Tajemnica Bezg?owego Konia - Hitchcock Alfred 2 стр.


Rozdzial 1. Przykre spotkanie

– Hej, Jupe! Diego Alvaro chce z toba pogadac – zawolal Pete Crenshaw, wychodzac frontowa brama z gmachu szkoly w Rocky Beach. Lekcje wlasnie sie skonczyly i przyjaciele Pete’a, Jupiter Jones i Bob Andrews czekali na niego na dworze.

– Nie wiedzialem, ze znasz Alvara – powiedzial Bob do Jupitera.

– Znam tak sobie. Jestesmy razem w kalifornijskim klubie historycznym, ale Diego zawsze sie trzyma na dystans. Czego on chce, Pete?

– Nie wiem. Spytal mnie tylko, czy mozesz sie z nim spotkac po lekcjach przy bramie boiska. Jesli masz czas. Zachowywal sie, jakby to bylo cos waznego.

– Moze potrzebuje uslug Trzech Detektywow – powiedzial Jupiter z nadzieja. Zespol detektywistyczny, skladajacy sie z Jupitera, Pete’a i Boba, od dosc dawna nie pracowal nad zadna sprawa.

Pete wzruszyl ramionami.

– Moze. Ale chce sie zobaczyc tylko z toba.

– Pojdziemy na spotkanie wszyscy razem – zdecydowal Jupe.

Pete i Bob przytakneli i podazyli za swym pulchnym przyjacielem. Przywykli do robienia tego, co chcial Jupiter. Jako glowa zespolu, Jupe podejmowal wiekszosc decyzji. Czasami dwaj pozostali chlopcy przeciwstawiali mu sie. Pete miewal zastrzezenia do zwyczaju Jupe’a pakowania sie smialo w niebezpieczenstwo, gdy pracowali nad jakas tajemnicza sprawa. Bob, drobny i rozmilowany w nauce, podziwial zywa inteligencje Jupe’a, ale od czasu do czasu oburzala go arbitralnosc przyjaciela. Niemniej jednak, z Jupiterem zycie nigdy nie bylo nudne. Mial niesamowita umiejetnosc wyweszenia tajemnicy i znajdowania podniecajacych przygod. Wszyscy trzej byli wiec niemal zawsze najlepszymi przyjaciolmi.

Jupiter wiodl ich teraz wokol naroznika szkoly, w cicha ulice, posrodku ktorej biegl trawnik. W dole ulicy, za domami rozciagalo sie lekkoatletyczne boisko szkolne. Chlopcy kulili sie w swych wiatrowkach, W to czwartkowe listopadowe popoludnie wprawdzie swiecilo slonce, ale dal chlodny, dokuczliwy wiatr.

– Nie widze Diega – powiedzial Bob, patrzac uwaznie przez swe okulary, gdy zblizali sie do bramy.

– Za to jest ktos inny! – jeknal Pete.

Zaraz pod brama boiska stala zaparkowana mala, otwarta ciezarowka, jeden z tych pojazdow, jakich uzywaja ranczerzy. Tegi, krepy mezczyzna w kowbojskim kapeluszu, drelichowej kurtce, dzinsach i wysokich butach przysiadl na przednim zderzaku wozu. Obok niego, nonszalancko rozparty, siedzial wysoki chudy chlopiec z dlugim nosem. Na drzwiach ciezarowki pieknymi, zlotymi literami napisano: “Ranczo Norrisa”.

– Chudy Norris! – skrzywil sie Bob.

– Co on robi…

Bob nie zdazyl skonczyc zdania, gdy wysoki chlopiec dostrzegl ich i zawolal:

– Ach, czyz to nie tluscioszek Sherlock Holmes i jego dwa durne psy goncze! – rozesmial sie w nieprzyjemny sposob.

Chudy, czyli E. Skinner Norris byl odwiecznym wrogiem Trzech Detektywow. Rozpieszczony syn zamoznego biznesmena, Chudy popisywal sie stale, usilujac udowodnic, ze jest madrzejszy od Jupitera. Nigdy mu sie to nie udalo, ale zdolal przysporzyc detektywom wiele klopotow. Byl w lepszej od nich sytuacji – o pare lat starszy, mial prawo jazdy oraz wlasny sportowy samochod. Detektywi zazdroscili mu tego z taka sama sila, z jaka nie cierpieli jego napastliwosci.

Nie sposob bylo Jupiterowi zignorowac ostatniej zniewagi Chudego. Zatrzymal sie nie opodal bramy i zapytal z ironia w glosie:

– Czy ktos cos mowil, Bob?

– Z pewnoscia nikogo nie widze – odpowiedzial Bob.

– Ale ja z pewnoscia kogos czuje – Pete pociagnal nosem. – Kogos albo cos.

Krepy kowboj rozesmial sie i popatrzyl na Chudego. Wysoki chlopak poczerwienial. Ruszyl wyzywajaco na detektywow, zaciskajac piesci. Wlasnie szykowal sie do riposty, gdy rozlegl sie czyjs glos:

– Jupiterze Jones! Przepraszam za spoznienie. Mam wielka prosbe do ciebie.

Z bramy boiska wyszedl smukly, czarnowlosy i czarnooki chlopiec. Trzymal sie tak prosto, ze wydawal sie wyzszy, niz byl w istocie. Nosil stare, obcisle dzinsy, niskie buty do konnej jazdy i obszerna biala koszule z kolorowym haftem. Mowil po angielsku bez akcentu, ale jego sposob bycia wskazywal na zwiazki ze stara hiszpanska kultura.

– Jaka masz prosbe, Diego? – zapytal Jupiter.

Chudy Norris zasmial sie.

– Hej, Grubasku, kolegujesz sie teraz z przybledami? Na to wyglada. Dlaczego nie pomozesz odeslac go z powrotem do Meksyku? Zrobilbys nam wszystkim przysluge.

Diego Alvaro zawrocil na piecie. Tak szybko i zwinnie, ze stanal przed Chudym, nim ten przestal sie smiac.

– Odwolaj to – powiedzial. – Przepros.

Nizszy o glowe, mlodszy i o wiele szczuplejszy od Norrisa, Diego stal niewzruszenie przed swoim przeciwnikiem. Wygladal dostojnie niczym hiszpanski don.

– Zglupiales, nie przepraszam Meksykanow – powiedzial Chudy.

Diego bez slowa uderzyl Chudego w drwiaco usmiechnieta twarz.

– Ty, maly…!

Jednym ciosem Chudy powalil mniejszego chlopca. Diego zerwal sie natychmiast i staral sie zadac cios Chudemu. Znowu zostal powalony. Wstal, padl, znowu wstal. Chudy przestal sie usmiechac. Odepchnal Diega daleko, az na jezdnie i rozgladal sie, jakby chcial, by ktos przerwal nierowna walke.

– Hej! Niech ktos zabierze tego malego smiecia…

Jupiter i Pete ruszyli do nich. Krepy kowboj zeskoczyl ze smiechem ze zderzaka.

– Dobra, Alvaro – powiedzial – skoncz z tym. Oberwiesz…

– NIE!

Wszyscy znieruchomieli na ten okrzyk. Wydal go mezczyzna, ktory pojawil sie w tym momencie. Wygladal jak starsza replika Diega. Choc znacznie wyzszy, mial te sama smukla, zwarta budowe ciala i te same czarne wlosy i oczy. Nosil rowniez stare dzinsy, zdarte buty do konnej jazdy i haftowana koszule; jego byla czarna, wyblakla, z czerwonym i zoltym obszyciem; czarne sombrero ozdobione bylo muszelkami ze srebra. Twarz mial harda, spojrzenie zimne i twarde.

– Nikt nie bedzie sie do tego wtracal – powiedzial oschle. – Chlopcy musza rozegrac to miedzy soba.

Kowboj wzruszyl ramionami i oparl sie o swoj woz. Detektywi, oniesmieleni zawzietoscia przybysza, tylko patrzyli. Chudy spojrzal na wszystkich i odwrocil sie do Diega. Mniejszy chlopiec uniosl piesci i ruszyl naprzod.

– Okay, prosisz sie o to! – warknal Chudy i zszedl z kraweznika.

Dwaj chlopcy zmagali sie na przestrzeni miedzy mala ciezarowka a zaparkowanym dalej samochodem. W pewnej chwili Chudy skoczyl w tyl, zeby nabrac rozpedu do ostatecznego, miazdzacego ciosu.

– Uwazaj! – krzykneli rownoczesnie Bob i Pete.

Cofnawszy sie gwaltownie, Chudy znalazl sie na wprost nadjezdzajacego samochodu! Nie spuszczal oczu z Diega i nie zdawal sobie sprawy z niebezpieczenstwa, w jakim sie znalazl.

Zapiszczaly hamulce, ale samochod nie zatrzymal sie w pore.

Diego rzucil sie dziko ku Chudemu i z calym rozpedem uderzyl go ramieniem, usilujac zepchnac z linii nadjezdzajacego samochodu. Obaj potoczyli sie na chodnik, podczas gdy samochod minal ich z poslizgiem i zatrzymal sie pare metrow dalej.

Obaj chlopcy lezeli nieruchomo na chodniku. Pelni przerazenia wszyscy obserwujacy walke podbiegli do nich.

Diego poruszyl sie wreszcie i podniosl wolno, usmiechniety. Nie byl nawet zadrasniety! Chudemu tez sie nic nie stalo. Natarcie Diega rzucilo go w bezpieczne miejsce, poza linie jazdy samochodu.

Bob i Pete z szerokim usmiechem klepali Diega po plecach, a kierowca samochodu szedl do nich spiesznie.

– Co za blyskawiczna reakcja, synu! Nic ci sie nie stalo?

Diego potrzasnal przeczaco glowa. Kierowca podziekowal mu, upewnil sie, czy Chudy nie jest ranny, i odjechal. Chudy lezal ciagle na chodniku, blady i wstrzasniety.

– Szczescie! Piekielne szczescie – mruczal kowboj, pomagajac Chudemu sie podniesc.

– Chy… chyba on mnie uratowal – wystekal Chudy.

– No pewnie! – wykrzyknal Pete. – Podziekuj mu lepiej.

Chudy skinal niechetnie glowa.

– Dzieki, Alvaro.

– Dzieki? To wszystko? – powiedzial Diego.

– Co? – nie pojmowal Chudy.

– Nie slyszalem, zebys przeprosil – powiedzial Diego spokojnie.

Chudy patrzyl w oslupieniu na szczuplego chlopca.

– Odwolaj, co powiedziales – zazadal Diego.

Chudy poczerwienial.

– Dobra, odwoluje, jesli to tyle dla ciebie znaczy. Ja…

– To mnie satysfakcjonuje – oswiadczyl Diego. Odwrocil sie i odszedl.

– Hej, ty… – zaczal Chudy, ale zobaczyl szerokie usmiechy Boba, Pete’a i Jupitera. Jego waska twarz zaplonela ze zlosci. Ruszyl szybko do pikapa.

– Cody! – krzyknal do kowboja. – Zabieramy sie stad.

Kowboj popatrzyl na Diega i srogiego nieznajomego, ktory stal teraz obok chlopca.

– Wy dwaj narobiliscie sobie wlasnie mase klopotow – powiedzial.

Wsiadl do swego wozu i odjechal wraz z Chudym.

Rozdzial 2. Duma Alvarow

Podczas gdy pogrozka Cody’ego wciaz pobrzmiewala w uszach Trzech Detektywow, Diego z trwoga patrzyl za odjezdzajaca polciezarowka.

– Moja glupia duma! – zawolal. – To nas zrujnuje!

– Nie, Diego! – odezwal sie nieznajomy. – Postapiles slusznie. Alvarowie zawsze stawiaja na pierwszym miejscu dume i honor.

Diego odwrocil sie do chlopcow.

– To moj brat Pico. Jest glowa rodziny. Bracie, to moi przyjaciele: Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews.

Powazny i ceremonialny Pico sklonil sie chlopcom. Mogl miec nie wiecej niz dwadziescia piec lat, ale sprawial wrazenie starego szlachcica hiszpanskiego, mimo wytartych dzinsow i znoszonej koszuli.

– Senores. To zaszczyt was poznac.

– De nada – powiedzial Jupiter z uklonem.

– Ach – Pico usmiechnal sie. – Mowisz po hiszpansku, Jupiterze?

– Czytam, ale naprawde mowic nie potrafie – odpowiedzial Jupiter troche zawstydzony. – W kazdym razie nie tak, jak po angielsku.

– Nie masz potrzeby mowic dwoma jezykami – powiedzial Pico uprzejmie. – Co do nas, jestesmy dumni z naszego dziedzictwa, wiec mowimy takze po hiszpansku. Ale jestesmy Amerykanami, jak wy, i rowniez angielski jest naszym jezykiem.

Nim Jupe zdazyl odpowiedziec, Pete wtracil niecierpliwie:

– Co ten facet Cody mial na mysli, mowiac, ze narobiliscie sobie mase klopotow?

– Takie tam pogrozki bez znaczenia – powiedzial wzgardliwie Pico.

– Nie wiem, Pico – odezwal sie Diego z niepokojem. – Pan Norris…

– Nie zawracaj innym glowy naszymi klopotami, Diego.

– Macie wiec jakies klopoty? Z Codym i Chudym Norrisem? – zapytal Jupiter.

– Drobnostki – odpowiedzial Pico.

– Nie nazwalbym kradziezy rancza drobnostka! – wybuchnal Diego. Bob i Pete byli zaskoczeni.

– Wasze ranczo? Jak…?

– Uspokoj sie, Diego. Kradziez to mocne slowo – powiedzial Pico.

– A jakie slowo byloby wlasciwe? – zapytal Jupiter.

Pico namyslal sie chwile.

– Pare miesiecy temu pan Norris kupil ranczo sasiadujace z naszym. Planuje kupienie innych w poblizu, mysle, ze traktuje to jako inwestycje. Chcial nabyc tez nasze ranczo, ale to wszystko, co posiadamy, i choc oferowal dobra cene, odmowilismy. To go dosc rozgniewalo.

– Wsciekl sie jak ogier na uwiezi – wtracil z usmiechem Diego.

– Widzicie – kontynuowal Pico – na naszej ziemi jest stara tama na rzece Santa Inez i rezerwuar wodny. Panu Norrisowi potrzeba wody dla duzego rancza. Gdy odmowilismy sprzedazy, oferowal wiecej pieniedzy. Kiedy wciaz odmawialismy, staral sie dowiesc, ze nasza stara, hiszpanska koncesja gruntowa jest nieprawomocna. Ona jednak jest prawomocna. To jest nasza ziemia.

– Nawet kazal Cody’emu, zeby doniosl szeryfowi, ze nasze ranczo stanowi zagrozenie pozarowe, bo nie mamy dosc pracownikow – dodal z gniewem Diego.

– Kim jest Cody? – zapytal Bob.

– Zarzadza ranczem Norrisa. Pan Norris jest biznesmenem. Nie zna sie na prowadzeniu rancza – wyjasnil Pico.

– Ale szeryf nie uwierzyl slowom Cody’ego? Nic wiec wam nie zagraza? – upewnial sie Pete.

Pico westchnal.

– Utrzymujemy sie sami, ale mamy niewiele pieniedzy. Zalegalismy z podatkami. Pan Norris dowiedzial sie o tym i robil starania, zeby zarzad ziemski przejal ranczo. Wtedy moglby je od nich kupic. Musielismy szybko zaplacic podatki, wiec…

– Zaciagneliscie dlug hipoteczny – domyslil sie Jupiter.

Pete zmarszczyl czolo.

– Co to jest, Jupe, dlug hipoteczny?

– Pozyczka pod zastaw domu lub ziemi, albo jedno i drugie – wyjasnil Jupiter. – Jesli nie splacisz pozyczki, bank przejmuje dom lub ziemie.

– To znaczy, ze wzieliscie pozyczke, by zaplacic podatki, zeby zarzad nie przejal rancza, ale musicie splacic pozyczke, zeby bank nie zabral wam domu albo ziemi! – powiedzial Pete. – Dla mnie to jak uciec z deszczu pod rynne.

– Nie – powiedzial Jupiter. – Podatki trzeba zaplacic od razu, a pozyczke splaca sie w malych ratach. Pozyczka jest kosztowniejsza, bo musisz placic procenty od sumy, ale zyskujesz czas i latwiej dokonywac malych splat.

– Z tym, ze Meksyko-Amerykanie, ktorzy maja wiecej ziemi niz pieniedzy, nie zawsze uzyskuja w Kalifornii pozyczke bankowa – zauwazyl gniewnie Pico.

– Pozyczki hipotecznej udzielil nam stary przyjaciel i sasiad, Emiliano Paz. Teraz nie mozemy jej splacic i dlatego zwracamy sie do ciebie, Jupiterze.

– Do mnie?

– Poki zyje, nie sprzedamy wiecej ziemi Alvarow – mowil Pico z zawzietoscia w glosie. – Przez wiele pokolen Alvarowie zgromadzili duzo mebli, dziel sztuki, ksiazek, strojow, narzedzi… Rozstawanie sie z rodzinnymi pamiatkami jest dla nas bolesne, ale musimy wplacic pieniadze i przyszedl czas na sprzedanie tego, co sie da. Slyszalem, ze twoj wujek Tytus kupuje takie rzeczy i placi przyzwoicie.

– Jeszcze jak kupuje! – wykrzyknal Pete. – Im starsze rzeczy, tym lepiej.

– Mysle, ze wujek Tytus bedzie zachwycony – powiedzial Jupiter. – Chodzmy.

Jupiter byl sierota i mieszkal ze swym wujkiem Tytusem i ciocia Matylda na przedmiesciu Rocky Beach. Naprzeciw ich malego domu znajdowala sie rodzinna firma – sklad zlomu Jonesa. Wszyscy, jak dlugie i szerokie wybrzeze poludniowej Kalifornii, znali te nadzwyczajna rupieciarnie. Znajdowaly sie tam nie tylko zwykle uzywane rzeczy, jak stare rury i dzwigary stalowe, tanie meble i przyrzady, ale rowniez prawdziwe skarby, ktore wujek Tytus kolekcjonowal: stare marmurowe urzadzenia lazienek, kraty z kutego zelaza, rzezbione drewniane plyty na boazerie.

Codzienna prace w skladzie wujek Tytus pozostawial cioci Matyldzie. Sam byl bardziej zainteresowany skupywaniem przedmiotow, ktore pozniej sprzedawali. Bral udzial we wszystkich wyprzedazach i licytacjach. Nic nie sprawialo mu wiekszej radosci, niz okazyjny zakup jakiegos starego dobytku rodzinnego. Jak przewidzieli Jupe i Pete, oferta Alvarow go zachwycila.

– Na co czekamy? – zapytal z blyszczacymi oczami.

Pare minut pozniej ciezarowka Jonesow jechala na polnoc, zostawiajac za soba Ocean Spokojny i zmierzajac ku nadbrzeznym gorom i ranczu Alvarow. Za kierownica siedzial Hans, jeden z dwu Bawarczykow pracujacych w skladzie, obok Tytus i Diego. Jupiter, Pete, Bob i Pico jechali na platformie otwartej ciezarowki. Listopadowe popoludnie bylo wciaz sloneczne, ale nad gorami zbieraly sie czarne chmury.

– Jak myslicie, czy te chmury przyniosa wreszcie troche deszczu? – zapytal Bob.

Nie padalo od maja i kazdego dnia oczekiwano nadejscia zimowych deszczy.

Pico wzruszyl ramionami.

– Moze. To nie pierwsze chmury, jakie pojawily sie tej jesieni. Przydalby sie deszcz, i to jak najszybciej. Szczesliwie ranczo Alvarow ma rezerwuar wodny, ale powinien byc wypelniany kazdego roku. A teraz poziom wody jest bardzo niski.

Pico spogladal na wyschniety brunatny krajobraz z jasniejszymi plamami przykurzonej zieleni debow.

– Kiedys byly to ziemie Alvarow – powiedzial. – W gore i w dol wybrzeza i daleko poza gory. Ponad dwadziescia tysiecy akrow.

Bob pokiwal glowa.

– Hacjenda Alvarow. Uczylismy sie o tym w szkole. Ziemia nadana przez krola Hiszpanii.

– Tak – powiedzial Pico. – Nasza rodzina mieszka tu od dawna. Juan Cabrillo, pierwszy Europejczyk, odkrywca Kalifornii, zajal ja dla Hiszpanii w 1542 roku. Ale Carlos Alvaro byl w Ameryce jeszcze wczesniej! Byl zolnierzem konkwistadorow Hernana Cortesa, gdy ten w 1521 roku rozgromil Aztekow i podbil poludniowy Meksyk.

– O rany, o sto lat wczesniej, nim kolonisci wyladowali w Plymouth Rock! – wykrzyknal Pete.

– Kiedy Alvarowie przybyli do Kalifornii? – zapytal Jupiter.

– Znacznie pozniej – odparl Pico. – Hiszpanie osiedlili sie w Kalifornii dopiero w dwiescie lat po odkryciu jej przez Cabrilla. Kalifornia lezala bardzo daleko od miasta Meksyk, stolicy Nowej Hiszpanii, i dostepu do niej bronili wojowniczy Indianie. Poczatkowo Hiszpanie mogli dotrzec do Kalifornii tylko morzem.

– Nawet mysleli, ze Kalifornia jest wyspa, prawda? – powiedzial Jupe.

Pico skinal glowa.

– Przez pewien czas. Pozniej, w 1769 roku, kapitan Gaspar de Portola poprowadzil ekspedycje na polnoc i dotarl ladem do San Diego. Przybyl z nim moj przodek, porucznik Rodrigo Alvaro. Portola poszedl dalej, odkryl zatoke San Francisco i na koniec, w 1770 roku, zalozyl osade w Monterey. W drodze na polnoc moj przodek Rodrigo zobaczyl te obszary, gdzie dzis znajduje sie Rocky Beach, i pozniej zdecydowal sie tutaj osiedlic. Ubiegal sie o ziemie u gubernatora prowincji w Kalifornii i w 1784 roku zostala mu nadana.

– Myslalem, ze dostal ziemie od krola Hiszpanii – wtracil Pete.

– W pewnym sensie – przytaknal Pico. – Caly obszar Nowej Hiszpanii nalezal oficjalnie do krola. Gubernatorzy Meksyku i Kalifornii mogli jednak nadawac ziemie w jego imieniu. Rodrigo otrzymal piec mil kwadratowych, co stanowi ponad dwadziescia dwa tysiace akrow. Teraz zostalo nam tylko sto akrow.

– Co sie stalo z reszta? – zapytal Bob.

– Hm? – Pico spogladal w dal. – W jakis sposob dokonala sie sprawiedliwosc. My, Hiszpanie, odebralismy ziemie Indianom, inni zabrali ja nam. Bylo wielu potomkow Alvarow w ciagu lat i ziemie wielokrotnie dzielono. Czesc sprzedano, czesc rozdano, czesc rozkradziono za pomoca roznych oszustw urzednikow kolonialnych. Tyle bylo tej ziemi, ze to wszystko zdawalo sie nie miec znaczenia.

Kiedy w 1848 roku Kalifornia stala sie czescia Stanow Zjednoczonych, zaczeto kwestionowac prawa wlasnosci i obarczac wlascicieli podatkami. Powoli ranczo stalo sie zbyt male, by przynosic zyski. Ale nasza rodzina zawsze byla dumna ze swego hiszpansko-meksykanskiego dziedzictwa. Nosze imie po ostatnim meksykanskim gubernatorze Kalifornii, Pio Pico, a pomnik wielkiego Cortesa wciaz stoi na terenie naszej posiadlosci. Alvarowie nie rezygnowali z uprawiania ziemi. Kiedy ranczo przestawalo byc oplacalne, sprzedawali tylko czesc gruntow, zeby miec na zycie.

– A pan Norris chce zabrac reszte! – wykrzyknal Pete.

Назад Дальше