Podroze Pana Kleksa - Brzechwa Jan 7 стр.


Po obiedzie czlonkowie Waznej Chochli pod wodza Nadmakarona poprowadzili gosci na zwiedzenie miasta.

W muzeum pamiatek wisial ogromny portret Zupeusza Mruka, uderzajaco podobnego do Wielkiego Bajarza. Na postumentach staly gliniane posazki poprzednich Nadmakaronow, a pod szklanym kloszem widnialo cos, co przypominalo kawalek zelaza. Ze slow gospodarzy istotnie wynikalo, ze byl to jedyny kawalek metalu, jaki ocalal w Parzybrocji.

– Przed trzydziestu laty – powiedzial ze smutkiem Nadmakaron – najechaly nasz kraj hordy Metalofagow, ktorzy zrabowali i pozarli wszystkie metalowe przedmioty, zgromadzone w wyniku wielu niebezpiecznych wypraw przez parzybrodzkich zeglarzy. Odtad postanowilismy obchodzic sie bez metalu. Uzywamy jedynie gliny, drzewa i szkla. W ten sposob jestesmy zabezpieczeni przed nowym najazdem dzikusow z Metalofagii.

Zwiedzanie miasta potwierdzilo slowa Nadmakarona. Zarowno zaklady tkackie, jak i warsztaty stolarskie zaopatrzone byly w maszyny i przyrzady ze szlifowanego szkla, palonej gliny oraz hartowanego drzewa.

Przed wieczorem Wazna Chochla wydala na czesc gosci przyjecie. Na dlugich stolach pod palmami ustawiono dzbany z nektarem kwiatowym o roznych woniach i smakach oraz frykasy z eukaliptusa, daktyli i orzechow.

Tymczasem Parzybrodzi krzatali sie juz przy kotlach, zaparzajac brody do wieczerzy.

Nagle pan Kleks zamilkl, zerwal sie z miejsca i zawolal wskazujac na brodacza z czarnym zarostem:

– Jest.

Madmakaron nie rozumiejac, co znaczy okrzyk pana Kleksa odpowiedzial spokojnie:

– Piekna broda, nieprawdaz? Mamy tylko piec takich w naszym miescie.

Gotujemy na nich czernine.

Pan Kleks podbiegl do czarnego brodacza i gwaltownym ruchem zanurzyl jego brode w najblizszym kotle.

– Jest! – zawolal z zachwytem. – Kapitanie, prosze spojrzec! Przeciez to najprawdziwszy atrament!

Wyciagnal z kieszeni pioro, zamoczyl je w czarnym plynie i szybko zaczal kreslic w notesie swoj podpis, ozdobiony mnostwem zamaszystych zawijasow.

– Patrzcie – wolal do Bajdotow – co za atrament! Genialny! Fantastyczny!

Musimy dostac te brode za wszelka cene! Zabierzemy ja do Bajdocji. Bedziemy mieli atrament! Niech zyje czarna broda!

Nadmakaron dopiero teraz zrozumial, o co chodzi. Ujal pana Kleksa pod ramie i oswiadczyl uroczyscie:

– Ja i moj lud bylibysmy niezmiernie szczesliwi, gdyby lezalo w naszej mocy zaspokoic zyczenie tak wielkiego czlowieka i uczonego. Bylibysmy dumni, gdybysmy mogli potomkowi Zupeusza Mruka ofiarowac nie tylko jedna, ale sto zyciodajnych brod. Niestety, brody nasze sa scisle zwiazane z organizmem i po obcieciu wiedna jak trawa. Nie mialbys z nich pozytku, drogi przyjacielu.

– Zmartwiles mnie, dostojny panie – rzekl cicho pan Kleks. – Bardzo mnie zmartwiles. Czy pozwolisz wobec tego, aby jeden z twoich rodakow opuscil wasz kraj i udal sie z nami do Bajdocji? Obsypiemy go kwiatami i bajkami, a on w zamian bedzie nam zaparzal swoja piekna, czarna, atramentowa brode…

– O, nie! To niemozliwe! – oswiadczyl Nadmakaron. – Nasz organizm nie znosi zadnych pokarmow poza parzybrodzkimi zupami. Gdyby ten, o ktorego chodzi, opuscil kraj, bylby do konca zycia skazany na spozywanie czerniny z wlasnej brody. A to jest przeciez niemozliwe, gdyz tylko odpowiednie mieszanki naszych zup zaspokajaja niezbedne potrzeby organizmu. Nie mowmy o tym wiecej.

Po czym, zwracajac sie do Bajdotow, powiedzial uprzejmie:

– Panowie, prosimy na wieczerze!

Pan Kleks nie mial apetytu. Trzymal sie na osobnosci, rozmyslal stojac na jednej nodze, wreszcie rzekl do swoich towarzyszy:

– Jutro, skoro swit, ruszamy w dalsza droge. A teraz idziemy spac.

Nad miastem zapadla noc. Dogasaly ogniska. Parzybrodzi nie uzywali swiatla, a zastepowala je fosforowa przyprawa do zup, ktora pozwalala im widziec w ciemnosci. Pan Kleks i Bajdoci musieli po omacku dobrnac do swoich hamakow.

PODROZ W BECZCE

O swicie kapitan ustawil marynarzy w dwuszereg i zameldowal o tym panu Kleksowi.

– Ma pan teraz bardzo ladne mysli, kapitanie – zauwazyl pan Kleks zagladajac do swego aparatu.

Skoro podroznicy opuscili rzadowa dziuple, znalezli sie od razu przed szpalerem dzieci, ktore kazdemu wreczyly po bukiecie kwiatow. Droga do palacu, gdzie staly swidrowce, rowniez uslana byla kwiatami. Nadmakaron i Wazna Chochla powitali gosci, zamiatajac ziemie brodami.

Jakiez bylo przerazenie pana Kleksa, gdy okazalo sie, ze ze swidrowcow zostaly tylko mizerne szczatki, ktore tu i owdzie poniewieraly sie w trawie. Mialo sie wrazenie, ze przez plac przeszedl huragan, ktory zmiazdzyl kabiny, pogruchotal silniki i wszystko obrocil w perzyne.

– Co to znaczy? – zawolal pan Kleks prychajac z gniewu. – Kto osmielil sie zniszczyc nasze samoloty?

– Wybacz – wymamrotal Nadmakaron. – To nasze dzieci… Nie maja zadnych zabawek, a w swidrowcach tyle bylo roznych kolek, koleczek i sprezynek… Biedne dziatki nie mogly widocznie oprzec sie pokusie i rozebraly wszystko na kawalki… Nie powinienes gniewac sie na nie za te niewinna psote. Nie przypuszczaly, ze swidrowce beda wam jeszcze potrzebne. Teraz maja mnostwo drobiazgow do zabawy… Spojrz, czy to nie wzruszajacy widok?

Pan Kleks przypomnial sobie, ze juz poprzedniego dnia zauwazyl w rekach dzieci rozne metalowe przedmioty, co mu nasunelo pewne watpliwosci o najezdzie Metalofagow na Parzybrocje. Teraz ze zgroza spogladal na pogiete tloki, na polamane tryby, na pokrzywione stery i przekladnie, na pokrecone platy aluminiowej blachy, z ktorych dzieci na skwerach budowaly sobie domki.

– Jestesmy zgubieni! – jeknal kapitan.

Bajdoci podniesli rozpaczliwy lament. Marynarz Ambo rzucil sie miedzy dzieci i juz mial zaczac je okladac swoja bajdolina, kiedy pan Kleks gwizdnal rozkazujaco na palcach.

– Prosze zachowac spokoj! – rzekl dobitnie. – Trzymac sie mnie! Wiem, co nalezy robic!

Wsrod Bajdotow zapanowala cisza.

Nadmakaron stal z wyciagnieta prawa reka, a palcami lewej przebieral fredzle swojej makaronowej brody.

Pan Kleks zwrocil sie do niego:

– Spotkalo nas wielkie nieszczescie. Stracilismy nasze swidrowce. Nie gniewamy sie na dzieci, bo nie wiedzialy, ze wyrzadzaja nam niepowetowana szkode. Niemniej jednak musimy ruszyc w dalsza droge. Liczymy na wasza pomoc. Dajcie nam statek albo jakas duza lodz, abysmy mogli jeszcze dzisiaj stad odplynac.

Czlonkowie Waznej Chochli pokiwali glowami i udali sie na narade. Nadmakaron drapal sie w nos i rozmyslal. Po chwili przywolal makaronowych dostojnikow i dlugo polglosem cos im perswadowal. Wreszcie zwrocil sie do pana Kleksa:

– Czcigodny panie, postanowilismy, oddac do waszej dyspozycji nasz najcenniejszy budynek, nasza rzadowa dziuple. Wprawdzie bardziej przypomina ona beczke niz okret, ale zbudowana jest solidnie i mozna na niej poplynac nawet na koniec swiata. Za godzine dostarczymy ja na brzeg. Idzcie nad morze i czekajcie na nas.

Pan Kleks ze lzami w oczach uscisnal Nadmakarona i opanowujac wzruszenie, powiedzial:

– Jestescie prawdziwie szlachetnym i wspanialomyslnym narodem. Cieszymy sie, ze dostarczylismy waszym dzieciom rozrywki i zabawy. Niech im nasze swidrowce pojda na zdrowie!

– Niech zyje pan Kleks! – zawolal z uniesieniem Nadmakaron.

A dzieci zaczely skandowac chorem:

– Gluk-glil-gle-gluk-glis! – i tlumnie odprowadzily podroznikow na sam brzeg morza.

Niebawem w oddali rozleglo sie gluche dudnienie i na ukwieconym wzgorzu ukazala sie olbrzymia beczka. Toczylo ja czterdziestu czterech Parzybrodow, a za nimi gromada dziewczat niosla na tacach talerze z zupa szczawiowa.

Z zachowaniem najwiekszej ostroznosci beczke spuszczono na wode. Po zjedzeniu zupy kapitan wydal komende:

– Zaloga na stanowiska!

Wkrotce zjawil sie Nadmakaron i Wazna Chochla, a za nimi kilku tragarzy, ktorzy przywiezli na taczkach zwoje lin wysmarowanych obficie zywica.

Liny te ze szczytu beczki zarzucano do wody. Po chwili wynurzylo sie stado rekinow. Zarlocznie wpily sie zebami w liny. Po czym nie mogly sie juz od nich uwolnic, bowiem gesta zywica zlepila im szczeki na podobienstwo ciagutek.

– To jest moj wynalazek – oswiadczyl z duma Nadmakaron. – Rekiny beda was holowaly. A oto zerdz, ktora zastapi wam ster.

Pan Kleks serdecznie pozegnal Parzybrodow, wdrapal sie na szczyt beczki i wysunal zerdz naprzod, pod same nosy, rekinow. Gdy zaloga mocno przytwierdzila do beczki jeden koniec zerdzi, wtedy do drugiego jej konca przywiazal sie marynarz Ambo sznurami, ktore kolysaly go jak hustawka.

Na widok tak smakowitego kaska rekiny szarpnely pociagajac liny i rownoczesnie przywiazana do nich beczke, Im szybciej gonily upragniony zer, tym chyzej slizgal sie po falach niezwykly statek. Zaloga zeszla na dno beczki, a tylko pan Kleks stal na wierzchu i spogladal w strone ladu.

„Znowu ruszam w droge bez atramentu – myslal ze smutkiem. – Ale nie trace nadziei. O, nie!”

Tak, tak moi drodzy. Wielcy ludzie nigdy nie traca nadziei.

Rekiny gnaly przed siebie jak opetane, wsciekle bijac ogonami o wode. Statek oddalal sie coraz bardziej od brzegow Parzybrocji. Na wzgorzu widniala jeszcze przez pewien czas wysoka sylwetka Nadmakarona, ale niebawem i ona zniknela z oczu, a waski skrawek ziemi zasnula mgla.

Przez pierwsze dwa dni zegluga odbywala sie nader sprawnie. Pogoda sprzyjala, a pomyslna wieja popychala nawe zgodnie z przewidzianym kursem. Ambo kolysal sie na koncu zerdzi i podsycal zarlocznosc rekinow, ktore nie szczedzac wysilku pruly fale i niosly statek z szybkoscia dwunastu supelkow na godzine. Pan Kleks zaglebial sie w samoczynna mape, stojac na rekach. Obliczal odleglosci. Rownoczesnie raz po raz wymachiwal w gorze nogami, wskazujac w ten sposob wlasciwy kierunek zeglugi. Kapitan odpowiednio przesuwal zerdz w prawo lub w lewo i w ten sposob sterowal statkiem. Zaloga miala jednak bardzo kwasne miny.

Parzybrodzi zaopatrzyli bowiem statek w dwa zbiorniki zupy szczawiowej i ten jednostajny posilek przyprawial marynarzy o mdlosci. Totez pan Kleks musial co pewien czas odrywac sie od mapy i podnosic Bajdotow na duchu.

– Co za zupa! – wolal glaszczac sie po brzuchu. – Pysznosci! Nigdy nie jadlem nic rownie smacznego. Trzeba byc skonczonym durniem, zeby nie delektowac sie tak wybornym smakiem. Bodajbym do konca zycia jadal taka zupe!

Po takich slowach oblizywal sie wysuwajac jezyk niemal do polowy brody, po czym palaszowal dla przykladu czubaty talerz zupy.

Tymczasem rekiny, pozbawione zeru, zaczely stopniowo slabnac. Po dwoch dniach mogly zdobyc sie juz tylko na pojedyncze zrywy. Resztkami sil wyskakiwaly nad powierzchnie wody w nadziei, ze zdolaja wreszcie pochwycic Amba. Zarlocznie szczerzyly zeby, po czym z pluskiem opadaly na fale.

Trzeciego dnia o swicie, kiedy pan Kleks drzemal jeszcze w hamaku, pogwizdujac przez sen marsza krasnoludkow, na dno statku zbiegl przerazony kapitan i zawolal:

– Wszyscy na stanowiska! Statek w niebezpieczenstwie!

Pan Kleks, nie przestajac mruczec i pogwizdywac, odbil sie nogami od hamaka i dal susa na poklad. Natychmiast otoczyla go wystraszona zaloga.

Dal straszliwy wicher. Broda pana Kleksa rozwiewala sie jak postrzepiony zagiel. Oszalale z glodu rekiny dostaly krecka i goniac za wlasnymi ogonami, wprawialy statek w ruch wirowy. Wsrod huku zawiei parzybrodzka beczka krecila sie na wzburzonych falach jak karuzela.

Zaloge ogarnela panika. Jeden z marynarzy zdjal buty i rzucil je w spienione nurty. Inni odrywali guziki od marynarskich bluz i ciskali je rekinom w oczy. Wzmoglo to wscieklosc wyglodnialych bestii do tego stopnia, ze wparly sie lbami w lewy bok statku i usilowaly go wywrocic.

Sytuacja stawala sie rozpaczliwa.

Wtedy to wlasnie rozlegl sie potezny glos pana Kleksa:

– Zachowac spokoj! Kto nie zastosuje sie do moich rozkazow, zostanie wyrzucony za burte! Jestem z wami i potrafie was ocalic! Wszyscy na stanowiska!

Marynarze natychmiast opanowali trwoge. Nawet Ambo przestal szczekac zebami.

– Kapitanie! – grzmial dalej glos pana Kleksa. – Zarzadzam wylanie do morza calego zapasu zupy szczawiowej!

Niezwlocznie na rozkaz kapitana osmiu roslych Bajdotow skoczylo w glab statku. Po chwili zupa z obu zbiornikow splywala z burt na wzburzona wode. Zgestniale fale opadly. Rekiny poczuly w pyskach smakowita strawe i uspokoily sie. Pozywna zupa szczawiowa saczyla sie im przez zacisniete zeby do wyglodnialych zoladkow.

Pan Kleks jedna reka uchwycil sie zerdzi i na wydetym przez wiatr surducie unosil sie nad woda jak balon, badajac sytuacje. Po powrocie na poklad rzekl do kapitana:

– Na rekiny nie mozemy juz dluzej liczyc. Wszystkie zapadly na szczekoscisk, owrzodzenie zoladkow, zanik nerek i puchline wodna. Zajrzalem im w oczy. Na dnie oka kazda z nich ma wypisana swoja chorobe. Dlugo nie pociagna. Gdy dostana drgawek, zatopia nam statek. Zupa nie przywroci im sil ani zdrowia.

– Co robic w tej sytuacji? – zapytal pobladly kapitan.

– Przeciac liny – oswiadczyl pan Kleks, oburacz wyzymajac zmoczona brode.

Kapitan wyciagnal z pochwy swoj marynarski kordelas, wyostrzyl go o podeszwe buta i poprzecinal liny. Uwolnione bestie morskie wywrocily sie brzuchami do gory i zniknely pod woda.

Statek pozbawiony balastu, gnany wiatrem, podyrdal przez fale na podobienstwo korka. Sztorm ustal. Zmordowani marynarze poczuli ostry glod.

– Coz, zupa szczawiowa nie smakowala wam – powiedzial z przekasem pan Kleks. – Teraz przynajmniej nie bedziecie grymasili.

– Jesc! – zawolal Ambo.

– Jesc! – wrzasneli chorem Bajdoci.

Pan Kleks siegnal do przepastnych kieszeni swoich spodni i wyciagnal z nich garsc ocalalych odzywczych pastylek, ktore otrzymal na droge od Patentoniusza XXIX. Kapitan ustalil racje dzienne po cwierc pastylki na kazdego czlonka zalogi.

– Woda nam sie konczy – powiedzial z troska w glosie. – Nie wiem, czy przetrzymamy do konca tygodnia.

Ale pan Kleks tego nie slyszal. Nie chcial jesc ani pic, tylko stal na jednej nodze i myslal. Podczas badania rekinow z kieszeni surduta wypadly mu podarunki Wielkiego Wynalazcy. Dalekowzroczne okulary i maszynka do zgadywania mysli poszly na dno. Samoczynna mapa unosila sie w oddali na falach. Mozna bylo na niej dojrzec jedynie kawalek Morza Kormoranskiego i skrawek wyspy, ktora, do polowy obgryziona przez ryby, przypominala raczej polwysep.

Kazdy inny popadlby w rozterke. Powtarzam – kazdy inny. Ale nie pan Kleks. Ten wielki uczony stal na jednej nodze i rozmyslal. Broda jego odchylala sie tym razem na poludnie. Po pewnym czasie zawolal marynarzy, kazal im ustawic w pozycji pionowej zerdz, do ktorej poprzednio byl uwiazany Ambo, i mocno trzymac w rekach. Nastepnie wdrapal sie na jej szczyt i trzymajac sie jedna reka, zawisl w powietrzu. Wiatr wydal jego obszerny surdut, kieszenie i kamizelke jak zagle. Po chwili statek mknal w kierunku wskazanym przez brode pana Kleksa. Marynarze kurczowo utrzymywali zerdz w pozycji pionowej, a kapitan zaintonowal pomocniczy hymn Bajdocji:

Kiedy zapadla noc, pan Kleks zsunal sie po zerdzi na dol, a zaloga udala sie na spoczynek.

– Ja zostaje na wachcie – oswiadczyl pan Kleks. – Umiem spac z otwartymi oczami, a poza tym lubie przygladac sie ksiezycowi. Moj profesor z Salamanki nauczyl mnie poslugiwac sie sila przyciagania ksiezyca w zegludze dalekomorskiej.

Niebawem w glebi statku rozleglo sie chrapanie dwudziestu siedmiu marynarzy. Tylko kapitan opowiadal przez sen bajke o rekinie, ktoremu popsul sie zab, wiec zaplombowal go sobie zlota rybka.

Назад Дальше