Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna 8 стр.


Marcin rozesmial sie. Byla w tym wyrazna ulga.

– Jego ojciec jest kapitanem MO.

– Znasz go? – zapytalam niewinnie.

– Tak – odparl krotko.

– A jaka jest jego matka?

– Nie znam jej. Mama widziala, ze polakierowalas paznokcie?

– Tak. Pozwolila mi. To prawie bezbarwna emalia.

Nagle zrobilo mi sie strasznie goraco. Czulam sie tak, jak dziecko, ktore zlozylo nieoczekiwanie dla siebie kilka czastek tajemniczej lamiglowki. Ale rysunek okazywal sie straszny! Dzieci nie lubia strasznych obrazkow. Potem snia im sie w nocy i dzieci krzycza przez sen. Wojtek Ligota bal sie, ze Marcin przyjazni sie z nim z wyrachowania. Marcin nie zna jego matki. Zna tylko ojca, ktory jest kapitanem MO. Ale moze poznal go w domu.

– Bywasz u Wojtka w domu? – zapytalam, wyobrazajac sobie, ze jestem szalenie sprytna.

Marcin wzial szklanke z herbata w obydwie rece i pil malymi lykami. Przez caly czas patrzyl na mnie dziwnym wzrokiem.

– Uparta jestes – powiedzial miedzy jednym a drugim lykiem – ale obiecalem sobie solennie, ze nigdy ci nie sklamie. Nie, bywam u nich w domu.

Nie powiedzial nic wiecej, a ja nie moglam pytac. No, nie moglam. Niektore dzieci, widzac, ze obrazek jest zbyt straszny, nie ukladaja go do konca. Po prostu bawia sie czastkami lamiglowki. Bawia sie! Ale przeciez… przeciez dla mnie to nie byla zabawa! Patrzylam na Marcina i coraz dobitniej rozumialam, ze to nie byla zabawa. Marcin odstawil szklanke i automatycznym gestem okrecal ja na spodeczku. Przygladal sie ciemno-rudej herbacie i milczal. "Czemu nic nie chce mowic? – myslalam z rozpacza- dlaczego nie opowie mi wszystkiego? Co go powstrzymuje? Brak zaufania? Zal? Wstyd? Zapewne. Ale przeciez jest mi ciezko z tym! Jeszcze ciezej, niz gdybym wiedziala! Boi sie, ze odejde. Przeciez go kocham, wie, chociaz nigdy nie mowie mu o tym!" Nie zastanawialam sie dluzej.

– Nigdy nie byles mi taki bliski, jak w tej chwili… – powiedzialam.

Podniosl gwaltownie wzrok. Siegnal po moja dlon i szybkim ruchem zblizyl ja do swoich ust. Nie byl pierwszym mezczyzna, ktory pocalowal mnie w reke, ale po raz pierwszy zrozumialam, ze zaczynam byc dorosla.

Marcin zapalil papierosa. Rozejrzalam sie po Gongu. Dokola nas byl juz ten charakterystyczny, swiateczny nastroj. Ja takze ulegalam mu jeszcze przed godzina, kiedy zmarznieci stalismy z Marcinem w kolejce po karpie. Ale dobry nastroj jest jak balonik. Wystarczy drobne uklucie i juz po wszystkim.

Marcin poczekal ze mna na autobus. Wsiadlam, ale kiedy chcialam jeszcze popatrzec na niego przez okno, nic nie dojrzalam. Szyby byly oszronione. Od przystanku szlam do domu przez park. Byla cudowna pogoda, taka jaka najbardziej lubie w okresie swiat. Mama wybiegla do przedpokoju, kiedy uslyszala, ze wracam.

– Masz ryby? Swietnie! A juz sie balam, ze mozemy zostac bez ryb! Wiesz, Alusia kupila zupelnie niezla choinke, zobacz! Jest na balkonie! Nie dziwisz sie, ze jestem w domu? Zwolnilam sie! Wyobraz sobie! Tak mi sie udalo! Zdejmij buty, kochanie, zaciagnelam podloge! Co… Mada? Co ci sie stalo? No…? Malutka? Co sie stalo?

Nic sie nie stalo. Po prostu nie zdejmujac plaszcza, nie odkladajac siatki, podeszlam do mamy i wtulilam twarz w to najcudowniejsze miejsce mojego dziecinstwa, na jej ramieniu, przy jej cieplej szyi, przy jej wlosach pachnacych ziolowym szamponem. Przez otwarte do pokoju drzwi widzialam lsniaca posadzke i na wprost, za oknem balkonowym – zielona, gesta choinke.

***

Ja tego Ola na oczy nie widzialem. Owszem, Mada opowiadala mi o nim i na odleglosc chlopak wydawal sie nawet sympatyczny. A juz na pewno nie mial zlych intencji. Ale niezaleznie od intencji ludzie nie powinni wsadzac nosa w nie swoje sprawy, a juz na pewno nie powinni wsadzac go wtedy, kiedy nikt ich o to nie prosi. Olo wsadzil. Nie wiem, po co. Czy rzeczywiscie byla to dbalosc o Made, czy wscibstwo, czy tez drzemala w Olu dusza Sherlocka? I jeszcze gdyby przyszedl z tym wszystkim do mnie, rzecz wygladalaby inaczej. Ale on nie. On musial naokolutko, tak zeby niczego nie rozwiklac po prostu. Dlatego sadze, ze to Holmes obudzil sie w Olu pewnego styczniowego poranka.

Niewatpliwie, w okresie swiat musial rozmawiac z Mada o mnie. Bo niby skad? A Mada byla w zlym nastroju i byc moze odczuwala potrzebe zwierzen. Wybrala Ola. Prawie caly ten czas spedzili razem i to wtedy Mada musiala mu powtorzyc nasza rozmowe przy herbacie w Gongu. Byl tam z nami Wojtek Ligota, ale wyszedl nieco wczesniej. Mada spytala mnie nieoczekiwanie:

– Kim jest jego ojciec?

To bylo przeciez zupelnie blahe pytanie. Odpowiedz jednak nie od razu przeszla mi przez gardlo. Moze to spostrzegla.

– Czemu raptem? – usilowalem zbagatelizowac sprawe.

– Zawsze interesuja mnie koligacje rodzinne! – rozesmiala sie. – Widac mam to po swojej babce. Ona byla z domu Zamoyska.

– Jego ojciec jest kapitanem MO – odparlem troche uspokojony.

– Znasz go? – indagowala dalej i przez chwile podziwialem jej zdumiewajacy instynkt.

– Tak! – przyznalem.

– A jaka jest jego matka? – swidrowala Mada.

– Nie znam jej.

Potarla reka czolo i spostrzeglem blysk lakieru na jej paznokciach. Uczepilem sie tego.

– Mama widziala, ze polakierowalas paznokcie?

– Tak. Pozwolila mi. To prawie bezbarwna emalia.

Myslalem, ze przeszlo. Ale Mada siedziala ze sciagnietymi brwiami, skupiona. Zauwazylem, ze czai sie najwyrazniej. Rzeczywiscie tak bylo.

– Bywasz u Wojtka w domu? – zapytala i badawcze spojrzenie, ktorym mnie obrzucila, swiadczylo o tym, ze pytanie bylo przemyslane. Ze moja odpowiedz byla wazna. Zawahalem sie. Moglem sklamac, powiedziec, ze bywam, ze po prostu nigdy nie trafilem na matke Wojtka, ze… och! mozna dlugo ciagnac tego rodzaju klamstwa, jezeli raz sie zacznie. Nie mialem ochoty zaczynac.

– Uparta jestes – powiedzialem, zeby dostrzegla, jak malo jest sprytna – ale obiecalem sobie solennie, ze nigdy ci nie sklamie. Nie bywam u nich w domu.

Wydawalo mi sie, ze teraz zacznie pytac, bo juz mogla pytac, ja sam nadalem jej te prawa, a sobie obowiazek odpowiedzi. Czekalem.

– Nigdy nie byles mi tak bliski, jak w tej chwili… – powiedziala bohatersko odrzucajac wszystkie znaki zapytania, ktore ja osaczaly.

Zapewne te rozmowe powtorzyla Olowi, znekana niepokojem.

Olo wysluchal. Pomyslal. Przypomnial sobie Hieronima. Gdyby znal kogos innego z mojej klasy, sprawa mogla przybrac zupelnie odmienny obrot. A tu, akurat Hieronim, ktory od czasu wyborow do samorzadu klasowego zieje do mnie otwarta niechecia. Byl jedynym, ktory sie glosno i jawnie sprzeciwial mojej kandydaturze. I wlasnie do niego trafia Olo! Wlasnie jego pyta:

– Sluchaj, Hieronim! Jest u was taki i taki… co ty o nim wiesz?

– Niewiele wiem – odparl Hirek – przyszedl do nas w tym roku z innej budy, w ktorej nie dopuscili go do matury i z punktu zaczal sie rzadzic? A bo co?

I tu wiedziony rycerskimi intencjami Olo przekazal Hirkowi swoje poszlaki. I juz jest ich dwoch. Holmes i Watson. Plynie woda na mlyn Hieronima.

– Trzeba dotrzec do ktoregos z jego dawnych kolegow… – zastanawia sie Olo – ale jak? Przeciez tamci sa juz po maturze!

– A moze jest jeszcze jakis drugoroczny, ktory pokutuje w jedenastej? – zastanawia sie Hieronim.

Olo strzela palcami, juz ma w glowie caly plan. Tak to mniej wiecej musialo wygladac. Tak to sobie wyobrazam. Przez dwa ostatnie tygodnie stycznia Holmes i Watson zbierali informacje z miarodajnych zrodel. W tym samym czasie wszystkie moje sprawy ukladaly sie tak korzystnie, ze nie bylo rzeczy, ktorej ktokolwiek moglby sie czepic. Cholernie podobal mi sie facet, ktorym wtedy bylem! Facet z glowa i z nerwem. Czesto przygladalem mu sie z boku i sam sie dziwilem, ze to jestem ja. W kazdy drugi poniedzialek miesiaca zjawialem sie u kapitana. W drugi poniedzialek stycznia wyszedlem ze szkoly z Wojtkiem Ligota. Zwykle odprowadzal mnie do domu. Tego dnia w polowie drogi przystanal i niepewnie zapytal:

– Ty… sluchaj! Moze ja dzis wstapie do Piotra? Nie ma go w budzie od tygodnia…

– Bylem u niego. Ma swinke! – wyjasnilem mu po raz drugi tego dnia.

– A, swinke… taki stary chlop!… To moze ja pojde…

– Nigdzie nie pojdziesz! Odprowadzisz mnie i juz!

– Tak mowisz? – ucieszyl sie.

– Tak mowie!

Odprowadzil mnie pod sama brame komendy.

– No to czesc! – wyciagnal lape swoim zamaszystym gestem.

– Czesc!

Przytrzymal przez chwile moja reke i spytal:

– Marcin… ty lubisz mojego starego?

Po raz pierwszy od czasu naszej znajomosci Wojtek oficjalnie przyznal, ze wie o wszystkim. Od dawna bylem przekonany, ze wie, ale dopiero tym pytaniem wyjasnil rzecz ostatecznie.

– Bardzo lubie twojego starego! – wyskandowalem uroczyscie.

– Sie ciesze. On ze wszech miar godzien! – odparl po swojemu.

Jego stary siedzial za biurkiem, kiedy wszedlem do pokoju.

– No! Rozbieraj sie! – zawolal.

– U pana kapitana zupelnie jak u lekarza! Pierwsze slowa to zawsze: rozbieraj sie!

– Bede konsekwentny! Co ci dolega, moj chlopcze?

– Odrobine serce. Poza tym okay, panie kapitanie! Wyrabiam sie!

– Jak drozdzowe ciasto? – zazartowal.

– Mniej wiecej. Prawde mowiac, Wojtek mnie wyrabia!

Cieply usmiech zastygl na jego twarzy. Pokiwal lekko glowa.

– Przyjemnie, ze to dostrzegles…

– On jest w kazdym calu podobny do pana! W kazdym!

Podsunal mi krzeslo.

– Siadaj tu, blizej mnie. Nie lubie zalatwiac spraw zbyt oficjalnie. On jest podobny do mnie, to prawda, ale ja wroce do ciasta! Raz wyrobione ciasto rosnie samo. Jak z toba bedzie, Marcin? Mam ochote zdjac z ciebie ten obowiazek poniedzialkow. Czy czujesz sie dostatecznie wyrobiony!

– Dopiero teraz te poniedzialki zaczynaja mi sprawiac przyjemnosc, panie kapitanie. Nie… nie czuje sie wyrobiony!

Siegnal po papierosa i przygladal mi sie z zyczliwa ironia.

– W niczym nie przypominasz tego obrazonego mlodzienca, ktory jeszcze tak niedawno zjawial sie tu co miesiac, meldujac mi sucho: nic zlego nie zrobilem, panie kapitanie! Ciesze sie, kiedy patrze teraz na ciebie. Ale czy doprawdy nie masz zadnych klopotow? To byloby chyba nienormalne w twoim wieku!

– Ja juz wspomnialem, ze dolega mi serce!

– Slusznie! Ale czy bede ci mogl pomoc? Coz to jest takiego? Milosc bez wzajemnosci?

– Nie. To jest chyba tchorzostwo, panie kapitanie. Powinienem opowiedziec wszystko tej dziewczynie! Boje sie, ze nie zrozumie. Nie! To nawet nie to! Boje sie, ze… ze…

– Powiedz od razu, ze nie wiesz, czego sie boisz!

– Nie wiem, czego sie boje!

– A gdybys sprobowal opowiedziec jej od poczatku? Ale od samego poczatku! Od przyjazni z Romanem?

– Byloby to zwalanie winy na innych. Przeciez pan sam przekonal mnie, ze tylko ja bylem winien, ze kazda moja decyzja to jest moja decyzja!

– Nie kaze ci zwalac winy na Romana czy Mariole! Proponuje, zebys opowiedzial, zwyczajnie opowiedzial!

– Czy mozna zwyczajnie opowiedziec taka rzecz, panie kapitanie?

– Sprobuj.

– Tu przeciez nie mozna probowac. Albo wygram, albo przegram. Tu nie ma nic posrodku!

– Ja ci radze, zebys sprobowal w domu. Wieczorem, kiedy bedziesz juz lezal w lozku, opowiedz to sobie tak, jakbys jej opowiadal!

– Mozna. Albo nagram na tasme i potem wlacze magnetofon. I wtedy uslysze to z zewnatrz…

– Ile ty masz lat?

– Dziewietnascie.

– Hm… no, tak… ale w tych sprawach kazdy jest jak dziecko! Nagraj sobie na tasme i posluchaj!

– Kiedy mnie sie zdaje, panie kapitanie, ze to naprawde…

Przerwal mi.

– Nagraj sobie, nagraj! A coz to? Nawet juz ci podokuczac nie moge?

Mogl mi dokuczac. Mogl, ile tylko zapragnal. Byl jedynym czlowiekiem, ktorego zgryzliwosc cenilem sobie nieslychanie wysoko.

Wieczorem matka poszla do kina. Poszedlem do pokoju ojca i wyciagnalem magnetofon. Bylo cicho, szum tasmy i moj wlasny glos poczatkowo utrudnialy mi zebranie mysli w jakikolwiek monolog. Ale juz po chwili przywyklem.

Pozniej usiadlem w fotelu ojca i usilowalem wyobrazic sobie, ze oto jestem Mada, ktora slucha mojej relacji, staralem sie odciac od wlasnych przezyc, ocenic je obiektywnie z odleglosci… och, zaledwie kilku metrow, ktore dzielily mnie od stolika z magnetofonem! Czy to w ogole jest jakas proba?

Nacisnalem klawisz. Najpierw szum, cichy kaszel i moje pierwsze nieporadne zdanie:

– "… Sluchaj, Mada… wiesz, ja juz niejednokrotnie chcialem ci powiedziec pewne rzeczy dotyczace tego okresu… tego czasu, kiedysmy sie jeszcze nie znali. Tak sie jakos skladalo, ze nigdy nie bylo okazji… wlasciwie byly okazje, ale… no, wiesz… nie bylo nastroju. A mnie to meczy, ja bym chcial wyrzucic z siebie wszystko i wiedziec, jak ocenisz te… te moje przezycia. Ja mialem takiego kolege, na imie mial Roman. Mysmy chodzili razem do szkoly od osmej klasy, ale dopiero w dziesiatej zetknelismy sie blizej. Chodzilismy razem na papierosa w czasie przerwy. Palilismy zawsze jednego na spolke. Jeden palil, drugi pilnowal. I tak, od slowa do slowa, od papierosa do papierosa, wiesz, jak to jest. Uczylem sie niezle, Roman zawsze ode mnie odwalal. No i przez to czul sie potem zobowiazany. To byl zwyczajny chlopak, nawet nie taki zly. Wiesz, z gatunku tych, co szumia, a potem wyrastaja z nich porzadni ludzie, nawet nie wiadomo kiedy. Ja trafilem u niego na ten szum. Zawsze dosc latwo ulegalem roznym wplywom. Jako dzieciak bawilem sie, kiedys z chlopcem, ktory sie jakal. I natychmiast sam zaczalem sie jakac. Potem poznalem… to zreszta niewazne, chcialem ci tylko powiedziec, ze przylepialy sie do mnie cudze powiedzonka, czyjes przywary, jakies obce odruchy. Kiedy Roman wciagnal mnie do swojego towarzystwa, bardzo szybko przylepily sie do mnie ich zwyczaje, styl zycia, podobalo mi sie to, bo bylo ciekawsze od mojego dosc uregulowanego trybu. Stopniowo coraz wiecej czasu spedzalem poza domem, poczatkowo mama przyjmowala to nawet bez komentarzy, bo nie dzialo sie nic zlego. Po prostu, na pierwszy okres w jedenastej klasie wypadlem gorzej, niz wypadalem dawniej. Ojciec jak zwykle siedzial na placowce, dawali mi wtedy dosc duzo pieniedzy. Mada, czy ty pamietasz, jak na imieninach Tomasza usilowalas wypic te pomaranczowke i ja ci nie chcialem jej dac? Widzisz… mysmy zaczeli pic. Nie masz pojecia, jak to jest, jak to wciaga… Potrafilem wracac do domu w nocy kompletnie wstawiony. To, co przezyla wtedy moja matka, bylo koszmarem. Ja to pamietam bardzo dobrze, ale jeszcze lepiej pamietam pijane dziewczeta. Dlatego z ta pomaranczowka… Byla taka Mariola… ona tez zawsze chciala pomaranczowke! Sluchaj… ta Mariola… ona byla ze mna… losowalismy kiedys dziewczyny, ktora bedzie czyja… obiecalem sobie, ze powiem ci wszystko, wiec mowie… ja wylosowalem Mariole. Pechowo, bo ona miala straszliwe pomysly. Rozne, ale przeciez nie bede ci ich opisywal, bo tak to nigdy nie dojde do tego wieczoru, kiedy siedzialem z Mariola w Lajkoniku. Bylo juz po dziesiatej. Mnie to naprawde zupelnie nie obchodzilo, ze matka czeka na mnie w domu i ze jestem bliski zawalenia matury. Nasze potancowki czy wieczor z Mariola byly ciekawsze niz pusty dom i matura. Zreszta bylem pewien, ze jakos ja zdam. Jakos – to bylo slowo Marioli. Jej zyciowa filozofia. Ona wszystko jakos zalatwiala, ze wszystkim sobie jakos radzila, jakos lawirowala w domu, jakos uczyla sie w szkole. W koncu jakos zdala mature, ktorej ja jakos nie moglem zdac. Wtedy, w Lajkoniku, Mariola byla w doskonalym humorze i co chwila strzelala nowym pomyslem. Zeby tylko nie bylo nudno. Dla niej kazda rzecz byla lepsza od nudy. Minela dziesiata, drzwi juz zamkneli na klucz, zeby nikt nie wchodzil. Mozna bylo tylko zaplacic i wyjsc.

– Marcin! – powiedziala w pewnej chwili – nie placimy i splywamy!

– Przeciez mam forse!

– Co z tego? Dla sportu! Dla wprawy! Moze przyjsc dzien, kiedy nie bedziesz jej mial!

– Ale przeciez drzwi zamkniete, zrozum! – usilowalem jej tlumaczyc. – Zwariowalas czy co?

– Ech, tchorzysz! Marcin tchorz! Marcin tchorz! – Wydzierala sie tak glosno, ze ludzie siedzacy obok nas zaczeli mi sie przygladac z politowaniem. Mariola byla ladna, efektowna i na pozor bardzo zabawna. Wreszcie uciszyla sie troche i robiac z siebie nadasana pieknosc, powiedziala prowokacyjnie:

– Nawet takiego glupstwa nie chcesz dla mnie zrobic?

– Zrobie dla ciebie glupstwo, ale jakies inne!

Siedzielismy przy oknie. Mariola odsunela zaslone i wyjrzala na ulice. Spojrzalem i ja. Przed Lajkonikiem stal skuter. Mariola strzelila okiem w moja strone. Zrozumialem.

– To juz predzej… – zgodzilem sie – ale zaplace co do grosza!

– Zaplac, ale zawieziesz mnie na plac Zamkowy! Zostawimy go pod krolem Zygmuntem, to jest niezwykle twarzowe miejsce!

– Dobra!

Juz raz przestawialem skuter. Udalo mi sie na medal. I przestawic, i zwiac. Ten nalezal do kogos, kto byl teraz w Lajkoniku. Widzielismy tego goscia, jak tu podjechal, wszedl i dolaczyl sie do pary siedzacej przy bufecie. Zaplacilem, wyszlismy, za nami zamknieto drzwi na klucz. Sprawa wygladala na prosta.

– No! Nareszcie cos sie dzieje! – cieszyla sie Mariola i szarpala mnie za rekaw. Byla nieobliczalna w gestach: i miala zwyczaj tarmoszenia mnie za klapy marynarki albo za rekawy.

– Predzej! Predzej! – poganiala mnie jeszcze.

W gruncie rzeczy wcale mnie ta zabawa nie cieszyla, troche sie balem i w ogole… "Niech tam!" – pomyslalem. Skuter zapalil blyskawicznie. Mariola wpila sie rekoma w moj plaszcz i piszczala jak wariatka. Objechalem kosciol dookola i ostro ruszylem Nowym Swiatem. To jest cudowna rzecz jezdzic tak wieczorem, Mada. To ponosi! Za Alejami dodalem gazu. Jezdnia juz byla pusta, o tej porze ruch przeciez niewielki. W mgnieniu oka minelismy Swietokrzyska i ruszylismy w Krakowskie Przedmiescie. Plac Zamkowy byl juz blisko, tak blisko, ze wszelkie niebezpieczenstwo wydawalo mi sie nierealne. Przestalem nawet o nim myslec. Przy pomniku Mickiewicza zajechal mi droge patrol milicji. Zahamowalem, nadziewajac sie niemal na wyciagniety lizak milicjanta.

– Papiery!

Patrzylem oglupialy.

– Papiery! – powtorzyl jeszcze ostrzej.

Poklepalem sie po kieszeni.

– Nie mam przy sobie!

– Co znaczy: nie mam przy sobie?

Mariola stala obok mnie zielona na twarzy.

– Zapomnial wziac – powiedziala, wysilajac sie na usmiech – prosze nas puscic, dobrze?

Drugi milicjant odnotowal numer skutera i podszedl do nas.

– Ten sam – stwierdzil z zadowoleniem – to jest ten sam skuter!

Wzial Mariole pod reke i pociagnal w strone stojacej obok warszawy. Opierala sie.

– Niech mnie pan pusci! Ja panu zaraz wytlumacze!

– Za chwile bedziesz sie tlumaczyc! Siadaj! Mariola nie chciala wsiasc. Ale ja wiedzialem, ze kazdy opor i kazde dalsze klamstwo pogarsza tylko sytuacje.

– Wsiadaj! – krzyknalem rozzloszczony. – Wsiadaj, idiotko!

Powiedzialem "idiotko" i Mariola w tym momencie zaczela plakac. Plakala juz przez cala droge i pozniej w komisariacie. Nie bede ci tego opisywal. Meczyli mnie tam bardzo dlugo. Nie wierzyli zadnemu mojemu slowu. Zrobili ze mnie zlodzieja skuterow i nie mialem nic, co mogloby stanowic jakas obrone. Nie ja mowilem, mowily fakty. Fakty zawsze znacza wiecej niz slowa. Mariole odprowadzili do domu, zabeczana i polprzytomna. Ale niewinna. Winien bylem tylko ja. I to prawda. Ja bylem winien, ale ja nie ukradlem.

– Ukradles!

– Nie ukradlem. Chcialem przestawic!

– Ukradles! Po co? Na czesci? Mow! Na handel?

– Przywlaszczenie cudzego mienia bez zgody wlasciciela jest kradzieza. Ukradles!

– Chcialem przestawic…

I tak w kolko, Mada. Oszalec bylo mozna. O drugiej w nocy wszedl do pokoju, w ktorym mnie przesluchiwano, kapitan Ligota. Sierzant zlozyl raport.

– Opowiedz, jak bylo ~- powiedzial Ligota – tylko opowiedz spokojnie i sama prawde…

– Od poczatku mowie sama prawde – krzyknalem.

– Nie ma dwoch prawd przeciez! Jaka moge powiedziec inna!?

– Uuuuuu… tylko ty na mnie nie krzycz, moj drogi! Prosilem cie, zebys mowil zupelnie spokojnie… – kapitan sam mowi dosc cicho i w ten sposob, wiesz, zmusza po prostu do opanowania. Opanowalem sie. Opowiedzialem wszystko jeszcze raz. Zadal mi kilka pytan. Poprosil o akta mojej sprawy. Okazalo sie, ze moja sprawa ma juz akta… Przejrzal je. Podpisal.

Назад Дальше