Pan Kleks przetarl wasami okulary, wychylil sie z kabiny i zawisl w powietrzu, trzymajac sie jedna reka steru swidrowca. Surdut jego wydal sie jak zagiel, a broda, rozwiewana i szarpana przez wiatr, przypominala miotle czarownicy.
Kazdy inny na miejscu pana Kleksa zarzadzilby zmiane kierunku lotu, aby w ten sposob uniknac niebezpieczenstwa. Powtarzam: kazdy inny. Ale nie pan Kleks. Ten niezwykly czlowiek uwazal zboczenie z kursu za niegodne uczonego i lecial prosto na spotkanie chmury. Teraz rowniez Bajdoci dojrzeli na horyzoncie czarna plame, do ktorej zblizali sie z kazda sekunda. Ogarnelo ich przerazenie. Jeden ze swidrowcow oderwal sie nawet od pozostalych i zawrocil na poludniowy wschod.
W glosnikach rozlegl sie spokojny, ale stanowczy glos pana Kleksa:
– Wyrownac szyk! Powtarzam: wyrownac szyk!…
Pan Kleks nigdy nie wpadal w gniew i nie przemawial podniesionym tonem, a mimo to zmuszal do posluchu. Totez uciekinier po chwili wrocil na swoje miejsce i swidrowce szybowaly dalej w wytyczonym kierunku, rowno jak klucz zurawi.
– Kapitanie – zawolal pan Kleks – czy barometr spadl?
– Nie spadl.
– Czy sila wiatru ulegla jakiejs zmianie?
– Ani troche.
– W porzadku. Zgadza sie. Chmura przed nami nie jest zatem traba morska… To szarancza… Wyglodniala podzwrotnikowa szarancza… Musimy sie przez nia przebic… Uwaga… daje pelny gaz!
Swidrowce rozwinely najwieksza mozliwa szybkosc i po kilkunastu minutach wbily sie klinem w gesta mase zarlocznych owadow, ktore wielkoscia dorownywaly wroblom.
Swidry samolotow dziesiatkowaly szarancze i masakrowaly jej zbite szeregi. Kuliste kadluby swidrowcow uderzaly z miazdzaca sila, ale naplywajace coraz nowe chmary szkodnikow zalewaly przestworze jak fale potopu. Trzepotanie milionow szklistych skrzydel rozbrzmiewalo w powietrzu niczym wiosenna burza, przelewalo sie nieustajacym grzmieniem i ogluszalo Bajdotow.
Pan Kleks, wywieszony na zewnatrz, jedna reka trzymal sie ramy swego swidrowca i wymierzal mordercze kopniaki najbardziej zacietrzewionym napastnikom, dajac calej zalodze przyklad nieustraszonego mestwa.
Bajdoci nacierali w pojedynke, pikowali, wrzeszczeli jak opetani i wprowadzali zamieszanie wsrod szaranczy. Wpadli tez na oryginalny pomysl. Zaczeli rozsypywac pelnymi garsciami odzywcze pastylki.
Wyglodniale owady rzucaly sie na zer, bily sie miedzy soba do upadlego o kazdy okruch. Te, ktore zdolaly polknac skondensowany pokarm, natychmiast pecznialy i pekaly z trzaskiem jak baloniki.
Po dwoch godzinach zacieklej walki promienie slonca zaczely sie z wolna przebijac przez rzednace masy szaranczy. Znow ukazal sie czysty blekit nieba i juz tylko opoznione gromadki owadow tu i owdzie lsnily jak lotne obloczki.
– Trzymac sie kursu! – zawolal wesolo pan Kleks. Ale nagle stwierdzil brak dwoch swidrowcow i rownoczesnie dalo sie slyszec w odbiorniku zalosne wolanie:
– Halo! halo! Porwala nas szarancza… Nie mozemy sie wyrwac! Swidry zaplataly sie w skrzydlach owadow… SOS!…SOS!…
Pan Kleks przetarl okulary i ujrzal w oddali masy szaranczy opadajace z wolna na wyspe, ktora wystawala z morza. Dokonal blyskawicznego zwrotu w tyl i ruszyl jak strzala na pomoc zagrozonym swidrowcom. Bajdoci karnie podazali za nim.
– Nacierac od dolu! – wolal pan Kleks, a glos jego rozbrzmiewal we wszystkich odbiornikach rownoczesnie. – Musimy starac sie otoczyc tych nieszczesnikow! Ale nie wolno ladowac… Powtarzam: nie wolno ladowac!
Dzieki szybkiej akcji ratunkowej panu Kleksowi udalo sie uwolnic jeden z porwanych swidrowcow. Drugi jednak, chociaz mial przetarta droge odwrotu, z wolna obnizal lot i dal sie niesc fali szaranczy.
– Nie ladowac! – wolal rozpaczliwie pan Kleks. – Ostrzegam przed ladowaniem!
Ale swidrowiec oddalal sie coraz bardziej, a w odbiornikach rozlegaly sie ochryple glosy jego dwuosobowej zalogi:
– Widzimy na wyspie wspaniale miasto… Nadzwyczajne miasto… Postanowilismy tutaj zostac… Mamy juz dosc atramentowej wyprawy! Halo, halo… Szarancza poleciala dalej… Znizamy sie… Witaja nas tlumy kolorowych postaci… Ladujemy! Slyszycie nas? Ladujemy…
Pan Kleks wyprostowal ster i zawolal donosnie:
– Wyrownac szyk! Trzymac sie kursu!
Gdy zalogi swidrowcow sprawnie wykonaly rozkaz, pan Kleks podal komunikat informacyjny:
– Uwaga, uwaga! Zostawilismy za soba Wyspe Metalofagow. Mieszkancy tej wyspy nie robia krzywdy ludziom, ale zywia sie metalem i pozarliby natychmiast metalowe czesci naszych swidrowcow. Dlatego tez nie wrocila stamtad zadna dotychczasowa wyprawa… Stracilismy dwoch towarzyszy… Poniosla ich ciekawosc… Cenie w ludziach ciekawosc, gdyz sprzyja ona poznawaniu zycia i swiata… Ciekawosc jednak musi byc rozwazna… Rozumiecie teraz, dlaczego nie chcialem dopuscic do ladowania… Waszym rodakom nie stanie sie nic zlego, ale nigdy juz nie wroca do slonecznej Bajdocji… Uwaga, jest godzina siedemnasta dwadziescia piec czasu podwieczorkowego… Wylaczyc guziki ogrzewajace… Zblizamy sie do wybrzezy Parzybrocji…
NADMAKARON
Zapadla szybka podzwrotnikowa noc. Pan Kleks po raz ostatni spojrzal na mape, sprawdzil polozenie gwiazd i obliczyl w pamieci ich wzajemne odleglosci.
– 67.254.386.957.100.356 – powiedzial polglosem. – Zgadza sie. Podzielmy to przez odleglosc od ziemi. Otrzymamy liczbe 21.375.162. Uwzgledniajac kat nachylenia, wyciagnijmy wlasciwy pierwiastek. Daje to 8724. Odejmijmy teraz ilosc przebytych mil. Pozostaje 129. Zgadza sie. Istotnie, w dole ukazaly sie swiatla, ktore wygladaly z oddali jak rozrzucone na znacznej przestrzeni ogniska.
Pan Kleks przyczesal palcami potargana brode, obciagnal surdut i przemowil uroczyscie do mikrofonu:
– Panowie… Dokladnie za siedem minut nastapi ladowanie… Po opuszczeniu swidrowcow prosze trzymac sie mnie… Kapitanie, widze panskie mysli… Nie jestem starym durniem, za jakiego pan mnie uwaza… Przeciwnie, jestem dosc madry na to, aby wybaczyc panu malodusznosc niegodna Bajdoty… Honor przede wszystkim… Honor, panowie… Wylaczam sie…
W odbiornikach rozlegly sie trzaski, a nastepnie urywane slowa kapitana, ktorych nikt jednak nie sluchal, bo oto swidrowiec pana Kleksa ruszyl pionowo do ladowania. Rownoczesnie zaplonelo trzynascie czerwonych sygnalow ostrzegawczych i trzynascie swidrowcow w jednominutowych odstepach dotknelo ziemi.
Dokola zalegaly ciemnosci, rozswietlane jedynie blyskami dogasajacych ognisk. Podroznicy otoczyli pana Kleksa i przygladali sie z niepokojem dziwacznym domostwom, przypominajacym dziuple. Na prozno jednak szukali wzrokiem jakichkolwiek zywych istot. Miasto wygladalo jak wymarle.
Pan Kleks stanal swoim zwyczajem na jednej nodze, przylozyl do ust obie dlonie zwiniete w trabke i odegral na nich marsza olowianych zolnierzy.
Jakby na umowiony znak, ze wszystkich dziupli zaczeli wyskakiwac wspaniale zbudowani brodaci mezczyzni, o nagich muskularnych torsach, przyodziani w spodnice z kolorowego plotna.
Wiekszosc z nich pobiegla rozniecac dogasajace ogniska, natomiast siedmiu najdostojniejszych brodaczy zblizylo sie do pana Kleksa i po kolei zlozyli mu gleboki uklon. Nastepnie uklekli na ziemi i trzykrotnie zamietli ja brodami.
Pan Kleks uczynil to samo, gdyz on jeden sposrod wszystkich podroznikow posiadal brode.
Po tych wstepnych oznakach czci Parzybrodzi ustawili sie w rzad i jeden z nich przemowil wyrzucajac z siebie gardlowe i nosowe dzwieki, przypominajace gulgotanie indyka:
– Gluw-gli-glut-gla-glim-gly-gliw-gla-glus.
Zaden z Bajdotow nic z tego oczywiscie nie rozumial. Tymczasem pan Kleks plynnie odpowiedzial po parzybrodzku:
– Glin-gla-gluw-gliz-gla-gluj-gle-glim.
Po czym dodal zwracajac sie do Bajdotow:
– Dlaczego macie takie zdziwione miny? Czyzby to i pana dziwilo, kapitanie? Przeciez kazdy kiep zrozumie, ze jezyk parzybrodzki jest nieslychanie latwy. Trzeba miec tylko odrobine oleju w glowie, kapitanie, aby moc sie nim poslugiwac. Po prostu w kazdej sylabie uwzglednia sie tylko ostatnia litere. Gilr-glo-gluz-glu-glim-gli-gle-glic-gli-gle?
Parzybrodzi byl to narod raczej pierwotny. Mimo ogromnej sily fizycznej odznaczali sie lagodnoscia i niezwykle ujmujacym sposobem bycia. Domy swoje budowali z ciosanego drzewa, w ksztalcie wiezyczek, do ktorych prowadzilo jedno okragle wejscie, nad nim zas widnialy dwa lub trzy otwory zastepujace okna. Ulice przecinaly sie prostopadle, tworzac regularna szachownice. Przed kazdym domem na paleniskach z cegiel staly niskie gliniane kotly.
Wszyscy Parzybrodzi mieli dlugie brody w roznych kolorach. Tylko dostojnicy, ktorzy witali naszych podroznikow, wyrozniali sie brodami o barwie kremowej, przy czym zarost ich przypominal raczej zwoje makaronu niz normalne owlosienie.
Podchodzili oni kolejno do pana Kleksa, przygladali sie jego brodzie i ze znawstwem, jak handlarze sukna, gnietli ja w palcach.
Dostojnicy o makaronowym zaroscie stanowili Wazna Chochle, czyli rzad Parzybrocji. Najstarszy sposrod nich, noszacy imie Glaz-glu-glip-gla, piastowal godnosc Nadmakarona, co odpowiadalo godnosci Wielkiego Bajarza w Bajdocji.
Nadmakaron ujal pana Kleksa pod ramie i zaprowadzil podroznikow do dziupli rzadowej. Byla to wielka sala, gdzie posrodku stal ogromny stol, a pod scianami wisialy liczne hamaki uplecione z kolorowych sznurow.
Plonace na ulicy ogniska rzucaly przez okna migotliwe swiatlo. Po chwili urodziwe Parzybrodki wniosly na tacach dymiace talerze zupy z makaronem i zapraszaly gosci do jedzenia uprzejmym: „glip-glor-glo-glis-gli-glim-gly”. Pan Kleks oraz Bajdoci zasiedli do stolu i z wielkim apetytem spalaszowali po trzy talerze smakowitej zupy.
Innych potraw nie znano w tym kraju.
Po wieczerzy pan Kleks, ktory zdolal juz swietnie opanowac miejscowy jezyk, zawolal po parzybrodzku:
Szanowny Nadmakaronie i wy, czlonkowie Waznej Chochli! Cieszymy sie niezmiernie, ze przybylismy do waszego kraju, o ktorym tak wiele slyszelismy. Dziekujemy za okazana nam goscinnosc, ktorej nie zamierzamy naduzywac. Mam nadzieje, ze aczkolwiek nie jestesmy sasiadami, stosunki sasiedzkie pomiedzy Bajdocja i Parzybrocja uloza sie jak najpomyslniej. Glow-gli-glow-gla-glut! Co w naszym jezyku brzmi „Wiwat”.
– Wiwat! – zawolali chorem Bajdoci.
Nadmakaron wstal, pogladzil sie po brodzie i rzekl:
– Jestesmy wprawdzie ludem raczej pierwotnym, nie znamy zdobyczy nowoczesnej techniki, nie znamy sztucznego swiatla, rur wodociagowych ani kanalizacji, slowem, tych wszystkich urzadzen, ktorych glowna wlasciwoscia jest to, ze nieustannie sie psuja. Jednakze mimo takiego zacofania wiemy wszystko, co wiedziec warto. Slyszelismy tez o tobie, czcigodny doktorze filozofii, chemii oraz medycyny. Imie slawnego uczonego Ambrozego Kleksa znane jest u nas tak samo, jak imie niezapomnianego zalozyciela Parzybrocji – Zupeusza Mruka, ktory byl pradziadkiem obecnego Wielkiego Bajarza Bajdocji. Przed wielu, wielu laty dzielny ten zeglarz wyladowal tu z grupa rozbitkow, a my wszyscy jestesmy ich potomkami. Zupeusz Mruk stworzyl nasz jezyk, stworzyl nasze budownictwo i zaszczepil nam zyciodajne brody, o ktorych dowiecie sie jutro. A teraz udajcie sie na spoczynek, bo niewatpliwie jestescie strudzeni dlugotrwala podroza. Glud-glo-glib-glur-gla-glin-glo-glic.
– Dobranoc – odpowiedzieli chorem Bajdoci, ktorzy nauczyli sie juz rozumiec jezyk Parzybrodow.
Gdy goscinni gospodarze opuscili sale, pan Kleks podrapal sie znaczaco w glowe i stojac na jednej nodze powiedzial:
– Podroze ksztalca. Ale bajki ksztalca w stopniu znacznie wiekszym. Wszystko to, co mowil Nadmakaron, Wielki Bajarz wymyslil o wiele wczesniej, a doktor Paj-Chi-Wo opowiadal mi piecdziesiat lat temu. Chodzmy spac. Dobranoc, kapitanie. Dobranoc, marynarze.Po tych slowach zdjal surdut, wyciagnal sie na hamaku i zasnal, pomrukujac od czasu do czasu jak kot.
Bajdoci poszli za jego przykladem.
ZYCIODAJNE BRODY
Nazajutrz wczesnym rankiem obudzila pana Kleksa cicha muzyka. To jeden z bajdockich marynarzy imieniem Ambo, wyciagniety w hamaku, gral na swojej nieodlacznej bajdolinie stara marynarska piosenke:
Gdy podroznicy zjedli sniadanie i wyszli na ulice, miasto w swietle dnia wydalo im sie nieporownanie piekniejsze. Obok domow, ktore wygladaly jak wielkie drewniane okraglaki, krzataly sie Parzybrodki odziane w kolorowe spodnie tudziez kamizelki ze slomianej plecionki. Tlumy dzieci bawily sie na placykach w „berka” albo w „klasy”. Ulice tonely w zieleni i w kwiatach, a barwne kolibry i papugi, oswojone jak kury, dziobaly ziarnka, ktore im z okien domow rzucaly parzybrodzkie dziewczeta.
Najwieksze jednak zainteresowanie pana Kleksa obudzila praca mezczyzn. Siedzieli oni przed domami dokola kotlow i parzyli we wrzatku swoje brody. Kobiety podtrzymywaly ogien na paleniskach, a od czasu do czasu zanurzaly w kotlach drewniane chochle, mieszaly wrzatek i probowaly jego smak.
Nietrudno bylo zauwazyc, ze kazda z zyciodajnych brod, w zaleznosci od barwy, zawierala skladniki o odrebnym smaku. Byly wiec brody pomidorowe, burakowe, fasolowe, cebulowe, szczawiowe, a z ich polaczen powstaly inne, nader urozmaicone zupy. Stanowily one wylacznie pozywienie ludnosci Parzybrocji. Na tym jednak nie koniec. Kazdy mezczyzna w miare potrzeby smarowal sobie brode pomada, stanowiaca odpowiednia przyprawe.
Wsrod pomad pan Kleks rozpoznal pomade chrzanowa, solna, pieprzowa i majerankowa, ale byly i takie, ktorych wielki uczony nie potrafil okreslic, chociaz dobrze znal sie na kuchni.
– Genialne! Fantastyczne! – wolal raz po raz i biegal z lyzka od kotla do kotla kosztujac wszystkich rodzajow zup.
Podziw jego jednak przekroczyl wszelkie granice, gdy na ulicy ukazali sie czlonkowie Waznej Chochli i w roznych kotlach zanurzali po kolei swoje brody, dodajac w ten sposob do zup odpowiednie porcje makaronu. Po dostatecznym wyparzeniu brod ich wlasciciele powyciagali je z kotlow, a nastepnie wytarli recznikami do sucha. Dziewczeta przyniosly talerze. Jedne nalewaly zupe, inne czestowaly gosci i rozdawaly posilek domownikom.
Zjawil sie rowniez Nadmakaron, ktorego powitano z ogromna czcia.
Gawedzac z panem Kleksem, ten najwyzszy dostojnik Parzybrocji wyjasnil mu, ze brody makaronowe sa nieslychanie trudne do zaszczepienia i jedynie siedmiu szczegolnie zasluzonych Parzybrodow moze sie nimi poszczycic, ale za to musza uzyczac makaronu pozostalej ludnosci, zwlaszcza do rosolu i zupy pomidorowej.
– Wybaczy Wasza Dostojnosc – rzekl pan Kleks z pewnym zaklopotaniem w glosie – jestem wprawdzie profesorem chemii na uniwersytecie w Salamance, ale chcialbym zapytac, czy brody, raz wyparzone, nadaja sie do dalszego uzytku?
– Jak najbardziej – odparl Nadmakaron z poblazliwym usmiechem. – Substancje zawarte w parzybrodzkich brodach nie wyczerpuja sie nigdy, podobnie jak nie wyczerpuja sie bezwartosciowe skladniki panskiej brody, chociazby wyparzyl ja pan nawet trzy razy dziennie. To chyba oczywiste?… Chcialbym nadto wyjasnic – ciagnal dalej Nadmakaron – ze Parzybrodzi o roznych kolorach brod jednocza sie w bractwa celem wymiany i laczenia smakow. Przy czym siedem bractw tworzy krewniactwo. My, posiadacze brod makaronowych, obslugujemy wylacznie krewniactwa, gdyz nie bylibysmy w stanie zaopatrywac kazdego kotla z osobna.
Bajdoci sluchali opowiadania Nadmakarona z ciekawoscia, ale bez zachwytu.
Pan Kleks, ktory wyjal wlasnie z kieszeni aparat do odgadywania mysli, powiedzial z przekasem do swoich towarzyszy:
– Panowie, o ile moge stwierdzic, myslicie wylacznie o befsztykach i pieczeni wolowej. Przyjrzyjcie sie jednak, jaka wspaniala rasa ludzi wyrosla na parzybrodzkich zupach. Mieszkancy tego kraju nie ukladaja wprawdzie bajek, ale za to lacza w sobie urode ciala z pogoda ducha. Tak, tak, panowie, bezmiesna kuchnia wydelikaca podniebienia i wplywa znakomicie na porost brod.