu!

– Ja tez. Powiedz mi w takim razie, czy na obiad bedzie rosol?

– Nie. Pomidorowa z ryzem. Nie znosisz rosolu, tak? Na drugie schab i kapusta. Lubisz kapuche?

– Uwielbiam! O, idzie Ala z psia miska…

– Olu, czy nie za bardzo podgrzalam?

Olo wlozyl palec do miseczki, potem dal go do oblizania jednemu z malych.

– Maja fenomenalnie przyjemne jezyczki! Natychmiast wsadzilysmy z Alka po palcu do psiego zarcia i podsunelysmy psiakom.

– Postaw im teraz miske, Ala, zobaczysz, co sie bedzie dzialo! – dyrygowal Olo.

W chwile pozniej wracalismy do domu. Szlysmy z Alusia pomiedzy dwoma rzedami umierajacych astrow – pelne najgorszych przeczuc, ze mama miala racje. Olo byl naprawde bardzo sympatyczny.

Rzeczywiscie, te pazdziernikowa niedziele, ktora byla przeciez zaledwie pierwszym dniem naszej znajomosci, odnajduje w pamieci od razu jako pierwszy dzien mojej pozniejszej z Olem przyjazni. Wszystkie zalety Ola, ktorymi tak przestraszyla nas mama, bardzo szybko uznalam sama jako zestaw zupelnie rewelacyjny! Ginely przy nich rozne jego wady i smiesznostki, ginely lub tez po prostu przyzwyczailam sie do nich. Poza tym moje niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina nauczylo mnie w koncu wyrozumialosci.

Niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina. To nie jest scisle okreslenie. W pewnym sensie, przynajmniej, nie jest scisle. Pozornie przeciez nasza znajomosc ukladala sie zupelnie zwyczajnie, banalnie moze nawet dla kogos, kto patrzyl na nia z boku. Dosc przypadkowe spotkania zabarwione zostaly uczuciem przynaleznosci. Jest to jeden z najwspanialszych kolorow ze wszystkich, jakie znam. Uwolnil nas od udawania, bylo nam ze soba dobrze i wiedzielismy o tym oboje. Minal pazdziernik, minal listopad. Marcin, pochloniety zwyklymi, powszednimi sprawami, stal mi sie jeszcze blizszy, jeszcze bardziej wart milosci niz dawniej. Dlaczego wiec pomimo wszystko napisalam: niespokojne, burzliwe uczucie? Dlatego, ze na dnie wszystkiego odnajdywalam nieustannie lek i niedowierzanie. Bylo przeciez cos, o czym Marcin nigdy mi nie mowil, czego mi nie wyjasnil, cos, co musialo sie stac w ubieglym roku i budzilo we mnie ten strach, ze popelnilam omylke. O ile dawniej zloscily mnie sugestie mamy na jego temat, o tyle teraz mialam pewnosc, ze przynajmniej czesc z nich byla uzasadniona.

– Czy ty masz dobra pamiec, Mada? – zapytal mnie kiedys Marcin.

– Dobra.

– I cieszy cie to?

– Jasne, ze cieszy!

– Ja tez mam dobra pamiec, ale mnie, widzisz, mnie to martwi. Sa rzeczy, o ktorych chcialbym zapomniec.

– Na przyklad?

– Mowie, ze chcialbym zapomniec…

– Wiec mam nie pytac?

– Wlasnie.

Moglam dowiedziec sie od mamy, przeciez wiedziala cos o tych rzeczach, o ktorych Marcin nie chcial pamietac i z niemala satysfakcja zrelacjonowalaby mi swoje wiadomosci. Sama nie wiem, dlaczego nie zrobilam tego. Postanowilam byc wyrozumiala, dostrzegajac jednak ryzyko tej decyzji.

– Co sadzisz o wyrozumialosci? – zapytalam kiedys Ola.

Zastanawial sie przez chwile.

– Wyrozumialosc… – powtorzyl – mysle, ze to moze byc uczciwe i dobre, i zle. Co innego wyrozumialosc dla bledow, co innego dla wypaczen. Dlaczego pytasz o to?

Opowiedzialam Olowi o Marcinie. Wszystko, od poczatku. Sluchal, nie przerywajac mi ani jednym slowem.

– Marcin robi cholernie glupio chowajac glowe w piasek! – powiedzial, kiedy skonczylam. – Zna cie przeciez i wie, ze moze liczyc na twoja wyrozumialosc dla tego swojego bledu, tak?

– Na pewno tak!

Olo zawahal sie.

– W takim razie… moze to wlasnie nie byl blad?

– Tylko…?

– Wypaczenie. Jedynie w tym wypadku moze sie bac twojego stanowiska.

– Sluchaj, widzialam sie z Marcinem wczoraj. Mowil mi, ze zostal przewodniczacym samorzadu klasowego. To przeciez… to przeciez wyklucza…

– Moze wyklucza, moze nie wyklucza! – przerwal mi Olo. – Wyrozumialosc na slepo? Nie! Powinnas tu dojsc do jakiejs prawdy, Mada! Za wszelka cene!

– Do niczego nie bede dochodzic! Stawiam na Marcina!

– Podziwiani cie! Mowilem ci kiedys: ja lubie sprawy stawiane jasno. Nie jestesmy juz dziecmi, ktore bawia sie w ciuciubabke! Nie pozwol sobie wiazac chustki na oczach, Mada! W ten sposob mozna sie potknac i o zapalke…

– Nie po to opowiadalam ci te historie, zebys teraz ironizowal!

– Daleki jestem od ironii. Po prostu boje sie o ciebie i to wszystko. Oczywiscie, sprawa jest twoja i po swojemu ja rozstrzygniesz. Ja sie tylko boje.

Ja takze sie balam, rozmowa z Olem na jakis czas spotegowala moja niepewnosc.

Tymczasem przyszedl grudzien. Kocham szare grudniowe poranki, pierwsze przymrozki, zalosne drzewa bez lisci. Kazdy miesiac cieszy mnie z innych przyczyn, ale tylko grudzien – wzrusza. To zapewne reminiscencje dziecinstwa: oczekiwanie na pierwszy snieg, choinke, na rzadkie dni bezchmurnego nieba. Tamtego roku pierwsze dni grudnia byly ciemne i chlodne. Marzlismy z Marcinem na naszych popoludniowych spacerach, ale za nic nie chcielismy sie ich wyrzec. Cudowne byly zreszta te chwile wzajemnej dbalosci. Marcin stawial mi kolnierz plaszcza i poprawial szalik pod szyja. Mnie do rozpaczy doprowadzala jego odkryta glowa. Toczylismy batalie o rekawiczki, cieplejsze buty, nie zapiete pod szyja guziki. Nadwislanski wiatr szalal po opustoszalym parku, ale nam bylo wszystko jedno. Mielismy sobie tyle do opowiedzenia. Tyle pomylek z Osady do sprostowania. I planow na nastepne wakacje. I na najblizszy miesiac, na najblizszy tydzien, na pojutrze, na jutro. Ale z najwieksza uwaga sluchalam opowiadan Marcina o jego sukcesach w szkole. Zostal przewodniczacym swojej klasy, szeryfem, jak sie u nich mowilo. Mial na swoim koncie kilka udanych akcji, o ktorych mowil z ogromnym zaangazowaniem. Byly to sprawy dodatkowych lekcji dla najslabszych, kolektywu bibliotecznego, kompletowania urzadzen dla pracowni fizycznej. W Osadzie Marcin ignorowal tematy szkolne i z najwiekszym zdumieniem odkrywalam w nim teraz zupelnie nieoczekiwane pasje. Byl szczery, pogodny, pelen entuzjazmu. Zastanawialam sie niekiedy, jak moglam pokochac Marcina z Osady! Co mi sie w nim podobalo wlasciwie? Och, moj Marcin grudniowy, Marcin zimowych zmierzchow, Marcin, ktory zawsze mial cos do opowiedzenia – byl stokroc ciekawszy!

Wszystko to stalo sie w jakis sposob uspokajajace i juz wkrotce spojrzenie Ola, ktorym wital mnie zawsze, spojrzenie, bedace jednoczesnie pelnym obawy pytaniem, zaczelo mnie smieszyc. Nie dzialo sie bowiem nic, co mogloby swiadczyc przeciwko Marcinowi. Byl dla mnie dobry, cieszyl sie kazdym drobiazgiem, ktorym sprawial mi przyjemnosc. Lubil ulegac moim fantazjom, drobnym uporom, na ktore pozwalalam sobie dosc czesto.

– Wiesz Mada? Wrocimy do domu sciezka obok kawiarni, tam nie ma takiego blota!

– Nie! Wracajmy szeroka aleja!

– Zamoczysz nogi! Wracajmy sciezka, przeciez to w gruncie rzeczy ta sama droga, powinno ci byc obojetne!

– Ale mnie nie jest obojetne!

– Ach, jezeli tobie nie jest obojetne, to i mnie takze! Wracamy szeroka aleja! Wracamy szeroka aleja, poniewaz jest to dla nas sprawa zycia i smierci!

Mama podejrzliwie patrzyla na moje przemoczone na wylot buty. Oczywiscie nie wiedziala, ze spotykam sie z Marcinem. I to nie byla moja wina, ze nie mowilam jej o tym. Balam sie jej zakazu, wolalam wiec nie pytac o pozwolenie. To dziwne, ale tego roku, kiedy tak czesto cale popoludnia poswiecalam na nasze spacery, w szkole szlo mi lepiej niz kiedykolwiek! Na pewno odgrywala w tym pewna role chec dorownania Marcinowi. Kazda troja, ktora kiedys byla dla mnie chlebem powszednim, teraz stawala sie czyms w rodzaju kompromitacji! Marcin nie miewal troj…

Назад Дальше