Tomek w grobowcach faraon?w - Шклярский Альфред Alfred Szklarski 20 стр.


W szponach pustyni

Tomek nie moglby powiedziec czy w jakims momencie tej piekielnej podrozy odzyskal przytomnosc. Nie na wiele by sie zreszta przydala czlowiekowi zwiazanemu, z omotana glowa i przytroczonemu do konia niczym pakunek. Zwiekszylaby tylko niewygody zwiazane z tak dolegliwym sposobem przymusowego podrozowania.

Byl jednak przytomny, kiedy w koncu sie zatrzymali. Rzucono go na piasek i sciagnieto zawoj z glowy. Mogl wreszcie otworzyc oczy i rozejrzec sie dokola. Ale zamknal je rownie chetnie jak przed chwila otworzyl nie tylko dlatego, ze oslepial blask slonca odbijany przez zlocisto-czerwone piaszczyste wzgorza. O wiele skuteczniej porazila go swiadomosc miejsca, gdzie sie znalazl. Sahara! Bez watpienia Sahara, nazwana tak z arabska rozlegla pustynna rownina rozciagnieta od Oceanu Atlantyckiego az po Morze Czerwone, od Morza Srodziemnego az do sudanskiego sahelu. Porazila go swiadomosc bezkresu tej wypelnionej piaskiem przestrzeni, tak jak przeraza zwykle ciemnosc w zupelnie nie znanym miejscu. I niemal natychmiast targnal nim jeszcze straszliwszy niepokoj. Co z chlopcem, co z Nowickim? Sprobowal zmienic pozycje. Tak! Byli tutaj wraz z nim. Patryk ze skrepowanymi rekami siedzial oparty o skale. Obok niego lezal zwiazany i zakneblowany Nowicki. “Na szczescie zywi” – z ulga odetchnal Tomek.

Czul, ze nie zdola sie odezwac. Nie moglby nawet poruszyc zesztywnialym, suchym z pragnienia i kurzu jezykiem. Ale mogl myslec. Rozpaczliwie staral sie przywolac z pamieci wszystko, co wiedzial o Saharze, a co mogloby zawezic bezkresny obszar do jakiejs konkretniejszej, mozliwej do ogarniecia umyslem przestrzeni.

“Piasek jest wszedzie” – myslal goraczkowo. “Ale nie wszedzie przeciez jednakowy. Inny, zalegajacy plytko na rowninnym serrirze, inny, w postaci wydm przesypywanych w kierunku wiatru, na kamienistej, skalnej hamadzie [123] . Miejscowi nazywaja je divnami, co oznacza waly” – przypomnial sobie. “A te potrafia zasypac bez sladu cale karawany”.

Nie, na razie lepiej bylo odsunac te mysli. Pod plecami Tomek czul piasek, porosniety krucha pustynna roslinnoscia. Wzgorza zaczynaly ciemniec od dolu i przybierac kolor niebieskawy. Wyraznie zblizala sie noc. Wyruszyli do Medinet Habu po poludniu, a wiec nie mogli jechac dluzej niz pare godzin. Arabowie wyraznie przygotowywali sie do noclegu. Czerpali wode – zdal sobie sprawe Tomek – z czegos w rodzaju studni. Rozkulbaczyli konie i wielblady, napoili je, rozciagneli swe legowiska. Ktorys oddawal mocz, pustynnym zwyczajem kleczac na piasku. Wiezniami nikt sie na razie nie interesowal.

Od pewnego juz czasu Tomek czul na sobie wzrok Nowickiego, ktory wpatrywal sie w niego z wyraznym natezeniem, cos mu chcial przekazac, ponaglal tym uporczywym spojrzeniem. Ale do Tomka podszedl wlasnie ktorys z Arabow. Sprawdzil najpierw jego wiezy, a potem, przechylajac mu glowe do tylu, wlal do gardla pare lykow zimnej, ozywczej wody.

Arab podszedl z kolei do Nowickiego. Teraz nie sprawdzal juz wiezow. Po prostu kolejnemu wiezniowi wlal do gardla, podobnie jak Tomkowi, nieco wody. Marynarz przelknal wode, a kiedy Arab odwrocil sie, by odejsc chwycil go za powloczyste szaty i przerzucil przez siebie. Tamten jeknal, glucho uderzyl o ziemie, wzniecajac tuman piasku. Sciagnelo to uwage i szybki atak innych. Niestety, najwidoczniej uwolnil sie z wiezow zbyt niedawno, by wrocila mu w pelni wladza w calym ciele. Ciosy pozbawione zwyklej sily i szybkosci nie mogly dac mu przewagi. Tomek natezal wszystkie sily, by sie uwolnic. Na prozno. Straszna walka przyjaciela dobiegala konca. Resztka sil udalo mu sie przedrzec do koni. Dosiadl jednego z nich i scisnal mu boki kolanami. Zwierze zareagowalo, ale niestety bylo… spetane. Runelo na kolana, a niefortunny jezdziec polecial do przodu. Chmura kurzu, kwik wystraszonych zwierzat, okrzyki walczacych niosly sie daleko w pustynie.

W walce nie bralo dotad udzialu dwu ludzi. Przygladali sie zmaganiom z zadziwiajacym spokojem. Gdy Nowicki dopadal konia, rozesmiali sie. Jeden wstal i podszedl do swego wielblada. Z wolna zdjal zawoj i przez glowe sciagnal arabski stroj. Ze schowka przy kulbace wydobyl dlugi bicz, odwrocil sie i strzelil nim w powietrzu.

Nowicki wlasnie podnosil sie z piasku. Swist korbacza sprawil, ze napastnicy odstapili i marynarz nagle zostal sam. Harry stanal naprzeciw z drwiacym usmiechem na ustach. Chwycil sie znaczaco za ucho i powiedzial:

– Pamietasz?

Marynarz dyszal ciezko. Raz i drugi przelknal glosno sline i pokonujac wysilkiem woli suchosc w gardle, wyraznie powiedzial:

– Steskniles sie moze?

Niebezpiecznie blisko jego twarzy strzelil bicz. Nowicki odchylil sie do tylu i bat owinal mu sie dokola nog, zwalajac go na piach przy akompaniamencie glosnego smiechu widzow. Harry niespiesznie zwinal korbacz i odsunal sie nieco. Teraz Arabowie mogli skrepowac Nowickiego, niczym niemowle. Kiedy zakonczyli swe dzielo, stanal nad nim Harry. Przez chwile mu sie przygladal, potem lekko pochylil i klepiac go po twarzy.

– Grzeczny! Bardzo grzeczny chlopiec! Pozostalo tylko mocno zacisnac szczeki…

Noc byla zimna. Roznica temperatur miedzy poludniem a polnoca siegala 20° C. Jency nie byli w stanie zasnac ani na chwile. Milczeli, nadsluchujac mowy pustyni. Pohukiwala gdzies sowa, przerzucane wiatrem ziarenka piasku, uderzajac o siebie, wydawaly dziwny, melodyjny dzwiek. Ledwie swit otulil ich cieplem wschodu, ruszyli dalej. Jencow nie nakarmiono, ale nie zawiazano im przynajmniej oczu, mogli sie wiec spokojnie przyjrzec swoim przeciwnikom. Bylo ich osmiu. Wszyscy w zawojach na glowach, z czolami lsniacymi od tluszczu i potu, twarzami oslonietymi przed pustynnym kurzem. Spod ciemnych, dlugich sukien wygladaly rece i nogi. Wszyscy, poza Harrym, uzbrojeni w prymitywne karabiny i dlugie, przypominajace szable, noze.

Jechali po dnie ogromnego, wyzlobionego potokami deszczu, wawozu hamady, co w swietle dnia latwo bylo rozpoznac. Znali widac doskonale droge, bo nigdzie nie natrafiali na zasypane kamieniami przejscia.

Patryk jadacy na wielbladzie za jednym z nich, sprawial wrazenie pogodzonego z losem, przestraszonego chlopca. Niezlomnie jednak wierzyl, ze “wujkowie” dadza sobie rade, kiedy przyjdzie pora. Nie wiedzial jak, ale jednego byl pewien: zeby mogli wrocic, trzeba zapamietac droge. Od razu uznal, ze to nalezy do niego. Z wysokosci wielblada mogl obserwowac otoczenie. Bezwiednie rejestrowal w pamieci wszystkie dostrzezone szczegoly.

Z wawozu wyjechali wprost na sypkie, piaszczyste diuny. Z trudnoscia pieli sie na szczyt kazdej piaskowej gory, skad otwieral sie widok na niezliczone fale nastepnych. Przypominalo to rozciagajace sie nieruchomo jezioro lub morze. Coraz czesciej szukali lagodniejszych zboczy, by w ogole moc zjechac w dol. Na ogol bylo jednak tak stromo, ze konie staczaly sie, kwiczac z leku. Nowicki i Tomasz, ktorym rano rozwiazano nogi, starali sie utrzymac w siodlach, co ze zwiazanymi rekami przychodzilo im z trudem, choc przeciez byli doskonalymi jezdzcami. Wokol panowala gleboka cisza, rozpalony piasek oslepial blaskiem, a powietrze drgalo od goraca.

Nadchodzilo poludnie, ale jezdzcy zanurzeni w piaskach pedzili dalej. Kiedy wreszcie staneli, obaj przyjaciele, brutalnie sciagnieci z koni, upadli twarzami do ziemi. Tomek plul piaskiem i probowal wytrzec zapocone oczy. Wywolalo to huragan drwiacego smiechu.

– Kim jestescie! – zdolal wreszcie zapytac mlody Wilmowski. – Czego od nas chcecie?

Przywodca gestem nakazal milczenie. W ciszy slychac bylo tylko mruczenie wielbladow i parskanie koni.

– Chcesz naprawde wiedziec, giaurze? – spytal po angielsku. – Naprawde chcesz wiedziec?… To popatrz, bo pierwszy i ostatni raz mozesz zobaczyc zelaznego faraona!

Pochylil sie nad jencami. W zakrytej twarzy fanatycznie plonely oczy.

– Nie zabije was. Uczyni to skutecznie slonce. – Powiedzial zimno i znowu juz wyprostowany dodal. – Tu rzadzi wladca Doliny, nie wy, przekleci giaurzy!

I to bylo wszystko. Jezdzcy dosiedli wielbladow i koni. Ruszyli galopem. Zakurzylo sie i nastala cisza.

– A tosmy, brachu, przepadli – wykrztusil Nowicki.

– Sprobujmy sie uwolnic.

Pod palacym sloncem podjeli probe rozwiazania rak, ale uslyszeli tetent konia. Ktos wracal galopem. Zatrzymal konia tuz przed nimi, obsypujac ich piaskiem tak, ze instynktownie pochylili glowy. “Zelazny faraon” pochylil sie w siodle i smiejac dziko, rzucil na piasek gurte [124] z woda.

– Jestem milosiernym wladca! – wykrzyknal i jeszcze raz wybuchnal smiechem. Wkrotce znikl.

W milczeniu, pospiesznie uwolnili z wiezow rece. Rozwiazali Patryka i siegneli po gurte. Kazdy wydzielil sobie kilka malenkich lykow wody.

– Uff! – powiedzial Nowicki, rozcierajac przeguby. Rece w tym upale zgrabialy mi, jak na mrozie. I dodal z wisielczym humorem:

– Deczko mi sie pic chce… Patryk stlumil placz.

Nie mieli dosc sil, by szukac odrobiny cienia, ale zar powoli przygasal. Niemilosierne slonce obnizylo swa tarcze, zamykajac sie w sobie i tulac do snu. Znow wypili po lyku wody.

– No, marynarzu! – rzekl Tomek. – Ruszajmy w droge.

– Ano, nie mamy wyboru!

Nowicki i Tomek zdawali sobie sprawe, ze w tak beznadziejnej sytuacji chyba jeszcze nie byli: bez odrobiny pozywienia porzuceni na pustyni, z iloscia wody, ktora w tym upale, nawet scisle dozowana, mogla wystarczyc najwyzej na dwa, trzy dni, praktycznie nie mieli szans. Ale byl z nimi chlopiec, za ktorego odpowiadali i ktory potrzebowal otuchy. Nie zwykli zreszta bez walki poddawac sie losowi.

– Musimy dotrzec do studni, gdzie obozowali ostatnio.

– Hm… Nie wiem, czy obserwowales niebo… Zdaje sie, ze jechalismy wciaz na zachod. Przebylismy z piecdziesiat kilometrow.

– Przez caly czas?

– Nie, dzis od rana, od tamtej studni…

– Trzeba do niej dotrzec. Niewiele mamy wody. Rzeczywiscie, w gurcie bylo jeszcze z dziesiec litrow.

– Moze starczy… – westchnal Nowicki. – A potem…

– Jesli nie dojdziemy do studni… – zaczal Tomasz, ale rzuciwszy okiem na Patryka, dokonczyl inaczej niz zamierzal: -… to bedziemy musieli znalezc wode!

– Wedle naszych porywaczy nie wchodzilo to w rachube – mruknal Nowicki.

– To dlaczego zostawili nam gurte? – Tomek, jak mogl, ratowal sytuacje.

– Zakpili sobie… To ludzie z fantazja – odparl marynarz.

– Szkoda tylko, ze z fantazja na tak niewiele litrow. Ja mialbym wieksza – uparcie zartowal Tomek, ktoremu zal bylo chlopca.

Ale to wlasnie Patryk w koncu ich ponaglil.

– Wujku! Chodzmy juz – zazadal bardzo zdecydowanie.

– Ruszajmy! – rzekl Tomek. – Nie mozemy zabladzic.

– Z pewnoscia nie zabladzimy. – Nowicki, ktoremu dostalo sie najwiecej, z twarza naznaczona sladami walki, usmiechnal sie do Patryka. – Lepiej jednak dobrze pomyslmy, nim wyruszymy.

– Najlepiej isc prosto na wschod! – rzekl Tomek. – Chociaz niekoniecznie. Nie wiem, Tadku, czy pamietasz mape. Otoz w okolicach Nag Hammadi Nil skreca dokladnie na wschod i plynie w tym kierunku az do Kina, jakies 70 kilometrow. Potem lagodnym lukiem zawraca w kierunku zachodnim, by niedaleko Luksoru podjac znow swoja wedrowke…

– Myslisz, ze jestesmy jakby wewnatrz tego luku?

– Oczywiscie! Zamiast na wschod, mozemy wiec udac sie na polnoc i dotrzec w rejon Nag Hammadi.

Nowicki przez chwile milczal.

– Nie wiem czy to dobry pomysl – rzekl wreszcie. – Moim zdaniem, lepiej wracac po wlasnych sladach.

– Jest jeszcze jedno – Tomek powiedzial to z pewnym naciskiem. – Nie wiem czy zauwazyles… Gdy pedzilismy przez pustynie, mijalismy dwa, czy trzy wyschniete uady [125] , wyschniete koryta pustynnych potokow. Jakis czas jechalismy dnem jednego z nich. Wszystkie biegly z poludnia na polnoc. Idac wzdluz nich, dojdziemy do Nilu…

– Tak – mruknal Nowicki. – Byle tylko najpierw je znalezc. Niespodziewanie wlaczyl sie Patryk.

– Wujku… Wiem jak. Tu wszedzie piasek… Ale za ta wydma, dobrze pamietani… drzewo… A od drzewa, widac wszystko daleko. Tam jest taka skala. Minelismy ja z prawej strony. A potem…

– Wspaniale, chlopcze! – zdumiony Tomek przerwal Patrykowi, ktory opisujac droge, pelen przejecia, pomagal sobie rekami.

I Tomek i Nowicki byli jednakowo zdziwieni. Wiedzieli, ze chlopiec jest wiecej niz spostrzegawczy, ale zeby w pelnych strachu chwilach pamietal o takich szczegolach?

– Zatem ruszajmy!

– I jak mawial moj dziadek spod Jablonny: “Niech Bog nam dopomoze” – dodal Nowicki.

Ze szczytu wydmy rzeczywiscie ujrzeli zgrupowanie niskopiennych krzewow.

– Moze trudno to uznac za drzewo – usmiechnal sie Tomek. – Ale, z braku laku…

– Och, wystarczy, zeby mialy troche wilgoci… – wzdychal Nowicki. Probowali dobrac sie do wnetrza suchorosli [126] , ale uniemozliwil im to bardzo gruby pancerz z ziaren piasku, twardy i nielamliwy. Zrezygnowali i postanowili kilka godzin odpoczac. Zanim przytulili sie do siebie i sprobowali zasnac, Tomek wyjal chustke do nosa i rozlozyl na powierzchni piasku. Za jego rada uczynili to samo. Gdy po parogodzinnym odpoczynku ruszali dalej, chustki na skutek gwaltownego, nocnego ochlodzenia, nasiakly rosa i z kazdej udalo sie wyzac doslownie kilka kropel.

Noc byla jasna. Ksiezyc bladym swiatlem oswietlal droge. Patryk pewnie wskazywal droge. Tak jak zapowiadal, w dali wystrzelala w niebo ostra iglica skalna. Raznym krokiem ruszyli na wschod. Do switu opuscili diuny piaskowe i znalezli sie w przetkanej piaskami hamadzie.

Tomek szedl pierwszy, co chwila ustalajac z Nowickim i Patrykiem kierunek.

– Musieli jechac jakims znanym, przejezdnym szlakiem, bo nie utkneli i nie zawracali nigdzie – powiedzial.

– Szkoda, ze go nie oznakowali – mruknal marynarz.

– Oznakowala za to natura, prawda Patryku? – spytal Tomek.

– Musimy isc tam – powiedzial chlopiec, wskazujac nieco na poludnie. Tam gdzie te dwa duze kamienie.

Swit zastal ich przy owych skalkach, miedzy ktorymi wiodl slad wyschnietego potoku. Gdy usiedli, tuz obok nich przemknal gekkon [127] . Zauwazyli tez skoczka [128] .

– Jesli sa tu zwierzeta, jest z pewnoscia i woda.

– Woda i woda… Tylko o niej mowa, do stu fontann wielorybich. Musze troche sie zdrzemnac – rzekl Nowicki. – Strasznie chce mi sie pic.

Tomek spojrzal na niego z niepokojem. Sam czul sie znosnie. Patryk, caly skupiony na swojej roli przewodnika, tez nie wygladal najgorzej. Nowicki za to cierpial widocznie. Jego poteznie zbudowane cialo pocilo sie podwojnie i podwojnie wystawione bylo na sloneczny zar. Tomek postanowil przydzielic mu dodatkowy lyk wody.

Marynarz przechylil gurte. W tej samej chwili uslyszeli lopot skrzydel. Przelecialo nad nimi stado stepowek [129] .

– Ptaki tez wskazuja droge na poludnie – powiedzial Tomek. – Zostancie tu i czekajcie az wroce.

Nowicki, jakby zobojetnialy, skinal glowa, powoli usypiajac. Patryk chcial jednak towarzyszyc Tomkowi. Obaj ruszyli wiec sladem uadi i lecacych ptakow. Wyschle koryto bylo jedyna rozpadlina w zasiegu wzroku. Robilo sie coraz jasniej i wkrotce zza horyzontu wynurzylo sie slonce, niemal natychmiast podnoszac temperature o kilka stopni. Po polgodzinnym marszu, doszli do zalomu koryta. Teren wyraznie sie tu obnizal i wznosil dopiero za zakretem.

– Wujku – powiedzial Patryk, tu musi gdzies byc woda.

– Cicho – odrzekl Tomek, chwytajac go za reke. – Cicho! Nadsluchiwal przez chwile.

– Nic nie slyszysz Patryku? – spytal. Chlopiec przeczaco pokrecil glowa.

– Zdawalo mi sie, ze brzeczy komar…

Teraz uslyszeli wyraznie. Nad ich glowami pojawil sie ni stad ni z owad caly roj tych owadow.

– Hej, chlopcze! Juz dawno nie slyszalem tak cudownej muzyki!

– zawolal Tomek.

– To woda! Musi, musi tu byc – radosnie wtorowal mu Patryk.

– Chodzmy!!!

Tomek ruszyl za nim. Chlopiec zszedl do najnizej polozonej czesci koryta. Wyciagnal przed siebie rece, jakby szukajac czegos po omacku.

– Tutaj! Tutaj! – zawolal wreszcie, wskazujac w samym rogu, na stromym brzegu ostrego zakretu miejsce zarosniete skapa, pozolkla roslinnoscia. Piasek byl gleboko rozgrzebany w wielu miejscach. Gdy podeszli blizej, z jednego z glebszych wykopow ulecialo w gore kilka stepowek.

– One tez szukaja wody – domyslil sie Tomek. – Nie do wiary, ze potrafily porobic tak glebokie wykopy…

Rozpoczeli zmudna prace, poglebiajac rozpadline. Rosla suchosc w gardle, dokuczal upal. Na szczescie stromy brzeg zaslanial ich od slonca tak, ze pracowali w cieniu. Ale tuz po wschodzie zaczal wiac dosc ostry wiatr. Nie tylko niweczyl ich prace, zasypujac szeroki otwor, ale unosil tumany pustynnego pylu i powodowal sucha mgle, tak gesta, ze Tomek z Patrykiem ledwie sie nawzajem widzieli [130] . Po kilku godzinach pracy dokopali sie do wilgotnego piasku, ktory chlodzil ich dlonie i twarze.

Niestety woda ujawnila sie tylko w tej postaci. Glebiej bylo jej pewnie wiecej, ale trzeba by kopac przez kilka dni… Zdjeli wiec koszule i podkoszulki, wyjeli chustki do nosa i zakopali wszystko w mokrym piasku, przyciskajac duzymi kamieniami. Woda uzyskana w ten sposob po kilku godzinach ugasili pragnienie, a nawet uzupelnili gurte. Postanowili, ze spedza tu noc. Tomek zostawil Patryka, by nadal gromadzil cenny plyn, sam zas wrocil po Nowickiego.

Zastal go pod skalkami, spiacego. Wygladal bardzo zle. Gorace czolo, opuchnieta twarz, podkrazone, zaczerwienione oczy. Obudzony, nie stracil jednak warszawskigo animuszu.

– Do stu przesolonych beczek sledzi – wymyslil dostosowane do sytuacji nowe powiedzonko. – Znalezliscie wode?

– Owszem! Pol godziny marszu stad.

– Wszystkie kosci mnie bola, brachu – pozalil sie. – Ale po ten wspanialy plyn, pojde z toba. Lepiej mi chyba bedzie smakowal od jamajki…

Probowal zartowac i Tomek:

– Nigdy nie slyszalem, Tadku, takiego zalu w twoim glosie.

– Bo jak czlowiek glodny i spragniony, to wyrzeklby sie kazdej przyjemnosci – powiedzial marynarz. – Ale wieczorem na ten chlod, przydalby sie lyk jamajki. Rozgrzalby grzeszne cielsko, poprawil krazenie, a kosci bolalyby moze mniej.

Ciezko wstal z piasku, przeciagnal sie, syknal z bolu i poszedl za Tomkiem.

– Oj, przydalby sie deszcz – westchnal.

– Glowa do gory! Wode znalezlismy, nie za duzo, ale na razie starczy. Niektorzy mowia, ze na pustyni wiecej ludzi utonelo niz umarlo z pragnienia. Tu jak pada, to krotko, ale to prawdziwe oberwanie chmury. Koryta i zaglebienia blyskawicznie napelniaja sie woda. Tworza sie potezne rzeki i porywaja kogo i co sie da.

Tomek staral sie mowic raznym i pewnym glosem, ale szczerze niepokoil sie wygladem marynarza. “Fatalne jest to zaczerwienienie oczu” – myslal. “Widac w nich udreke i goraczke… Co bedzie, jesli Nowicki zachoruje? Co bedzie, jesli przestanie widziec…?”.

Doszli do zakretu, gdzie Patryk mozolnie zbieral wode do prawie juz pelnej gurty. Podal ja Nowickiemu, ktory przechylil glowe i wypil litr plynu.

– Tfu – powiedzial. – Fatalna.

Woda miala smak nadgnilego mulu z dodatkiem gorzkich ziol. Na dodatek pachniala kozla skora i wielbladzim potem, ktorym przeniknieta byla gurta. Mimo to marynarz dodal po chwili:

– Ale jaka smaczna!!! Rozesmiali sie.

Noc spedzili, drzemiac i czuwajac na przemian. Wczesnym rankiem Tomka i Nowickiego obudzil krzyk Patryka:

– Wujku! To… To… Miasto! Ja widze! Miasto!!! Zerwali sie i podbiegli do niego.

Rzeczywiscie. W oddali rysowaly sie mury, domy i meczety. Wydawalo sie, ze dostrzegaja nawet jakis ruch. Cudownie, na lekkim wietrze chwialy sie kielichy daktylowych palm.

Назад Дальше