– Nie dostanie – powiedzial Pico z moca. – To uboga ziemia i nie starcza jej teraz na hodowanie bydla, ale trzymamy kilka koni, zasadzilismy drzewa awokado i uprawiamy troche warzyw. Moj ojciec i wuj, ktorzy juz nie zyja, czesto, zeby utrzymac ranczo, pracowali w miescie. Jesli bedzie trzeba, Diego i ja zrobimy to samo.
Szosa lokalna, ktora jechali, prowadzila przez pagorkowaty teren na polnoc. Teraz osiagneli odcinek biegnacy przez rozlegla, otwarta przestrzen, zupelnie plaska, pozniej zataczal on szeroki luk w lewo, na zachod. W polowie krzywizny odgaleziala sie w prawo kreta bita droga. Pico wskazal na nia.
– Biegnie przez ranczo Norrisa.
Detektywi dostrzegli w oddali zabudowania gospodarskie, ale nie mogli rozroznic stojacych przy nich pojazdow. Byli ciekawi, czy Chudy i Cody wrocili.
Zatoczywszy luk szosa biegla przez maly, kamienny most nad wyschnietym korytem rzeki.
– To rzeka Santa Inez, granica naszej ziemi – powiedzial Pico. – Nie bedzie w niej wody, poki nie przyjda deszcze. Nasza tama na rzece jest o mile dalej na polnoc, u czola tych grzbietow.
Grzbiety gorskie, o ktorych mowil Pico, zaczynaly sie zaraz za rzeka i wznosily w prawo od szosy lokalnej. Stanowily zespol malych, stromych i waskich wzgorz, ktore opadaly w dol z gor na polnocy, niczym dlugie palce.
Gdy ciezarowka minela ostatni grzbiet, Pico wskazal na jego szczyt. Widnial tam, czarny na tle nieba, duzy posag mezczyzny na koniu. Jedna reka mezczyzny byla wzniesiona w gore, jakby dawal znak niewidzialnej armii, by szla za nim.
– Konkwistador Cortes – powiedzial Pico z duma. – Symbol Alvarow. Pomnik zrobili Indianie niemal dwiescie lat temu. Cortes jest naszym bohaterem.
Za ostatnim wzgorzem teren byl znowu plaski, a droga przeciela nastepny most nad glebokim, suchym wawozem.
– Kolejna wyschnieta rzeka? – zapytal Pete.
– Dobrze by bylo – powiedzial Pico. – To tylko strumien. Woda gromadzi sie w nim po silnej burzy, ale nie zasila go, jak rzeke Santa Inez, woda z gor.
Ciezarowka skrecila teraz w prawo, na bita droge, wzdluz ktorej rosly drzewa awokado. Wkrotce skrecila ponownie w prawo, wjezdzajac na rozlegle, nagie podworze.
– Witajcie w hacjendzie Alvarow – powiedzial Pico.
Po zejsciu z ciezarowki, detektywi zobaczyli dluga, niska, ceglana hacjende. Sciany miala bielone, gleboko osadzone okna i stromy dach, kryty czerwona dachowka. Dach opadal az nad frontowa werande i wsparty byl na drewnianych slupach i belkach. Na lewo od hacjendy stala ceglana stajnia. Teren przed nia byl ogrodzony plotem, tworzac korral. Poskrecane deby rosly wokol stajni i korralu, i poza hacjenda. Wszystko zdawalo sie niegoscinne i zniszczone pod listopadowym, pochmurnym niebem.
Strumien, ktory przecieli po drodze, biegl w poblizu hacjendy, a za nim wznosily sie dlugie wzgorza. Jupiter pokazal wujkowi pomnik Cortesa.
– To na sprzedaz? – spytal szybko Tytus.
– Nie, ale w stajni jest duzo rzeczy na sprzedaz – odpowiedzial Pico.
Hans podprowadzil ciezarowke pod korral, a pozostali poszli przez piaszczysty teren do stajni. Wewnatrz bylo mroczno i Pico odwiesil swoj kapelusz na kolek, aby wygodniej mu bylo pokazywac rodzinne skarby. Wujek Tytus i detektywi otworzyli szeroko oczy na ich widok.
Dlugi budynek stajni wyposazony byl do polowy w przegrody dla koni i zwykly farmerski ekwipunek. Druga polowa byla magazynem. Od podlogi po sufit zwalono tam stoly, krzesla, skrzynie, sekretery, komody, lampy naftowe, narzedzia, draperie, miski, dzbany, wanny i nawet stary dwukolowy powoz. Na widok tak bajecznych skarbow, wujek Tytus zaniemowil z wrazenia.
– Alvarowie mieli kiedys wiele domow – wyjasnial Pico. – Teraz mamy tylko hacjende, a umeblowanie pozostalych jest tutaj.
– Kupuje wszystko natychmiast! – wykrzyknal wujek Tytus.
– Patrzcie! – zawolal Bob. – Stara zbroja! Helm i pancerz.
– Miecze i siodla ze srebrnymi okuciami! – wtorowal mu Pete.
Wszyscy zaczeli szperac z zapalem. Wujek Tytus wlasnie zdazyl sie zabrac do spisywania rzeczy, gdy na dworze rozlegl sie krzyk. Wujek Tytus przerwal pisanie. Po chwili krzyczaly juz dwa glosy.
Zaczeli nasluchiwac. Znowu nadbiegl krzyk, teraz juz wyrazniejszy.
– Pozar! Pozar!
Pozar! Na leb, na szyje rzucili sie do drzwi.
Rozdzial 3. Pozar!
Gdy detektywi wybiegli ze stajni, poczuli unoszacy sie w powietrzu lekki zapach dymu. Na podworzu stali dwaj mezczyzni, machali rekami i krzyczeli:
– Pico! Diego! Tam!
– Za tama!
Pico pobladl. Z korralu widac bylo slup dymu, wznoszacy sie ku pochmurnemu niebu znad wyschnietych na braz gor na polnocy. Oznaczal najgrozniejsze ze wszystkich niebezpieczenstwo – pozar poszycia!
– Dalismy znac strazy pozarnej i zarzadowi lasow! – krzyknal jeden z mezczyzn. – Szybko, bierzcie lopaty i siekiery!
– Trzeba tam jechac! – krzyczal drugi. – Wezcie wasze konie!
– Jedzmy nasza ciezarowka! – powiedzial Jupiter.
– Dobra – zgodzil sie Pico. – Lopaty i siekiery sa w stajni.
Rosly Hans pobiegl zapuscic motor ciezarowki, a pozostali taszczyli ze stajni narzedzia. Diego i wujek Tytus wsiedli spiesznie do szoferki. Wszyscy inni stloczyli sie na otwartej platformie, uczepiwszy sie bokow, gdy ciezarowka ruszyla. Pico, bez tchu, przedstawil dwoch mezczyzn, ktorzy wszczeli alarm.
– To nasi przyjaciele, Leo Guerra i Porfirio Huerta. Ich rodziny od wielu pokolen pracowaly na hacjendzie Alvarow. Teraz Leo i Porfirio maja male domy wyzej, przy drodze, i pracuja w miescie, ale wciaz pomagaja nam na ranczu.
Dwaj niscy, czarnowlosi mezczyzni uprzejmie przywitali sie z chlopcami. Potem, gdy Hans wyjechal na waska bita droge, wiodaca ku gorom przez ranczo Alvarow, patrzyli przed siebie z niepokojem ponad dachem szoferki. Na ich suchych, wysmaganych wiatrem twarzach malowala sie troska. Tarli nerwowo rece o swe stare, polatane dzinsy.
W miare jak ciezarowka posuwala sie na polnoc, dym gestnial i niemal zdlawil swiatlo pochmurnego dnia. Detektywi tylko mgliscie zdawali sobie sprawe z tego, co mijali – ledwie mozna bylo rozpoznac ogrod warzywny z rowami nawadniajacymi i na polu stado koni, galopujacych na poludnie. Poczatkowo droga biegla rownolegle do wyschnietego strumienia i pasma wzgorz za nim. Pozniej, blizej gor, rozwidlala sie. Pozar wybuchl na wprost prawego odgalezienia. Hans skierowal ciezarowke na wyboista droge, wjezdzajac w rozchodzacy sie wokol dym. Droga skrecala do suchego strumienia, ktory konczyl sie nagle u stop wysokiego, skalistego wzgorza. Zaraz za tym punktem konczylo sie samo wzgorze i ciezarowka minela stara, kamienna tame na prawo od drogi. Ponizej tamy, wyschniete koryto Santa Inez zataczalo luk na poludniowy wschod, wzdluz przeciwleglego zbocza dlugiego wzgorza. Powyzej tamy znajdowal sie rezerwuar – nie wiekszy od waskiego stawu u podnoza niskiej gory. Gdy ciezarowka objezdzala dookola staw, ukazaly sie skaczace w gore przez dym plomienie.
– Stac! – krzyknal Pico.
Ciezarowka zahamowala ze zgrzytem, niecale sto metrow od nacierajacego ognia, i wszyscy wysiedli.
– Rozstawcie sie jak najszerzej i niech kazdy wykarczuje kawalek poszycia – komenderowal Pico. – Ziemie rzucajcie w strone plomieni. Moze zdolamy skierowac ogien do stawu! Szybko!
Powyzej stawu, za tama, ogien wypalil szerokie polkole po obu stronach rzeki. Czern spalonego poszycia powiekszala sie zastraszajaco. Dym unosil sie znad niej, a plomienie wyskakiwaly w gore, niczym chowajace sie gdzies przy ziemi diabliki. Zywe, szarozielone zarosla w sekunde zmienily sie w sczerniale popioly.
– Dobrze, ze prawie nie ma wiatru! – zawolal Pete. – Kopac, chlopaki!
Rozstawiali sie na wprost nadciagajacej wolno linii ognia, po lewej stronie rzeki, i wzieli sie do wycinania drzewek, wyrywania poszycia i kopania plytkiego rowu, rzucajac ziemie w strone ognia.
– Patrzcie! – Bob wskazal drugi brzeg rzeki. – Przyjechal Chudy i ten rzadca Cody!
Za rzeka Chudy, rzadca i jeszcze wielu mezczyzn wysypywalo sie z polciezarowki Norrisa i dwu innych ciezarowek. Uzbrojeni w lopaty i siekiery wszczeli po swej stronie walke z pozarem. Jupiter zauwazyl, ze byl tam nawet pan Norris, ktory wymachujac rekami rzucal rozkazy.
Obie grupy walczyly z ogniem, ledwie widzac sie nawzajem przez dym i plomienie. Zdawalo sie, ze trwalo to cale godziny, ale sadzac z wysokosci slonca, ukazujacego sie od czasu do czasu przez dym i ciemniejace chmury, nie minelo wiecej niz pol godziny od przybycia obu ekip.
Przyjechali ludzie z zarzadu lasow, z cysternami chemikalii i buldozerami. Pomocnicy szeryfa przylaczyli sie do grupy Alvarow i Norrisow. Wozy strazy pozarnej nadciagaly z Rocky Beach i ze wszystkich okolic. Wozy z pompami podjechaly tylem do stawu i rzeki i wkrotce potezny strumien wody uderzyl w nacierajace plomienie.
Wszystkie ciezarowki wyslano po oczekujacych ochotnikow. Odjechal Hans, a po drugiej stronie stawu ciezarowki Norrisow pedzily na poludnie, do szosy lokalnej.
Kilka helikopterow i samolotow nurkowalo nisko nad plomieniami i dymem, wylewajac na nie zbiorniki wody i tlumiacych ogien chemikaliow. Niektore przelatywaly az za gory, nad niewidoczny stad pozar. Inne oblewaly swym ladunkiem walczace z ogniem ekipy.
Przez nastepna godzine wydawalo sie, ze zmagania sa bezowocne. Plomienie postepowaly coraz dalej. Wszyscy musieli sie cofac, zeby dym ich nie dlawil. Ale brak wiatru i szybka akcja tak po stronie Alvarow, jak i Norrisow, powoli przynosila efekty. Ogien w koncu jakby sie zawahal. Wciaz buchal wsciekle, okrywajac gestym dymem niebo i ziemie, ale zdawal sie tylko pozorowac natarcie, stapajac w miejscu, jak unieruchomiona armia.
Zostal wiec zatrzymany, ale nie ugaszony! Ciezarowki nie przestawaly jezdzic tam i z powrotem, przywozac nowych ochotnikow z odleglej szosy.
– Nie ustawajcie! – krzyczal kapitan strazakow. – W kazdej chwili moze zaczac sie znow rozprzestrzeniac!
Dziesiec minut pozniej Jupiter wyprostowal sie ze znuzeniem, by otrzec spocona twarz. Cos go pacnelo w policzek i wykrzyknal:
– Deszcz! Pico! Wujku Tytusie! Pada!
Powoli spadaly wielkie ciezkie krople. Rozciagnieci w dluga linie, walczacy z ogniem przerwali prace i spogladali w gore. Wtem niebo jakby sie otworzylo i na ich poczerniale od dymu twarze runal istny potop. Rozbrzmial wielki zgodny okrzyk radosci, a ogien syczal i parowal.
– Deszcz! – radowal sie Bob, podstawiajac umazana sadza twarz pod nawalnice wody. Co pewien czas rozlegal sie grzmot.
Dym roznosil sie wokol i jezyki plomieni wciaz lizaly zweglone zbocza, ale niebezpieczenstwo juz minelo. Ochotnicy zbierali sie do odjazdu, zostawiajac reszte pracy strazakom i sluzbie lesnej.
Ludzie Alvarow, umorusani, mokrzy i zmeczeni, zgromadzili sie na bitej drodze kolo tamy. Hans nie wrocil jeszcze z ostatniej tury. Ulewa zaczela slabnac, przeszla w rownomierna mzawke i niebo poznego popoludnia troche przejasnialo.
– Chodzcie – powiedzial Pico. – Mozemy wrocic pieszo. To niecala mila, rozgrzejemy sie w ruchu. Zmeczeni, przemoczeni, ale szczesliwi chlopcy pomaszerowali w dol wraz z innymi. Waska bita droga, blotnista od deszczu, zatloczona byla ciezarowkami i pieszymi, zmierzajacymi wolno na poludnie. Na wprost majaczyl wysoki grzbiet, oddzielajacy Santa Inez od wyschnietego strumienia.
Pico obrzucil spojrzeniem tlumy grzeznace w blocie i pociagnal za soba swych towarzyszy.
– Tedy jest krotsza i przyjemniejsza droga do hacjendy – wyjasnil detektywom i wujkowi Tytusowi.
Poszli skrajem tamy i znalezli sie na wielkim, pokrytym niskimi zaroslami wzniesieniu u stop wysokiego pasma wzgorz. Bylo to wzniesienie, ktore zamykalo strumien po zachodniej stronie. Niewyrazna sciezka wiodla w dol do koryta rzeki. Nim zeszli w dol, obejrzeli sie za siebie. Caly obszar powyzej tamy, po obu stronach rzeki, byl zniszczony przez ogien.
– Spalona ziemia nie zdola zatrzymac wody – powiedzial posepnie Leo Guerra. – Jesli bedzie dalej padalo, dojdzie do powodzi.
Szli spiesznie w dol wzniesienia i wzdluz blotnistego teraz koryta Santa Inez. Po drugiej stronie rzeki przebiegala bita droga, prowadzaca przez ranczo Norrisow. Byla rowniez zatloczona pojazdami i ludzmi wracajacymi na szose lokalna. Detektywi dostrzegli sunaca wolno polciezarowke Norrisow. Chudy siedzial wraz z innymi na platformie. Zobaczyl chlopcow po drugiej stronie rzeki, ale nawet on byl zbyt zmeczony, by zareagowac.
– Czy to juz ziemia Norrisow? – zapytal Bob.
Pico skinal glowa.
– Rzeka stanowi nasza granice, od szosy lokalnej az po tame. Potem granica biegnie na polnocny wschod, przez krotki odcinek w gorach. Tama i rzeka powyzej niej znajduja sie w calosci na naszej ziemi.
Wysokie skaliste wzniesienie na prawo od nich obnizylo sie. Detektywi mogli teraz widziec poza nim kilka dlugich wzgorz, wybiegajacych na poludnie. Pico wszedl na trawiasty szlak, odbijajacy od koryta rzeki i wiodacy przez male pagorki. Maszerowali, rozciagnieci w dlugi sznur, i podziwiali nie dotkniety ogniem krajobraz. Pagorki byly porosniete rzadkimi, niskimi zaroslami, miedzy ktorymi przeswiecaly brazowe skaly. Dym wciaz unosil sie w powietrzu, ale deszcz niemal ustal. Slonce na chwile przebilo sie przez chmury i zaszlo.
Pete mial wciaz dosc sil, by isc szybko, a Jupiter zbyt sie niecierpliwil, by marudzic. Wkrotce obaj wysuneli sie na czolo pochodu. Gdy wspinali sie po zboczu ostatniego wzgorza, odbili juz od reszty o dziesiec lub dwadziescia metrow.
– Jupe! – wykrzyknal Pete wskazujac w gore.
Wysoko, na gorskim grzbiecie nad nimi, przez snujacy sie dym przebijal sie mezczyzna na wielkim, czarnym koniu! Chlopcy wpatrywali sie w polmroku w szarzujacego wierzchowca, ktorego potezne kopyta bily przesycone dymem powietrze i ktorego glowa…
– On… on… – wyjakal Jupiter. – On nie ma glowy!
Stojacy deba na grani wielki kon byl stworem bezglowym.
– Uciekajmy! – wykrzyknal Pete.