Abeer dobiegl do obozu. Strzal, a potem glosny krzyk zaalarmowal wszystkich. Doskonale rozumieli, ze musialo sie wydarzyc cos niezwyklego. Wilmowski nie czekajac na wyjasnienia, przygotowal apteczke i bron. Abeer zawiadomil ojca chlopca, ktory porwal kilka cieplych kocow i poczal wspinac sie pod gore. Za nim pedzil Wilmowski i kilku innych czlonkow karawany. Zastali wstrzasajacy widok. Smuga, z zakrwawiona twarza, tulil do siebie chlopca, ktorym wstrzasaly dreszcze. Ziemia wokol byla czerwona i wilgotna od krwi. Wilmowski zabandazowal rane, a ojciec chlopca zawinal go w przyniesione koce i zaniosl do obozu. Bez przerwy poili chorego zsiadlym mlekiem z woda, starannie dbajac o to, by byl przykryty kocami i obficie sie pocil.
Wieczorem ktos przyniosl wyprawiona skore gada. Wywolalo to dyskusje o zmijach i szansach chlopca.
– To jedna z najbardziej jadowitych zmij – mowil Smuga. – Ale jesli chlopiec dotad zyje, to z godziny na godzine wzrasta prawdopodobienstwo, ze wyjdzie z tego calo.
Abeer uwaznie przygladal sie skorze. Byl to duzy okaz, mierzacy okolo metra. Cala czerwonobrunatna skora pokryta byla roznokolorowymi cetkami.
– Ma zmiazdzona glowe, w przeciwnym razie zobaczylibysmy rodzaj daszku nad oczyma, gdzie skora jest stwardniala, zrogowaciala – ciagnal Smuga. – Trzeba bardzo uwazac. Zmija rogata chowa sie bowiem starannie w piasku, zakopuje w nim, wystawiajac na zewnatrz tylko oczy. A uderza rzeczywiscie blyskawicznie. Poluje zreszta w zasadzie noca. Gdy sahban atakuje, jest tak szybki, ze nikt nie ma szans. Tu mielismy duzo szczescia, bo zmije byly dwie. Gdy pojawila sie pierwsza, wyciagnalem instynktownie bron i dlatego moglem strzelic do drugiej. Niezbyt precyzyjnie zreszta.
– Nie mow tak, Janie. To byl kapitalny strzal – rzekl Wilmowski.
– Trzeba tez duzo odwagi, by zatluc gada butem – dodal Abeer.
– Nie bylo to trudne, bo zmija wila sie w kolko – usmiechnal sie Smuga.
– Miejmy nadzieje, ze chlopiec przezyje – westchnal Abeer.
Gdy wyruszyli dalej nastepnego dnia, mlody Arab zyl. Na przemian odzyskiwal i tracil przytomnosc. Abeer spedzal przy nim wiele czasu, starannie przykrywajac kocami i zraszajac gorace czolo chlodnymi kompresami.
Gdy byli o dzien drogi od Al-Fajjum, wiadomo juz bylo, ze kryzys minal, a syn przewodnika przezyje niebezpieczna przygode. Jego ojciec nie wiedzial, jak wyrazic Smudze swa wdziecznosc:
– Niech Bog bedzie dla ciebie zawsze milosierny i pozwoli ci mieszkac w ogrodach raju – mowil. – A twym dzieciom niech zesle sukcesy i dar poboznosci.
– Dobrze, ze nie ma tu Nowickiego – smial sie Smuga. – Dopiero by mi wypominal te zyczenia.
Dotarli niebawem do jeziora Briket Kuarun. Wprost z pustyni wkraczali teraz do “kraju roz i wina”. Zanim rozstali sie z karawana, jej przewodnik zatrzymal ich u siebie w goscinie. Aby wyrazic wdziecznosc, podarowal Smudze jednego ze swych wielbladow. Byl to dar krolewski. W zamian Smuga zostawil mu, jako pamiatke, skore zabitego sahbana.
Abeer chcial spedzic troche czasu z chlopcem, ktory sie bardzo do niego przywiazal. Smuga i Wilmowski wybrali sie zatem na spacer brzegiem jeziora.
– Gdziez ty, Janie nie byles… Okazuje sie, ze i Egipt znasz tak dobrze…
Smuga zasmial sie gorzko…
– I wszedzie moim sladem ida najdziwniejsze przygody, chcesz zapewne powiedziec. Jestem juz tym zmeczony.
Dlugo szli w milczeniu, sluchajac glosow przyrody.
– Czasem zdaje mi sie, ze zycie czlowieka jest misja i nie pozostaje nam nic innego jak tylko ja podjac – powiedzial w koncu Wilmowski.
Przysiedli na skraju jeziora w zacisznym cieniu palm. Smuga zmruzonymi oczami wpatrywal sie w horyzont.
– Moze masz racje… A w Egipcie bylem juz kilka razy. Ostatnio w przykrym okresie napiecia miedzy Anglikami a miejscowymi. To bylo miedzy wyprawa Tomka i Nowickiego do Meksyku a wiadomoscia, ktora spowodowala moja pospieszna podroz do Indii. Zarabialem wowczas na zycie jako tropiciel i mysliwy. Wsrod angielskich oficerow i dyplomatow bylem dosc wzietym lowca, ze wzgledu na dobre stosunki z miejscowymi. Do dzis pamietam to polowanie… Mialem nim kierowac. W ostatniej chwili cos mi wypadlo i musialem wyjechac na kilka dni. Poprosilem znajomego o zamiane… Gdy wrocilem, zastalem pieklo. Otoz jeden z oficerow postrzelil zone fellacha z wioski Danszawaj, w poblizu ktorej odbywalo sie polowanie.
Smuga przerwal. Wilmowski obserwowal go. Zastanawial sie, ile tego silnego mezczyzne kosztuje zewnetrzny spokoj. Znal go od lat. Wiedzial, ze w trudnych czy niebezpiecznych chwilach jego twarz nieruchomieje, a wzrok staje sie zimny, stalowy. Podobnie bylo i teraz. Z jedna tylko roznica, ze zamiast w niebezpieczenstwo teraz wpatrywal sie w samego siebie.
– W odwecie fellachowie zaatakowali mysliwych. Po obu stronach byli ranni, a jeden z nich – tak sie nieszczesliwie zlozylo, ze byl to Anglik – umarl… Przyjaciele mowili mi, ze gdybym byl, nie doszloby do walki. Mozliwe, ze mieli racje. Dobrze znalem fellachow. Wierzyli mi. Cenili mnie takze Anglicy. No coz, nie da sie juz tego sprawdzic. Ale to jeszcze nie wszystko. Wiadomo bylo juz wczesniej, ze w niektorych srodowiskach egipskich budzi sie poczucie narodowej tozsamosci. Tego Anglicy bardzo sie obawiaja. Nieszczesne wydarzenie uznano wiec za bunt. Nie na wiele sie przydalo, ze walczylem usilnie z taka interpretacja.
Smuga zamilkl. Zdawalo sie, ze raz jeszcze wazy argumenty, ktorych mogl wtedy uzyc.
“Wiem, ze zmarly byl oficerem, ale to byl wypadek! Tragiczny splot okolicznosci! Prestiz armii brytyjskiej nie ucierpi, jesli wyrok bedzie lagodny. Ostrzegam przed konsekwencjami karania calej wioski. Ile jeszcze trupow pragniecie panowie dodac do tego jednego?!”.
Po chwili podjal watek.
– Mowiono potem, ze gdyby nie dzialalnosc kilku ludzi, w tym moja, wyrok bylby o wiele surowszy. A tak… Powieszono czterech fellachow… “Tylko czterech”, jak mowiono. Innych zas wychlostano. Bylo to w lipcu 1906 roku.
Smuga wolno wyciagnal fajke. Poczestowal tytoniem Wilmowskiego i obaj zapalili. W dali huknely dwa strzaly i poderwaly sie stada ptakow. Ktos widocznie polowal. Przeslizgnely sie dwie feluki, tuz obok wolno przeplynal jakis rybak.
– Trudno cie winic, Janie – powiedzial Wilmowski.
– Totez sie nie winie. Czuje sie tylko odpowiedzialny – odrzekl Smuga. – To tylko takie fatum, zlosliwy los… Tysiac razy moze sprzyjac, a raz – nie… – dodal. – Widzisz, Andrzeju, jednym z powieszonych byl krewny najblizszego mi w Egipcie czlowieka. Blizszego niz Abeer… To syn Kopta i Arabki, przypadek bardzo rzadki w Egipcie. Do niego wlasnie jedziemy. Pelni zaszczytna tutaj funkcje szejka, to jest wojta gminy [93] . Ale niezaleznie od tego byl i jest znana i ceniona osobistoscia… Nie widzielismy sie od tamtego lipca, poniewaz on mnie winil i nie chcial widziec. Rozumialem go w jego zalu i uczuciu zawodu. No a potem… Potem wyjechalem na wyprawe do Indii [94] . Wydawaloby sie, ze minelo juz tyle lat, a kiedy znow zobaczylem Egipt, wszystko wrocilo.
*
Niemal w tym samym czasie to samo wspomnienie ciazylo innemu czlowiekowi. Jusuf Medhat el Hadz, szejk niewielkiej wioski opodal Al-Fajjum, takze raz jeszcze wazyl wszystkie racje. Byl wowczas nadirem jednego z obwodow w delcie Nilu, z urzedu odpowiedzialnym za to fatalne polowanie. Mogl probowac zdobyc sie na sprzeciw, choc wiadomo bylo, ze sprzeciw bylby bezskuteczny. Ale wierzyl czlowiekowi, ktory mial je poprowadzic. Uznal pozniej, ze ow czlowiek go zawiodl.
Po wydarzeniu, ktore rozdzielilo ich skuteczniej niz lata, mial teraz spojrzec w twarz przyjazni, odrzuconej niegdys w gescie rozpaczy i pogardy. Czekal na to w rozterce i, podobnie jak Smuga, ponownie wazyl wszelkie racje.
Jusuf Medhat el Hadz nie wiedzial, jak przyjac w swym domu dawnego przyjaciela. Myslal juz tylko, ze slonce swiecilo wtedy tak jak i dzisiaj…
*Abeer, Smuga i Wilmowski zatrzymali sie w Al-Fajjum w znanym Abeerowi hotelu. Nazajutrz wyruszyli do wioski. Dotarli tam tuz przed pora sjesty. Powoli przejechali przez plac, mineli kobiete pedzaca obladowanego osla, chlopca spieszacego gdzies na wielbladzie… Zatrzymali sie u progu okazalego, bardziej moze od innych zadbanego domu. Zsiedli z wielbladow. Gospodarz czekal ich w progu. Wilmowski przyjrzal mu sie uwaznie. Postawny, wysoki, ubrany w biala galabije, o szlachetnych rysach twarzy. Kruczoczarne, geste, krecone wlosy i siwiejaca waska brodka dodawaly mu powagi. Czekal w milczeniu.
– Witaj… – zwrocil sie do Smugi i z lekka ironia dodal – effendi\ [95] Witajcie, panowie! – swobodnie szerokim gestem zaprosil ich do srodka.
Rozmowa, mimo wysilkow Abeera, nie kleila sie. I Smuga i Jusuf omijali drazliwy temat, jakby lekali sie go poruszyc. Zaczal wreszcie Smuga:
– Minelo kilka lat, odkad opuscilem ten kraj.
– Pamietam – odrzekl Jusuf.
– Wezwal mnie brat. Umieral – wyjasnil Smuga.
– Wiem, co to znaczy, gdy umiera ktos bliski. I niespodziewanie.
– Wiemy wiec obaj. Przylaczyl sie do nich Abeer.
– Wasze serca drza – powiedzial uroczyscie. – Niech rozmowa zlagodzi ich drzenie i bedzie kojacym balsamem na rany. Zostawimy was samych.
Spacerowali z Wilmowskim wzdluz kanalu nawadniajacego pola konopi i lnu.
– Przedtem uprawiano konopie tylko jako srodek odurzajacy – wyjasnil Abeer. – Muhammad Ali nakazal powszechna ich uprawe, bo brakowalo zagli dla floty. A poniewaz nie bylo takze drewna na okrety, kazal sadzic akacje. Przemieszane sa tutaj z palmami i drzewami oliwnymi. W samym tylko Al-Fajjum zasadzono trzydziesci tysiecy oliwek.
Kiedy wrocili, Smuga przekazywal w rece Jusufa uzde swojego wielblada. W Al-Fajjum kupili dla niego nowa kosztowna uprzaz i siodlo. Zwierze bylo mlode i wygladalo pieknie.
– Niech ten dar przypomina zyczliwosc i sile przyjazni – mowil wlasnie Smuga.
– Stara madrosc powiada, ze “wielblad nigdy nie zapomina krzywdy” – usmiechnal sie Jusuf. – Dobrze, ze czlowiek nie jest wielbladem… Dzis zyskalem wielblada i odzyskalem przyjaciela.
Posadzil zwierze na ziemi i dosiadl go. Objechal wolno, majestatycznie podworze.
– Swietny, mlody dromader. Bedzie wiele lat sluzyl w moim domu. Teraz dopiero rozluznila sie atmosfera. Rozmawiali swobodnie, zartujac. O polityce, rodzinie, o starych czasach…
– Co porabiaja twoi synowie? – spytal Smuga. Jusuf usmiechnal sie.
– Porzekadlo glosi, ze wielblad ma swoje sprawy, a poganiacz swoje… Maja swoje sprawy. Obaj sa razem, ale daleko. Wybrali trudne zycie. Mieszkaja w Asuanie i prowadza karawany w gore Nilu. Do Sudanu i dalej… Serce ojca jest czasem bardzo niespokojne…
– Moze Allach skieruje nasze kroki w tamte strony – powiedzial Abeer.
– Wybieracie sie az tak daleko?
– Moze tak, moze nie… Do Luksoru na pewno. Szukamy zlodziei okradajacych grobowce – wyjasnil Smuga.
– Hm… To trudne… ale madrzy ludzie w Egipcie powiadaja, ze kto ma glowe na karku, ten i czapke zdobedzie.
– Ale fez zdobi tylko twoja szlachetna glowe… – zasmial sie Smuga. – Niewiele jeszcze wiemy, choc to i owo slyszelismy.
– Jak mowia medrcy, zanim zdecydujesz sie na jakis krok, sprawdz, czy masz nogi… Co juz wiecie?
Opowiedzieli mu wszystko. Dlugo milczal, zanim odpowiedzial.
– Al-Habiszi, aleksandryjski kupiec, to uczciwy czlowiek. Jesli kazal szukac w Kairze, to cenna wskazowka… Ale, dobrze, ze tutaj jestescie. Nawet tu docieraja rozne wiesci. Nie spieszy sie ten, kto chce osiagnac swoj cel. Szajka jest dobrze zorganizowana. Sprobujcie szukac w wioskach kolo Teb i wsrod tamtejszych handlarzy. Lecz to poczatek, rece calej tej bandy, a musza byc i nogi. Kto i do jakiego portu dostarcza towar? Jesli nie do Aleksandrii, to gdzie? Moze to byc Port Said, a moze ktorys mniejszy… No i wreszcie glowa: ta z pewnoscia jest w Kairze…
– A “faraon”? – spytal Abeer.
– Chyba nikt wazny, chociaz moze duzo wiedziec – odrzekl Jusuf. I po chwili milczenia dorzucil:
– Wedlug mnie to posrednik. Zamyslili sie.
– Dziwie sie – podjal rozmowe Jusuf – ze Ahmad al-Said, czlowiek bardzo bliski kedywowi, o niczym nie wie. Nie ufalbym mu.
– Dlaczego? – rzeczowo zapytal Smuga.
– Coz, moze to tylko zle przeczucie. Ale mowia o nim, ze dla interesu gotow jest osla w ogon calowac!
Ostatnie slowa Jusufa, zaniepokoily ich bardzo. Postanowili jak najszybciej wracac do Al-Fajjum. Smuga staral sie przypomniec sobie szczegoly rozmowy z urzednikiem kedywa. Czy Ahmad ukryl cos przed nimi? Z czym mogli sie przed nim zdradzic? Od odpowiedzi zalezalo wiele. Tomek i Sally mogli byc w niebezpieczenstwie!