Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna 7 стр.


– No! Nareszcie mam okazje poznac twoje dziewczynki! – zawolala pani Ewa sciskajac mame i jednoczesnie obrzucajac nas uwaznym spojrzeniem. – Och, wcale nie wygladaja na czupiradla. Dlaczego mowilas, ze przywieziesz czupiradla? Czuje sie strasznie zawiedziona!

No, ladnie nas mama musiala odmalowac! Alka stala naburmuszona, a ja z najwiekszym wysilkiem zdobylam sie na cos w rodzaju usmiechu.

– Bola eie zeby? – zapytal Olo.

Chcialam zaprzeczyc, ale kiedy spojrzalam na jego mine, zachcialo mi sie smiac naprawde. Stal przy mnie ze zmarszczonym nosem i zabawnie potrzasal zwieszonymi luzno rekoma.

– Bo mnie zawsze bola zeby, kiedy dowiaduje sie od obcych ludzi, co moja mama mowi na moj temat! Wykreca mi twarz na wszystkie strony i wtedy usmiecham sie tak wlasnie, jak ty przed chwila!

Podsunal mamie fotel i zagarnal dlugimi ramionami Alke i mnie.

– Idziemy do psow! Nasza Leda ma przepyszne male szczeniaki! Specjalnie nie dalem im sniadania dzis rano, zebyscie mogly zobaczyc, jak zabawnie laduja sie z lapami do miski.

W drewnianej szopce za domem Leda i jej dzieciaki czekaly na sniadanie. Trzy czarne kulki zaklebily sie u naszych nog, Leda patrzyla nieufnie.

– Nie boj sie, stara! – pocieszyl ja Olo. – Daje ci slowo, to nie sa zadne czupiradla! Mada, nie boj sie! Wez jednego psa na rece, Leda ci nic nie zrobi!

– Czy bede im mogla podac miske z jedzeniem? rozkrochmalila sie Alka. – Olu? Gdzie stoi miska? Powiedz, ja przyniose!

– Jest tutaj, ale – trzeba by to podgrzac…

– Daj, polece do kuchni! Kuchnia jest na lewo od wejscia, tak!

– No dobra, to idz!

Postawilam szczeniaka na ziemi. Leda podeszla do mnie, pomachala ogonem i podsunela mi do poglaskania lsniacy leb.

– Spojrz… juz sie nie boi o swoje pieski! – ucieszyl sie Olo. – Usiadz sobie tu, Mada, na tej skrzyneczce. Gdyby nie fakt, ze pojde na medycyne, wybralbym weterynarie. Lubie zwierzeta, a juz te male psy sa nieslychanie zabawne, nie uwazasz? W przeciwienstwie do dzieci. Malych dzieci nie znosze.

– Czemu?

– Irytuja mnie. Sa najczesciej uparte i lepkie! Czasami przyjezdza do nas siostra mojej mamy z czyms takim… chyba to jest dziewczynka, bo ma na imie Malgosia. Wszyscy twierdza, ze ta Malgosia jest przemila i sliczna. Ja tam nie wiem… wydaje mi sie bardzo obrzydliwa.

– Pleciesz!

– Mowie to, co mysle. Zawsze mowie to, co mysle. Warto, zebys o tym wiedziala, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazuja, ze bedziemy sie widywali dosc czesto.

Olo polozyl szczeniaka na plecach i stukal palcem w jego pekaty brzuszek.

– Chcialem cie w zwiazku z tym uprzedzic, ze nie mam zamiaru zakochac sie w tobie! – ciagnal Olo. – Nie gniewaj sie, Mada, ale naprawde nie mam zamiaru! Nie dlatego, zebym cie uwazal za nieciekawa, skad! Ale ja mam swoja Hanke, rozumiesz?

– Doskonale rozumiem! Ja tez mam swojego Marcina…

Olo odetchnal z wyrazna ulga.

– No i swietnie! Lubie takie rzeczy zalatwiac po prostu!

– Ja tez. Powiedz mi w takim razie, czy na obiad bedzie rosol?

– Nie. Pomidorowa z ryzem. Nie znosisz rosolu, tak? Na drugie schab i kapusta. Lubisz kapuche?

– Uwielbiam! O, idzie Ala z psia miska…

– Olu, czy nie za bardzo podgrzalam?

Olo wlozyl palec do miseczki, potem dal go do oblizania jednemu z malych.

– Maja fenomenalnie przyjemne jezyczki! Natychmiast wsadzilysmy z Alka po palcu do psiego zarcia i podsunelysmy psiakom.

– Postaw im teraz miske, Ala, zobaczysz, co sie bedzie dzialo! – dyrygowal Olo.

W chwile pozniej wracalismy do domu. Szlysmy z Alusia pomiedzy dwoma rzedami umierajacych astrow – pelne najgorszych przeczuc, ze mama miala racje. Olo byl naprawde bardzo sympatyczny.

Rzeczywiscie, te pazdziernikowa niedziele, ktora byla przeciez zaledwie pierwszym dniem naszej znajomosci, odnajduje w pamieci od razu jako pierwszy dzien mojej pozniejszej z Olem przyjazni. Wszystkie zalety Ola, ktorymi tak przestraszyla nas mama, bardzo szybko uznalam sama jako zestaw zupelnie rewelacyjny! Ginely przy nich rozne jego wady i smiesznostki, ginely lub tez po prostu przyzwyczailam sie do nich. Poza tym moje niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina nauczylo mnie w koncu wyrozumialosci.

Niespokojne, burzliwe uczucie do Marcina. To nie jest scisle okreslenie. W pewnym sensie, przynajmniej, nie jest scisle. Pozornie przeciez nasza znajomosc ukladala sie zupelnie zwyczajnie, banalnie moze nawet dla kogos, kto patrzyl na nia z boku. Dosc przypadkowe spotkania zabarwione zostaly uczuciem przynaleznosci. Jest to jeden z najwspanialszych kolorow ze wszystkich, jakie znam. Uwolnil nas od udawania, bylo nam ze soba dobrze i wiedzielismy o tym oboje. Minal pazdziernik, minal listopad. Marcin, pochloniety zwyklymi, powszednimi sprawami, stal mi sie jeszcze blizszy, jeszcze bardziej wart milosci niz dawniej. Dlaczego wiec pomimo wszystko napisalam: niespokojne, burzliwe uczucie? Dlatego, ze na dnie wszystkiego odnajdywalam nieustannie lek i niedowierzanie. Bylo przeciez cos, o czym Marcin nigdy mi nie mowil, czego mi nie wyjasnil, cos, co musialo sie stac w ubieglym roku i budzilo we mnie ten strach, ze popelnilam omylke. O ile dawniej zloscily mnie sugestie mamy na jego temat, o tyle teraz mialam pewnosc, ze przynajmniej czesc z nich byla uzasadniona.

– Czy ty masz dobra pamiec, Mada? – zapytal mnie kiedys Marcin.

– Dobra.

– I cieszy cie to?

– Jasne, ze cieszy!

– Ja tez mam dobra pamiec, ale mnie, widzisz, mnie to martwi. Sa rzeczy, o ktorych chcialbym zapomniec.

– Na przyklad?

– Mowie, ze chcialbym zapomniec…

– Wiec mam nie pytac?

– Wlasnie.

Moglam dowiedziec sie od mamy, przeciez wiedziala cos o tych rzeczach, o ktorych Marcin nie chcial pamietac i z niemala satysfakcja zrelacjonowalaby mi swoje wiadomosci. Sama nie wiem, dlaczego nie zrobilam tego. Postanowilam byc wyrozumiala, dostrzegajac jednak ryzyko tej decyzji.

– Co sadzisz o wyrozumialosci? – zapytalam kiedys Ola.

Zastanawial sie przez chwile.

– Wyrozumialosc… – powtorzyl – mysle, ze to moze byc uczciwe i dobre, i zle. Co innego wyrozumialosc dla bledow, co innego dla wypaczen. Dlaczego pytasz o to?

Opowiedzialam Olowi o Marcinie. Wszystko, od poczatku. Sluchal, nie przerywajac mi ani jednym slowem.

– Marcin robi cholernie glupio chowajac glowe w piasek! – powiedzial, kiedy skonczylam. – Zna cie przeciez i wie, ze moze liczyc na twoja wyrozumialosc dla tego swojego bledu, tak?

– Na pewno tak!

Olo zawahal sie.

– W takim razie… moze to wlasnie nie byl blad?

– Tylko…?

– Wypaczenie. Jedynie w tym wypadku moze sie bac twojego stanowiska.

– Sluchaj, widzialam sie z Marcinem wczoraj. Mowil mi, ze zostal przewodniczacym samorzadu klasowego. To przeciez… to przeciez wyklucza…

– Moze wyklucza, moze nie wyklucza! – przerwal mi Olo. – Wyrozumialosc na slepo? Nie! Powinnas tu dojsc do jakiejs prawdy, Mada! Za wszelka cene!

– Do niczego nie bede dochodzic! Stawiam na Marcina!

– Podziwiani cie! Mowilem ci kiedys: ja lubie sprawy stawiane jasno. Nie jestesmy juz dziecmi, ktore bawia sie w ciuciubabke! Nie pozwol sobie wiazac chustki na oczach, Mada! W ten sposob mozna sie potknac i o zapalke…

– Nie po to opowiadalam ci te historie, zebys teraz ironizowal!

– Daleki jestem od ironii. Po prostu boje sie o ciebie i to wszystko. Oczywiscie, sprawa jest twoja i po swojemu ja rozstrzygniesz. Ja sie tylko boje.

Ja takze sie balam, rozmowa z Olem na jakis czas spotegowala moja niepewnosc.

Tymczasem przyszedl grudzien. Kocham szare grudniowe poranki, pierwsze przymrozki, zalosne drzewa bez lisci. Kazdy miesiac cieszy mnie z innych przyczyn, ale tylko grudzien – wzrusza. To zapewne reminiscencje dziecinstwa: oczekiwanie na pierwszy snieg, choinke, na rzadkie dni bezchmurnego nieba. Tamtego roku pierwsze dni grudnia byly ciemne i chlodne. Marzlismy z Marcinem na naszych popoludniowych spacerach, ale za nic nie chcielismy sie ich wyrzec. Cudowne byly zreszta te chwile wzajemnej dbalosci. Marcin stawial mi kolnierz plaszcza i poprawial szalik pod szyja. Mnie do rozpaczy doprowadzala jego odkryta glowa. Toczylismy batalie o rekawiczki, cieplejsze buty, nie zapiete pod szyja guziki. Nadwislanski wiatr szalal po opustoszalym parku, ale nam bylo wszystko jedno. Mielismy sobie tyle do opowiedzenia. Tyle pomylek z Osady do sprostowania. I planow na nastepne wakacje. I na najblizszy miesiac, na najblizszy tydzien, na pojutrze, na jutro. Ale z najwieksza uwaga sluchalam opowiadan Marcina o jego sukcesach w szkole. Zostal przewodniczacym swojej klasy, szeryfem, jak sie u nich mowilo. Mial na swoim koncie kilka udanych akcji, o ktorych mowil z ogromnym zaangazowaniem. Byly to sprawy dodatkowych lekcji dla najslabszych, kolektywu bibliotecznego, kompletowania urzadzen dla pracowni fizycznej. W Osadzie Marcin ignorowal tematy szkolne i z najwiekszym zdumieniem odkrywalam w nim teraz zupelnie nieoczekiwane pasje. Byl szczery, pogodny, pelen entuzjazmu. Zastanawialam sie niekiedy, jak moglam pokochac Marcina z Osady! Co mi sie w nim podobalo wlasciwie? Och, moj Marcin grudniowy, Marcin zimowych zmierzchow, Marcin, ktory zawsze mial cos do opowiedzenia – byl stokroc ciekawszy!

Wszystko to stalo sie w jakis sposob uspokajajace i juz wkrotce spojrzenie Ola, ktorym wital mnie zawsze, spojrzenie, bedace jednoczesnie pelnym obawy pytaniem, zaczelo mnie smieszyc. Nie dzialo sie bowiem nic, co mogloby swiadczyc przeciwko Marcinowi. Byl dla mnie dobry, cieszyl sie kazdym drobiazgiem, ktorym sprawial mi przyjemnosc. Lubil ulegac moim fantazjom, drobnym uporom, na ktore pozwalalam sobie dosc czesto.

– Wiesz Mada? Wrocimy do domu sciezka obok kawiarni, tam nie ma takiego blota!

– Nie! Wracajmy szeroka aleja!

– Zamoczysz nogi! Wracajmy sciezka, przeciez to w gruncie rzeczy ta sama droga, powinno ci byc obojetne!

– Ale mnie nie jest obojetne!

– Ach, jezeli tobie nie jest obojetne, to i mnie takze! Wracamy szeroka aleja! Wracamy szeroka aleja, poniewaz jest to dla nas sprawa zycia i smierci!

Mama podejrzliwie patrzyla na moje przemoczone na wylot buty. Oczywiscie nie wiedziala, ze spotykam sie z Marcinem. I to nie byla moja wina, ze nie mowilam jej o tym. Balam sie jej zakazu, wolalam wiec nie pytac o pozwolenie. To dziwne, ale tego roku, kiedy tak czesto cale popoludnia poswiecalam na nasze spacery, w szkole szlo mi lepiej niz kiedykolwiek! Na pewno odgrywala w tym pewna role chec dorownania Marcinowi. Kazda troja, ktora kiedys byla dla mnie chlebem powszednim, teraz stawala sie czyms w rodzaju kompromitacji! Marcin nie miewal troj…

– Co dostalas ze sprawdzianu z matmy?

– Troje… – przyznawalam niechetnie.

– Oj, Mada – martwil sie – to fatalnie!

– A co ty dostales ze swojego?

– Cztery plus.

– No tak… – mowilam nieoglednie – ale tobie jest

latwiej, przerabiasz to drugi raz!

– Moze… – odpowiadal niepewnie – tak… chyba masz racje… ale czy jest mi latwiej, tego nie wiem! Chwilami jest mi bardzo ciezko. Mam przeciez… mam przeciez psychiczne obciazenia! – usmiechal sie smutno

i zaraz robil unik:

– Za to wygladasz dzis na piatke z plusem! Masz sliczne wlosy!

– Mylam wczoraj.

– Jak?

– Co jak?

– Zwyczajnie: opowiedz mi, jak myjesz glowe.

– No… puszczam ciepla wode, mocze wlosy, skrapiam szamponem…

– Z tubki czy z buteleczki?

– Z buteleczki!

– Aha… i co dalej?

– Marcin!

– No, mow, mow! To jest wazne!

– Wazne? Ale po co? Dlaczego?

– Takie szczegoly sa bardzo wazne, Mada! Nastepnym razem, kiedy powiesz mi: "Dzis wieczorem bede myla glowe!", to bedzie tak, jakbym przy tym byl. Tylko zamkne oczy i zaraz zobacze, jak puszczasz ciepla wode, zwilzasz wlosy, potrzasasz buteleczka, zeby skropic je szamponem… co dalej?

– Przez chwile spieniam szampon pocierajac wlosy rekoma… Marcin, zdumiewasz mnie!

– Kocham cie. Czy to ci sie wydaje zdumiewajace?

Tak, chwilami zdawalo mi sie zdumiewajace. Prawie wszystkie dziewczeta z mojej klasy mialy swoich chlopcow, ktorzy takze zapewniali je o swoim uczuciu. Opowiadaly o tym, przechwalaly sie. Ja nie umialam powtarzac wyznan Marcina. Byly moja wylaczna wlasnoscia, ktora nie chcialam sie z nikim dzielic. Moglam natomiast porownywac je z relacjami dziewczat. Na tym tle Marcin zadziwial mnie swoja subtelnoscia. Bylam szczesliwa. Tak, w grudniu bylam szczesliwa. W kazda niedziele przyjezdzala do nas pani Ewa z Olem. Nie ukrywalam przed mama, ze perspektywa ich wizyty zawsze mnie cieszyla. Ach, nawet zbyt gorliwie dopytywalam sie, czy przyjada na pewno, o ktorej, na jak dlugo! Mama, oczywiscie, wyciagala bledne wnioski. Szybko doszla do przekonania, ze kocham sie w Olu. Bylo to dla mnie bardzo wygodne, poniewaz odwracalo jej uwage od Marcina. Nie przypuszczala nawet, ze ta historia, z ktorej niegdys usilowala mnie leczyc aspiryna, ma swoj ciag dalszy!

Olo obserwowal to i potepial.

– Nie rozumiem, jak mozesz wiecznie cos przed mama ukrywac! Przeciez ukrywa sie tylko to, o czym czlowiek wie, ze jest zle!

– Nie tylko! Mama jest do Marcina uprzedzona!

– Ja tez jestem do niego uprzedzony! Powaznie, Mada! Ty uwazaj! On ciebie tak czaruje, czaruje, a w tym wszystkim jest cos, co mi sie diabelnie nie podoba! I z czym sobie w koncu nie bedziesz umiala poradzic!

– Och! Nie mam dwoch lat!

– Instynkt samozachowawczy budzi sie w czlowieku dosc pozno. Obawiam sie, ze w tobie spi jeszcze jak susel.

– Pleciesz!

– Niech ci bedzie, ze plote! Ja wiem swoje!

– Sluchaj, Olu, a jaki ty jestes dla Hanki?

– Taki sam jak Marcin dla ciebie. Ale Hanka wie o mnie wszystko, niczego przed nia nie ukrywam! Nie mozesz zatem porownywac mnie i Marcina.

Marcin byl dla mnie dobry i Olo byl dobry dla Hanki. Moze i inni chlopcy sa dobrzy dla swoich dziewczat? A one zmyslaja tylko te swoje bajki, bo po prostu wstydza sie dobroci? Zastanawialam sie nad tym czesto, ale nigdy nie potrafilam zrozumiec, dlaczego wlasciwie dobroc wyszla z mody?

– Dobroci sie teraz nie nosi, prawda Olu?

– Uhm… wiecej nawet! Uwaza sie ja za cos nieprzyzwoitego, nie sadzisz? – Olo zastanowil sie. – Dobroc stala sie czyms tak kompromitujacym, jak zle prowadzenie!

Olo gleboko wciagnal powietrze. Z kuchni dochodzil zapach wanilii. Tego wieczoru nasze mamy piekly swiateczne ciasta. Mama nigdy nie angazowala Alusi i mnie w sprawy wiary. Traktowala to raczej bagatelnie. Poddawala sie za to bezapelacyjnie urokom tradycji i umiala nas tym zarazic. I tak, na naszym wigilijnym stole pojawil sie oplatek, wieczorem spiewalysmy koledy przy zapalonej choince. Byly to chwile, w ktorych czulysmy sie bardzo sobie bliskie. To wrazenie bylo dla mnie sensem calych swiat i zawsze uwazalam, zeby w tych dniach nie sprawiac mamie najmniejszej przykrosci. Marcin zrozumial latwo, dlaczego w okresie swiatecznym nie chcialam sie z nim spotkac.

– Jest to malutki falsz, Mada! Malutkie mydlenie oczu sobie samej! Ale jezeli ten gest w stosunku do mamy jest ci potrzebny, to oczywiscie musisz go wykonac! Wiec zobaczymy sie dopiero po swietach?

Padal drobny snieg, bielalo dookola. Stalismy z Marcinem na przystanku.

– Dopiero po swietach! – westchnelam.

Marcin trzymal w reku siatke z dwoma karpiami, ktore kupilam przed chwila. Ryby poruszaly sie gwaltownie. Marcin uniosl siatke.

– Czy to ci nic nie przypomina? Rozesmialam sie.

– Oczywiscie! Twoj nocny polow w Osadzie!

Marcin szybko odpial guziki kurtki.

– Spojrz!

Mial na sobie pamietny sweter, w ktorym wracalam znad jeziora. Dotknelam puszystej welny.

– Dobry sweterek, co? – nachylil sie i zdmuchnal mi z wlosow platki sniegu. W tej samej chwili poczulam, ze czyjes rece zaslaniaja mi oczy.

– No – uslyszalam glos Marcina – zgadnij, kto ci sie przedstawia?

Dlonie byly w rekawiczkach, gest nieoczekiwany, skad moglam wiedziec? Kiedy obce rece sie cofnely, gwaltownie odwrocilam glowe. Za mna stal szczuply, niewysoki brunet. W ten sposob poznalam Wojtka Ligote. Moj autobus nie nadjezdzal, poszlismy do nastepnego przystanku. Tylko Marcin czul sie zupelnie swobodnie

nim i gadal bez przerwy. Mnie peszyl uwazny wzrok Wojtka, ktory przygladal mi sie z wyraznym zainteresowaniem. Ale to nie bylo zainteresowanie chlopca dziewczyna. Wydawalo mi sie, ze w pewien sposob rozwaza moja osobe w powiazaniu z Marcinem. Od dawna wiedzialam, ze przyjaznia sie ze soba. Czy Marcin opowiadal mu o mnie? Co opowiadal? Tego wszystkiego nie moglam wiedziec.

– A moze bysmy zaszli na herbate do Gongu?- zaproponowal Marcin.

Byl zdecydowanie w euforycznym nastroju. Wojtek poklepal sie po kieszeni znaczaco.

– U mnie nedza…

– Nie szkodzi, ja mam! Chodzcie, pojdziemy! – nalegal Marcin.

Spojrzalam niepewnie na moje karpie szamoczace sie w siatce.

– Z tymi karpiami, oszalales?

– Ja to zalatwie, Mada! Wy zajmiecie stolik, a ja jakos te ryby zainstaluje.

Nie bylo klopotu ze stolikiem. Usiedlismy przy oknie czekajac na Marcina, ktory po pertraktacjach z portierem zaniosl ryby do lazienki.

– Ach, tam jest umywalka! – przypomnialam sobie.

– Na pewno wlozy siatke do umywalki! – sililam sie na naturalnosc, ale ciagle czulam sie skrepowana obecnoscia Wojtka. Nie wygladal na zainteresowanego losem moich ryb.

– Ciesze sie, ze was spotkalem – powiedzial nagle – i ciesze sie, ze jestes taka zwyczajna…

Rozesmialam sie.

– Wiesz co? To chyba wcale nie jest komplement dla mnie! Kazda dziewczyna chcialaby byc nadzwyczajna!

– Chcialaby uchodzic za nadzwyczajna… – sprostowal – przeciez w gruncie rzeczy wszyscy jestesmy ot, tacy sobie. Nadzwyczajni ludzie to rzadkosc. Jezeli powiedzialem, ze zrobilas na mnie wrazenie zwyczajnej, to dlatego ze nie usilowalas robic innego! Przyjaznie sie z Marcinem, wiesz o tym?

– Wiem. Opowiadal mi o tobie. Wojtek pochylil sie w moja strone.

– Sluchaj – powiedzial pospiesznie, jakby chcial skorzystac z nieobecnosci Marcina – co on ci o mnie mowil?

Zdziwila mnie ta indagacja.

– No… same dobre rzeczy! Naprawde, nic zlego!

Wojtek skrzywil sie.

– Ech, nie zrozumialas mnie!

– Nie – przyznalam – nie wiem, o co ci chodzi!

– Bo troche mi glupio mowic z toba tak prosto z mostu. Ale… posluchaj: zalezy mi na przyjazni Marcina. Jednoczesnie boje sie, ze trzyma ze mna tylko ze wzgledu na mojego ojca…

– Na twojego ojca?

Spojrzal na mnie zdumionym wzrokiem.

– Jak to? To ty nie wiesz, ze ja sie nazywam Ligota?

– Wiem… ale… sluchaj, ja coraz mniej rozumiem. O co ci chodzi?

Byl wyraznie speszony.

– Nie… to w takim razie drobiazg – wycofywal sie gwaltownie – w ogole jakas pomylka! Wyglupilem sie, rzecz jasna! Prosze cie, nie mow nawet o tym Marcinowi, byloby mu przykro. To nieporozumienie…

– Dobrze. Nie powiem.

Wojtek odwrocil sie w strone drzwi do toalety. W tej samej chwili Marcin wyszedl stamtad, zauwazyl nas.

– Ryby w umywalce, mozemy siedziec spokojnie. Wojtek spojrzal na zegarek.

– Ja to przyszedlem tu zbyt pochopnie – stwierdzil – o dwunastej musze byc w domu.

Marcin spojrzal najpierw na mnie, pozniej na niego.

– Co? Co wyscie? – zapytal niespokojnie.

– Alez nic! – zapewnilismy jednoczesnie, silac sie na swobodny ton.

Marcin byl zmartwiony.

– No, jak musisz, to nic sie nie poradzi! Zostalismy sami.

– Szkoda, ze musial pojsc. To rowny chlopak, chcialbym, zebys poznala go blizej. Wlasciwie to moj pierwszy prawdziwy przyjaciel, jakiego mam!

Zalowalam, ze Wojtek tego nie slyszy. To uspokoiloby jego obawy. Nie uspokajalo jednak moich.

– Opowiedz mi o nim troche wiecej! – poprosilam.

– Wiecej? Wiesz wszystko. Bardzo inteligentny chlopak.

Kusilo mnie.

– Kim jest jego ojciec? – zapytalam niby od niechcenia.

Marcin otworzyl usta, potem zamknal je. Spojrzal na mnie, lekko przechylajac glowe.

– Czemu raptem?

– Zawsze interesuja mnie koligacje rodzinne. Widac mam to po swojej babce. Ona byla z domu Zamoyska.

Назад Дальше