Dziewietnastego dnia podrozy kapitanowi popsula sie busola. Pan Kleks z jednej z kieszeni swej kamizelki wydobyl ogromny magnes, ktorym natarl sobie brode. Odtad wskazywala ona kierunek i byla stale zwrocona na polnoc, aczkolwiek mewy szarpaly ja zawziecie na wschod, zachod i poludnie.
Od czasu do czasu pan Kleks stawal w swoim bocianim gniezdzie na jednej nodze, rozposcieral ramiona jak skrzydla i w tej pozycji oddawal sie krotkiej drzemce, gdyz nie uznawal sypiania w nocy. Po kilkunastu minutach budzil sie wypoczety, wkladal na nos okulary o jajowatych szklach i wolal:
– Kapitanie, zboczylismy z kursu o poltora stopnia, musimy skrecic na polnocny wschod, a potem trzymac sie dokladnie kierunku mojej brody.
– Co pan widzi? – wolal w odpowiedzi kapitan zadzierajac brode do gory.
– Widze Ciesnine Zlych Przeczuc i Archipelag Swietego Paschalisa. Na wyspie Rabarbar stoi latarnia morska, widze na niej latarnika, a na jego nosie cztery piegi… Ale dzieli nas jeszcze odleglosc szesciuset czterdziestu mil morskich i watpie, abysmy dotarli tam wczesniej niz za trzy miesiace.
– A czy nie widac przypadkiem w poblizu jakiegos korsarskiego statku?
– Owszem, widac, ale nic nam nie grozi. Statek ma poszarpane zagle i na pokladzie nie ma zywego ducha.
Nastepnie pan Kleks zdejmowal z nosa cudowne okulary i wolal z calych sil, aby przekrzyczec mewy:
– A co z obiadem?
Tutaj kapitan przewaznie zalamywal rece, a potem, przykladajac do ust dlonie zlozone w trabke, wolal:
– Telesfor przypalil… Jest nie do jedzenia. Nawet rekiny nie chcialy tego jesc.
Sternik, przysluchujac sie rozmowie, nastawial wskazany przez pana Kleksa kierunek, gryzl suchary i zrzedzil:
– Jesli nie wrzucimy Telesfora do morza, czeka nas smierc glodowa… Przypalil juz dzisiaj dwadziescia funtow baraniny, caly zad cielecy i cztery perliczki… A bajki i suchary to nie jest pozywienie dla przyzwoitego czlowieka.
Tak uplywal tydzien za tygodniem. Az nagle w dniu swietego Pankracego wiatr ustal. W dniu swietego Serwacego nastapila na morzu zupelna cisza i zaglowiec stanal nieruchomo w miejscu. A w dniu swietego Bonifacego pan Kleks opuscil bocianie gniazdo, zesliznal sie po maszcie na poklad i oznajmil:
– Wpakowalismy sie w strefe martwego wiatru. Mozemy spokojnie spac az do konca maja.
Po tych slowach stanal na jednej nodze i natychmiast zasnal. Kapitana i zaloge ogarnelo przerazenie. Wiadomo, ze sfera martwego wiatru powstaje wskutek olbrzymich szczelin w dnie morskim. Szczeliny takie wsysaja znajdujacy sie nad nimi slup wody, od dna az do powierzchni, wraz ze wszystkim, co sie na tej powierzchni znajduje.
– Musimy co predzej uciec z tego fatalnego miejsca, inaczej bedziemy zgubieni – rzekl kapitan i wydal rozkaz, aby spuszczono lodzie ratownicze.
Ale marynarze, ufni w madrosc i wiedze pana Kleksa, wzieli sie za rece i otoczyli go, spiewajac chorem piesn zaczynajaca sie od slow: „Ojciec Wirgiliusz kochal dzieci swoje…”
Slonce stalo sie czerwone, niebo bylo jakby w plomieniach. Sloneczny poblask kladl sie purpura na skrzydlach mew, ktore, przerazone wlasnym widokiem, krazyly ponad glowa pana Kleksa i rozpaczliwie skrzeczaly.
Kapitan wykrzykiwal wciaz nowe rozkazy, ale nikt ich nie wykonywal. W koncu ochrypl, usiadl na zwoju lin okretowych i szklanym wzrokiem patrzyl na tanczacych marynarzy.
A pan Kleks stojac na jednej nodze, z rozcapierzonymi rekami i z broda skierowana na polnoc, spal najspokojniej.
Spiew przerazonych marynarzy wzmagal sie z kazda chwila, az przeobrazil sie w nieopisany ryk. Ale martwa cisza przenikala do szpiku kosci i nie mozna jej bylo niczym zagluszyc, jak rowniez nie mozna bylo obudzic pana Kleksa.
Poniewaz cala uwaga skupiona byla na osobie spiacego uczonego, nikt nie spostrzegl, ze okret powoli zaczal zapadac w glab.
Zgroza osiagnela swoj szczyt.
Ale w tej wlasnie chwili pan Kleks ocknal sie i widzac nadciagajaca katastrofe, zawolal donosnym glosem:
– Wszyscy pod poklad! Zasunac drzwi i uszczelnic otwory! Zwawo! I nie bac sie! Jestem z wami.
Marynarze tloczac sie i popychajac zbiegli na dol. Ostatni zszedl kapitan i zatrzasnal za soba klape. Pan Kleks wydawal zarzadzenia, ktore zaloga wykonywala z blyskawiczna szybkoscia. Nawet kucharz zapomnial o swoich bajkach i na rowni z innymi zabral sie do pracy. Nie bylo slychac rozmow ani sprzeczek. Marynarze ze zwinnoscia kotow przebiegali kajuty i zabezpieczali wnetrze okretu przed zalewem. Pan Kleks, zaczepiony reka o belke pulapu, kolysal sie nad ich glowami i pilnie baczyl, aby rozkazy byly scisle wykonane. Tylko kuchcik Pietrek, najmlodszy ze wszystkich, nie mogl wytrzymac z ciekawosci. Przylgnal twarza do szyby okienka okretowego i wpatrywal sie w przedziwne obrazy, ktore jak w kalejdoskopie przesuwaly sie przed jego oczami.
Okret wraz ze slupem wody wolno i lagodnie zapadal sie w dol i Pietrek mial wrazenie, jak gdyby zjezdzal winda. Sciany wodne tworzyly studnie dookola okretu. Niebo u wylotu tej studni stalo sie teraz czarne jak w nocy i migotalo gwiazdami.
Pietrek z najwyzszym zdumieniem obserwowal niezrozumiale zjawisko: otwor studni nie zamykal sie nad okretem, tak jakby sciany dokola byly nie z wody, lecz ze szkla. Zreszta nie tylko kuchcik Pietrek, ale w ogole nikt, z wyjatkiem pana Kleksa, nie mogl i nigdy nie bedzie mogl tego pojac.
Tymczasem okret zapadal sie coraz glebiej, a przed okraglym okienkiem przesuwaly sie dziwy morskie, znane tylko uczonym badaczom i bajkopisarzom.
Poczatkowo widac bylo jedynie wodorosty, zwierzokrzewy i ryby rozmaitej barwy i ksztaltu, ale w miare zanurzania sie okretu widoki stawaly sie coraz bardziej niezwykle.
Glebie wod rozjasnialy zielonkawym swiatlem gwiazdy morskie, poszczepiane ze soba w dlugie, wirujace lancuchy. Jeze i koniki morskie fosforyzowaly zolto-niebieskim blaskiem. W tej migocacej poswiacie dzialy sie rzeczy zapierajace dech.
Wielkie skrzydlate ryby o dwoch przednich bawolich nogach toczyly zacieta walke ze stadem dwuglowych zarlocznych trytonow. Ryby-nosorozce, ryby-pily, ryby-torpedy raz po raz rzucaly sie w wir walczacych i zadawaly im smiertelne ciosy. Od czasu do czasu przeplywaly muszle, ktorych jedyna zawartosc stanowilo wielkie oko. Muszle otwieraly sie, oko badawczo rozgladalo sie dokola i szybko plynelo dalej.
Wkrotce obraz sie zmienil. Pojawily sie wlochate lby morskie, ktore pan Kleks nazywal karbandami. Lby szczerzyly zeby, zlozone z samych klow, i wysuwaly niezmiernie dlugie jezory, zakonczone piecioma pazurami.
Wylupiaste slepia karbandow okolone byly rzesami z koscianych osci, nos przypominal lwi ogon, a uszy poruszaly sie w wodzie szybko jak dwa wiosla.
Plywajace krzewy i kwiaty przerazaly swoimi rozmiarami. Kielichy lilii morskich byly tak ogromne, ze dorosly czlowiek mogl pomiescic sie w nich bez trudu. Ale na szczescie same usuwaly sie z drogi. W liliach mieszkaly karliczki morskie o malych dziewczecych twarzyczkach, osadzonych na zielonych pekatych arbuzach. Te biedne istoty, na wpol dziewczeta, a na wpol owoce, przyrosniete byly do wnetrza lilii dlugimi lodygami, zwinietymi na podobienstwo sprezyn, co pozwalalo im wylaniac sie i oddalac na niewielka odleglosc.
Z konarow plywajacych drzew koralowych zwieszaly sie potwory podobne do kameleonow i wyrzucaly z kolorowych pyskow ogniste pociski, ktore rozrywaly sie z wielka sila, szerzac dokola zniszczenie.
Jeden z takich pociskow ugodzil w poklad okretu, wzniecajac pozar, ale marynarze wspolnymi silami zdolali go szybko ugasic.
Po skonczonej pracy pan Kleks przywolal wszystkich do okien, objasnial im niepojete zjawiska morskich glebin i wymienial nazwy przesuwajacych sie roslin, plazow, zwierzat i potworow morskich.
– Patrzcie! – wolal pan Kleks. – Te osmiornice moglyby zmiazdzyc slonia jak muche. A te opancerzone kule nazywaja sie termidele. Wylegaja sie z nich zar-ptaki. Co trzy miesiace termidele wyplywaja na powierzchnie morza i wypuszczaja za kazdym razem nowe ptaki na swiat. A tam, widzi-cie, to jest tak zwany amalikotekotendron. Zywi sie wlasnym ogonem, ktory mu nieustannie odrasta. Obecnosc jego wskazuje na to, ze zblizamy sie do dna morskiego. A teraz – uwaga! Patrzcie… Te dziwaczne stwory to sa atramentnice. Wydzielaja czarny barwnik, z ktorego mozna spreparowac czarny atrament. Domyslacie sie teraz, dlaczego was tu przy-wiozlem? Zdobedziemy czarny atrament i zawieziemy go do Bajdocji.
Wszyscy z zaciekawieniem przygladali sie atramentnicom, gdy naraz okret dotknal dna morskiego i oczom podroznikow ukazaly sie ulice zabudowane rzedami bursztynowych kopul. Dziwne te budowle, przypominajace ogromne kretowiska, nie posiadaly ani drzwi, ani okien. Jakby na umowiony znak niezliczone kopulaste pokrywy zaczely powoli unosic sie w gore. Ale zanim jeszcze pan Kleks i jego towarzysze zdolali coskolwiek dojrzec, okret zapadl sie w szczeline ziejaca w morskim dnie, szczelina zasklepila sie nad nim, a masy wod, utrzymujace sie dotad nieruchomo jak sciany studni, runely na to miejsce z ogluszajacym loskotem i hukiem. We wnetrzu okretu zapanowala ciemnosc.
Marynarzy ogarnela paniczna trwoga. Jedni wzywali pomocy, inni zlorzeczyli panu Kleksowi. Kucharz Telesfor przeklinal wszystkich kuchcikow swiata, gdyz spod reki zginely mu zapalki. Powstalo ogolne zamieszanie i ludzie kotlowali sie po ciemku, jak raki w worku.
Wreszcie rozlegl sie tubalny glos pana Kleksa, ktory doskonale widzial w ciemnosci i znal sie na wszelkich tajemniczych sprawach.
– Kochani przyjaciele! – wolal pan Kleks. – Uspokojcie sie, bo przypominacie mi stado malp podczas pozaru lasu. Sadze jednak, ze nie jestesmy malpami, skoro umiecie tak swietnie klac i zlorzeczyc. Zauwazyliscie juz chyba, chociazby po mojej czuprynie, ze nie mam glowy kapuscianej i ze jestem dosc madry na to, aby wybaczyc wam niestosowne zachowanie.
– Zamilczcie juz, do licha! – krzyknal gniewnie kapitan.
Gdy zas marynarze uciszyli sie wreszcie, pan Kleks ciagnal dalej:
– Za chwile wyjdziemy na poklad. Zobaczycie rozne dziwne rzeczy. Niczego nie potrzebujecie sie obawiac, pamietajcie tylko o jednym: stosujcie sie do moich rozkazow i nasladujcie mnie we wszystkim. W kazdym badz razie ostrzegam was, abyscie nie pili zadnych napojow, ktorymi beda was czestowali mieszkancy tego nieznanego kraju. To jest najwazniejsze! Czyscie zrozumieli?
– Zrozumielismy! – zawolali chorem marynarze.
– No to chodzcie ze mna – rzekl pan Kleks i przeskakujac po kilka stopni, wyszedl na poklad prowadzac za soba kapitana i zaloge.
Przed oczami ich rozpostarl sie rozlegly widok, zblizony raczej do bajki niz do rzeczywistosci.
ABECJA
Okret stal na olbrzymim placu, zalanym zielonkawym swiatlem. Po obu stronach nieskonczenie dlugim szeregiem staly inne okrety rozmaitego ksztaltu i wielkosci, poczynajac od poteznych galer wojennych, wyposazonych w armaty i kartaczownice, a konczac na malych rybackich lodziach. Podpieraly je z bokow bursztynowe belki i przypadkowy widz mogl odniesc wrazenie, ze znajduje sie na wystawie albo na targu okretow.
W gorze bardzo wysoko biegl pulap wylozony muszlami, pomiedzy ktorymi w rownych odstepach widnialy okragle otwory, zamkniete klapami z bursztynu.
Plac, ktorego granice ginely w odleglym polmroku, pokryty byl malachitowymi plytami, posrodku zas, w ogromnym basenie, wesolo pluskaly sie atramentnice.
Dokola okretu uwijaly sie postacie, ktore nie przypominaly ani ludzi, ani zwierzat, natomiast ksztaltem swym zblizone byly raczej do wielkich pajakow. Ich kuliste kadluby, wsparte na szesciu rekach zakonczonych ludzkimi dlonmi, poruszaly sie w szybkich plasach z niepospolita zrecznoscia. Z kazdego kadluba wyrastala mala, wirujaca glowka, zaopatrzona w jedno czujne, okragle oko. Po obu bokach gornej czesci kadluba widnialy dwa otwory przypominajace usta. Jedne z tych ust wymawialy dzwiek „a”, drugie zas – „b”. Przysluchujac sie pilnie, mozna bylo zauwazyc, ze rozmaite kombinacje tych dwoch dzwiekow, wymawianych na przemian to jednymi, to drugimi ustami, stanowia mowe dziwacznych podmorskich istot.
Pan Kleks juz po kilku minutach nauczyl sie rozrozniac poszczegolne wyrazy, jak na przyklad: aa, ba, abab, baab, baabab, babaab, ababab, baba, abba i bbaa i tak dalej, a po uplywie godziny mogl swobodnie porozumiewac sie z Abetami, tak bowiem, zgodnie z wlasciwosciami ich mowy, nazywali sie mieszkancy tego kraju.
Abeci z natury byli bardzo lagodni i okazywali przybyszom najdalej posunieta uprzejmosc. Z rozmow z nimi pan Kleks dowiedzial sie wielu ciekawych szczegolow ich zycia. Niektorzy z nich, otaczani szczegolna czcia przez pozostalych Abetow, posiadali siodma reke, uzbrojona w stalowe szpony. Tym Abetom wolno bylo raz na dzien przez bursztynowe klapy wyruszyc w morze na polow. Umieli plywac szybciej anizeli mieszkancy glebin morskich, a uzbrojona siodma reka sluzyla zarowno do ataku, jak do obrony. Z wypraw i polowan wracali obladowani zdobycza, ktora dzielono sprawiedliwie pomiedzy wszystkich mieszkancow Abecji.
Abeci zywili sie rybami, meduzami, wszelkiego rodzaju skorupiakami, a jako napoj sluzylo im czarne mleko atramentnic lub wywar z korali. Do gotowania uzywali bursztynowych maszynek oraz bursztynowych piecykow, ogrzewanych pradem czerpanym z ryb elektrycznych.
– A skad macie tu powietrze? – zapytal pan Kleks oddychajac pelna piersia.
– Kraj nasz – odrzekl jeden z Abetow – laczy sie dlugim kanalem z Wyspa Wynalazcow. Stamtad plynie do nas powietrze niezbedne dla naszego istnienia. Mieszkancy wyspy znaja droge i czesto przychodza do Abecji, ale zaden z nas nie odwazyl sie nigdy wyjsc na powierzchnie ziemi, gdyz swiatlo slonca i ksiezyca zabiloby nas natychmiast.
Po krotkiej rozmowie Abeci, przeskakujac zwinnie z reki na reke, zaprowadzili gosci do sali, gdzie rozlozone byly materacyki z trawy morskiej, a na bursztynowych stolikach staly ozdobne naczynia z kosci wielorybich, z muszli i malachitu.
Abetki, przystrojone w korale i perly, w fartuszkach uplecionych z wodorostow, wniosly tacki z potrawami oraz napoje w bursztynowych dzbanach. Poslugiwaly sie przy tym tylko dwiema rekami, a pozostale cztery, ktore sluzyly im do chodzenia, obciagniete byly ni to rekawiczkami, ni to trzewiczkami ze skory rekina.
Goscie byli glodni i z apetytem zabrali sie do jedzenia. Najbardziej smakowaly im pieczone meduzy w sosie z lilii morskich, duszone pletwy wieloryba i salatka z osmiornicy.
Pamietajac przestroge pana Kleksa, nikt nie tknal proponowanych napojow, aczkolwiek wszystkich dreczylo pragnienie. I chociaz wino koralowe necilo swoja czerwienia, kapitan wyslal kuchcikow na okret po wode i owoce.
Marynarze prowadzili z Abetami ozywione rozmowy na migi, co – zwlaszcza gospodarzom posiadajacym po trzydziesci palcow – przychodzilo z latwoscia.
Niekiedy korzystano z pomocy pana Kleksa jako tlumacza. Okazalo sie, ze to wlasnie inzynierowie abeccy, przy uzyciu skomplikowanych urzadzen technicznych i przy pomocy mieszkancow Wyspy Wynalazcow, skonstruowali gigantyczna zapadnie w dnie morskim, aby porywac przejezdzajace okrety.
– Nie zywimy zlych zamiarow wzgledem ludzi – rzekl jeden z Abetow usmiechajac sie obojgiem ust rownoczesnie – chodzi nam tylko o to, aby od zeglarzy uczyc sie wiedzy i madrosci ludzkiej. Dzieki nim nauczylismy sie rzemiosl, poznalismy dzieje podwodnego swiata, dowiedzielismy sie o sloncu i o gwiazdach, o okrutnych wojnach, ktore ludzie prowadza miedzy soba, o dziwnych zwierzetach i roslinach ziemskich. Najbardziej jednak wdzieczni jestesmy ludziom za to, ze nauczyli nas wydobywac cieplo z ryb elektrycznych.
– A czy ludzie nigdy was nie skrzywdzili? – zapytal pan Kleks.
– Nie mieli powodu – odrzekl Abeta. – Wiedza doskonale, ze tylko z nasza pomoca moga sie stad wydostac, my zas nikogo nie chcemy wiezic wbrew jego woli.
Wniesiono nowe potrawy, ale nikt juz nie mogl ich jesc. Tylko kucharz Telesfor, znany z lakomstwa, nalozyl sobie duza porcje pieczeni z trytona, szpikowanej slonina jeza morskiego, i palaszowal ja z apetytem.
Potrawa byla ostra i budzila pragnienie. Telesfor lapczywie porwal ze stolu muszle napelniona koralowym winem i wychylil ja duszkiem. Poczul piekacy smak w ustach i zanim zorientowal sie w popelnionym glupstwie, popadl w gleboki sen. Abeci nie ukrywali swojej radosci, ale pan Kleks posmutnial i rzekl do towarzyszy podrozy: