Dobry omen - Neil Gaiman


Terry Pratchett

Dobry Omen

Tytuł oryginału: Good omens

przełożyli

Juliusz Wilczur Garztecki

Jacek Gałązka

Opowiadanie o pewnych zdarzeniach z ostatnich jedenastu lat historii ludzkości oparte na solidnej podstawie, co niebawem zostanie wykazane.

Przistoynych i akuratnych profecyi Agnes Nutter zebranych, zre­dagowanych i opatrzonych wielce pouczającymi przypisami, tudzież naukami dla mądrych tego świata przez Neila Gaimana i Terry'ego Pratchetta.

DRAMATIS PERSONAE

ISTOTY NIEZIEMSKIE

Bóg (Bóg)

Metatron (głos Boga)

Azirafal (anioł i antykwariusz na pół etatu)

Szatan (anioł upadły, Wielki Adwersarz)

Belzebub (anioł równie upadły, książę, następca tronu Piekieł)

Hastur (upadły anioł, książę Piekieł)

Ligur (także upadły anioł i książę Piekieł)

Crowley (anioł, który może nie upadł, lecz zsunął się odrobinę za nisko)

JEŹDŹCY APOKALIPSY

ŚMIERĆ (Śmierć)

Wojna (Wojna)

Głód (Głód)

Powietrze (Powietrze, przeważnie morowe)

LUDZIE

Nie-Cudzołóż Pulsifer (tropiciel wiedźm)

AgnesNutter (prorokini)

Newton Pulsifer (referent działu płac i szeregowy tropiciel wiedźm)

Anathema Device (okultystka praktykująca i profesjonalna spadkobierczyni)

Shadwell (sierżant, tropiciel wiedźm)

Madame Tracy (Podmalowana Jezebel [przyjmuje rano oraz w czwartki po telefonicznym uzgodnieniu] i medium)

Siostra Mary Złotousta (czarna zakonnica według reguły św. Berylii)

Mr Young (ojciec)

Mr Tyler (prezes Stowarzyszenia Rezydentów) Posłaniec

ONI

Adam (Antychryst)

Pepper (dziewczynka)

Wensleydale (chłopiec)

Brian (chłopiec)

ChórTybetańczyków, Obcych, Amerykanów, Atlantów oraz innych rzadkich a dziwacznych stworów dni ostatnich

a także

Pies (diaboliczne psisko i postrach okolicznych kotów)

NA POCZĄTKU[1] ...

Dzień był piękny. Jak wszystkie do tej pory. Upłynęło ich aż siedem, a przy tym nikt jeszcze nie wymyślił deszczu. Niestety na wschód od Ede­nu już zbierały się chmury zwiastujące nadejście pierwszej prawdzi­wej burzy z piorunami.

Anioł - Strażnik Bramy Wschodniej rozpiął skrzydła nad gło­wą, chroniąc włosy przed przybierającym na sile deszczem.

— Przepraszam, ale nie dosłyszałem. Czy zechciałbyś powtó­rzyć? — zaproponował wężowi.

— Mówiłem, że i ten ostatni też na nic. Klops. Klapa.

— Ach tak... - mruknął anioł imieniem Azirafal.

— Moim skromnym zdaniem, trochę przedobrzyliście - cią­gnął wąż. — Wiesz, chodzi o ten pierwszy raz, no, pierwsza prze­pustka... etc. Swoją drogą zupełnie nie rozumiem, co też może być złego w tym, że ktoś chce poznać różnicę między dobrem i złem.

— Musi coś być... Na pewno coś jest... - odparł Azirafal tonem niedwuznacznie wskazującym, iż on sam nie ma bladego pojęcia, co może być złego w chęci poznania, ba, że sprawa ta wyraźnie go niepokoi. - W przeciwnym razie ty wcale nie byłbyś w to zamie­szany.

— Powiedzieli mi tylko: Zrób trochę bigosu, tam... wiesz... — wyznał wąż, znany też pod nazwiskiem Crowley, które, notabene, planował zmienić w niedalekiej przyszłości. Crowley zupełnie do niego nie pasowało.

— Tak, z tym, że ty jesteś diabłem. Sam nie wiem, czy ty w ogó­le potrafisz zrobić coś dobrego. Masz a prioripodłą naturę. I to nie jest żadna osobista insynuacja.

— Muszę jednak przyznać, że czasem przesadzacie z pantomi­mą w jasełkach - odparł Crowley. - Po co wskazywać paluchem na Drzewo z tabliczką “Nie dotykać eksponatów". To trochę niedeli­katne, prawda? A nie prościej przeflancować DRZEWO na jakąś, bo ja wiem, niedostępną wyspę albo tam, gdzie nawet diabeł nie mówi “dobranoc", bo za daleko? Czasem zastanawiam się, o co JE­MU naprawdę chodzi.

— Daruj sobie spekulacje. Nie wysilaj się na poznanie niepo­znawalnego, bo to może być niezdrowe. Ja na ten przykład powta­rzam sobie, że jest DOBRO i jest ZŁO. Jeśli czynisz zło, gdy naka­zano ci czynić dobro, zasługujesz na karę, hę?

Zapadło kłopotliwe milczenie. Rozmówcy patrzyli w zamyśle­niu, jak pierwsze większe krople deszczu nabijają pierwsze guzy pierwszym kwiatom. Ciszę przerwał Crowley.

— Nie miałeś przy sobie ognistego miecza?

— No... jakby to powiedzieć... — zaczął anioł z miną przyłapane­go na gorącym uczynku.

— Nie miałeś, zgadza się? - powtórzył z naciskiem Crowley. -A taki był ognisty i obrotny...

— No więc...

— I robił niezłe wrażenie.

— Tak, ale widzisz...

— Zgubiłeś go, prawda?

— Skądże znowu! Niezupełnie zgubiłem, raczej...

— Raczej co?

Azirafal zrobił żałosną minę.

— Skoro już ci na rym zależy - z trudem ukrywał rozdrażnienie

— to wiedz, że go dałem w prezencie.

Crowley wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

— No widzisz, musiałem... wiesz... — ciągnął anioł, nie bardzo wiedząc, co robić z rękami. — Biedacy, byli tacy zziębnięci, ona już w ciąży, wokół tyle dzikiego zwierza i nawałnica tuż-tuż, więc sobie pomyślałem: a niby co w tym złego? Więc mówię im, że kiedyś, jak zechcą wrócić, to na pewno zrobi się taki huczek, że wszystko za­drży w posadach, ale miecz może wam się przydać. No weźcie go, nie, nie, nie dziękujcie. Zróbcie nam wszystkim przysługę i po­starajcie się nie zwalić sobie nieba na głowę. — Spojrzał zmar­twiony na Crowleya. - To było chyba najlepsze, co mogłem zrobić, prawda?

— Właściwie to nie wiem, czy w ogóle potrafisz zrobić coś złego

— powtórzył Crowley, parodiując niedawno usłyszane zdanie Azirafala, ale ten nie dostrzegł ironii.

— Mam nadzieję, że tak jest naprawdę, a to mi nie dawało spo­koju przez całe popołudnie.

Przez chwilę patrzyli, jak pada.

— To może zabrzmi śmiesznie - powiedział Crowley - ale sam zastanawiałem się, i to nie raz, czy sprawy z jabłkiem nie należało rozegrać inaczej. Widzisz, jak diabeł zrobi coś właściwego, coś słusz­nego i stosownego, to zwykle ma z tego powodu masę kłopotów. -Dał lekkiego kuksańca aniołowi i kontynuował: - Będzie śmiesz­nie, jak się okaże, że obydwaj pograliśmy nie tak jak trzeba, co? A jeszcze śmieszniej, jak się okaże, że to ja popełniłem uczynek do­bry, a ty zły, hę?

— Nie bardzo - odparł Azirafal. Crowley patrzył na deszcz.

— Dość fantazjowania - powiedział, trzeźwiejąc z urokliwego snu. - To na pewno nie wchodzi w rachubę.

Ciemnoszara zasłona chmur spowiła Eden. Donośny odgłos grzmotu przetoczył się nad wzgórzami. Pierwsze zwierzęta, którym dopiero co nadano imiona, strwożone szukały schronienia przed nawałnicą.

Gdzieś w gąszczu ociekających wodą drzew coś lśniło i migotało.

Nadciągała ciemna, burzliwa noc.

ROZDZIAŁ I

Współczesne teorie powstania wszechświata głoszą, że jeśli w ogóle został stworzony, a nie stał się pewnego dnia sam z siebie, to wszechświat zaistniał około 10 — 20 bilionów lat te­mu; pomijamy tu teorie głoszące, że w ogóle nie musiał zaistnieć, gdyż istniał zawsze. Staruszka Ziemia, według tej samej teorii, liczy sobie mniej więcej 4,5 biliona lat.

Daty te są oczywiście niedokładne.

We wczesnym średniowieczu żydowscy akademicy ustalili, że stworzenie, czy też początek, miał miejsce w roku 3760 p.n.e. Lu­minarze ortodoksyjnego kościoła greckokatolickiego przesunęli datę początku do roku 5508 p.n.e.

Obliczenia rzeczonych teologów są niemniej niedokładne. Arcybiskup James Usher (1580-1656) w 1654 roku wydał dru­kiem Annales Veteris et Novi Testamenti(Roczniki Starego i Nowego Testamentu), gdzie sugerował, iż Niebo i Ziemia zostały stworzone w roku 4004 p.n.e. Jeden z jego wiernych i pilnych uczniów konty­nuował wyliczenia mistrza tak długo, aż triumfalnie obwieścił, że Ziemia została stworzona w niedzielę, 21 października 4004 r. p.n.e., punktualnie o dziewiątej rano, jako że Stwórca lubił praco­wać rankiem, czując się wtedy rześki i wypoczęty.

Obliczenia te również okazały się niedokładne. Uczeń pomy­lił się bowiem o cały kwadrans.

Co do skamieniałych szkieletów, należy stwierdzić, że jak do­tąd żaden paleontolog nie zrozumiał dowcipu o tym, jak wyginęły dinozaury.

Powyższe rozważania dowodzą, co następuje:

a) Niezbadane są wyroki boskie ani ścieżki, którymi się poru­sza, choćby w kółko, dla zmylenia. Bóg nie rozgrywa ze wszech­światem trywialnej partyjki domina. On rozgrywa partię gry, którą sam wymyślił, a której słowo nie opisze i umysł nie pojmie. Z punk­tu widzenia pozostałych graczy[2] przypomina ona wyjątkowo po­krętny wariant pokera tybetańskiego rozgrywany w ciemnościach, że oko wykol, za pomocą kart o nieznanych koszulkach i walorach, bez górnej granicy przebicia i z krupierem, który za żadne skarby nie wyjaśni reguł gry, za to uśmiecha się przez cały czas.

b) Ziemia jest spod znaku Wagi.

Horoskop dla Wagi zamieszczony w rubryce “Gwiazdy i Ty" lokalnej gazety “Advertiser" w Tadfield z dnia, w którym ta historia się zaczyna, brzmi:

WAGA 24 września - 23 października

Silne uczucie zmęczenia i zniechęcenia spowodowane ciągłym drepta­niem w kolko. Paląca potrzeba umiejętnego podejścia do (bardzo) zaognio­nych problemów domu i rodziny. Unikaj zbędnego ryzyka. Przyjaciel odegra ważną rolę w twoim życiu. Odłóż wszystkie ważniejsze decyzje do czasu, gdy rozwieją się c h mury. Dzisiaj twój żołądek stoi w obliczu biegunki, uni­kaj sałatek i surówek. Pomoc nadejdzie niespodziewanie z innej dzielnicy.

Dopiero powyższa kalkulacja jest dokładna. Absolutnie! W każ­dym punkcie. No, może z wyjątkiem sałatek.

Noc wcale nie była ciemna i burzliwa.

Chociaż właśnie taka powinna być. Ale jest, jaka jest. Zwykle na jednego szalonego naukowca, którego Opus Magnum w ręko­pisie przesiąka światłością gromu uderzającego w noc zakończe­nia szatańskiej pracy, przypada około dwunastu tych, którzy sie­dzą bezczynnie pod rozgwieżdżonym niebem, a Igor[3] nalicza im overtimy.

Przeciętna spokojna noc jak ta (z okresowymi zamgleniami, przelotnym deszczem i ochłodzeniem do 5°C) daje czasem jakże złudne poczucie większego bezpieczeństwa. Jeśli na dworze jest spokojnie, to w żaden sposób nie należy poddawać się zwodniczej nadziei, że sił ciemności nie ma w pobliżu, bo wyjechały gdzieś do ciepłych krajów. Owszem, tam też są. Wcale nie musiały wyjeż­dżać. Ani tam, ani gdzie indziej. Po prostu są wszędzie.

Zawsze. I w tym cała rzecz.

Dwie postacie przemykały chyłkiem między zrujnowanymi grobami. Dwa cienie. Jeden zgarbiony i przysadzisty, drugi chudy i budzący grozę. Mistrzowie olimpijscy w skradaniu się i chodze­niu chyłkiem. Gdyby Bruce Springsteen kiedykolwiek nagrał pły­tę “Urodzony, by chodzić chyłkiem", ci dwaj znaleźliby się na okładce. Skradali się tak już od godziny, trzymając odległość i bez­błędnie trafiając na swoje ślady mimo gęstniejącej mgły. I mogliby się skradać dalej, przez całą noc, kiedy to drzemiące w nich złe moce zostaną uwolnione, siejąc grozę ostatniego wielkiego skra­dania przed świtem.

Po kolejnych dwudziestu minutach myszkowania i skradania jeden z nich odezwał się:

— Świetny kawał, nie ma co. Powinien tu na nas czekać od pa­ru godzin.

Miał na imię HASTUR. Był księciem Piekieł.

* * *

Wiele zjawisk zachodzących we współczesnym świecie — wojny, epidemie, kontrole z urzędu skarbowego itp. — zaistniało za sprawą niewidzialnej ręki Szatana sterującej człowiekiem. Jednak najwybitniejszym osiągnięciem w tej dziedzi­nie, zdaniem większości studentów demonologii stosowanej, jest obwodnica M25 wokół Londynu, która na wystawie diabelskich wynalazków zdobyłaby bezapelacyjnie grand prix.

Wszyscy demonolodzy mylą się. Przeklęta droga wcale nie jest symbolem zła wszelakiego li tylko dlatego, że codziennie pochła­nia legiony ofiar wypadków i powoduje istne eksplozje gniewu po­łączonego z frustracją.

W gruncie rzeczy niewielu chodzących po ziemi wie, że kształt obwodnicy M25 przypomina plątaninę linii żywcem wzię­tych z ideogramu pisma Czarnych Księży w starożytnym Kró­lestwie MU. I znaczy, ni mniej, ni więcej, tylko: Bądź pozdro-wion, o Bestio, Pożeraczu świata. Nawet rzesze zmotoryzowanych, którzy przemykają tędy, zostawiając za sobą jedynie swąd spalin, nie decydują o złej mocy drogi, chociaż, trzeba uczciwie przy­znać, nacznie wzbogacają smog rozchodzący się po obydwu stro­nach i zatruwają tym samym metafizyczny klimat w promieniu wielu mil.

Autostrada M25 była jednym z ważniejszych dokonań Crow-leya. Realizacja tego przedsięwzięcia trwała wiele lat i wymagała wielu poświęceń włącznie z trzema implantacjami wirusów komputerowych, dwoma karkołomnymi włamaniami do bloku programów i jedną aferą łapówkarską. Gdy jednak zdawało się, że wszystko zawiodło, pewnej deszczowej nocy trzeba było prze­sunąć paliki o kilka pozornie nieistotnych, ale w gruncie rzeczy bardzo ważnych centymetrów na rozmiękłym polu, gdzie każde­mu krokowi towarzyszyło obrzydliwe mlaśnięcie gliniastej ziemi. Oglądając pierwszy oddany do użytku trzydziestopięciomilowy od­cinek obwodnicy, Crowley doznał rzadkiego, ale miłego uczucia satysfakcji z solidnie wykonanego kawałka wyjątkowo wrednej roboty.

Wyczynem tym zyskał dobre imię i jeszcze lepszą reputację profesjonalisty.

Crowley jechał teraz szosą na południe od Slougk ze zwykłą dla niego prędkością stu dziesięciu mil na godzinę. Nawet najbystrzejszy wzrok demonologa nie dopatrzyłby się w jego wyglądzie czy manierach żadnych oznak diabelskości, nie mówiąc o rogach czy ogonie. Słuchał co prawda kasety “Best of Queen", ale nie na­leży z tego wyciągać żadnych pochopnych wniosków, gdyż dowolna kaseta z nagraniem dowolnie wybranej muzyki po dwu tygodniach intensywnego odtwarzania w jego samochodzie ulegała nieuchron­nej metamorfozie w składankę “Best of Queen". Ponadto obecnie Crowley wcale nie zaprzątał sobie głowy sprawami par excellencede­monicznymi. Prawdę powiedziawszy, leniwie rozważał, kim byli MOEY i CHANDON.

Miał ciemne włosy i wydatne kości policzkowe. Nosił buty z wę­żowej skóry - przynajmniej tak wyglądały - potrafił wyczyniać nie­samowite sztuczki językiem. Czasem, kiedy się zapomniał albo przesadził, wydawał atawistyczny syk.

Nie puszczał także szatańskich oczek.

Podróżował obecnie czarnym bentleyem, rocznik 1926, który tylko raz zmienił właściciela. Pierwszym był również Crowley i bar­dzo dbał o swój wehikuł.

Powodem spóźnienia była wyjątkowa sympatia, jaką Crowley darzył dwudziesty wiek. Czuł się w nim o wiele lepiej niż w wieku siedemnastym i o całe niebo lepiej niż w czternastym. Cenił upływ czasu za to, że pozwalał mu nieustannie oddalać się od niesławne­go czternastego stulecia - stu lat cholernej nudy na, przepraszam za wyrażenie, bożym świecie. Za to w dwudziestym stuleciu nie miał czasu na nudę. Zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że od pięćdziesię­ciu sekund we wstecznym lusterku połyskiwały rytmicznie dwa niebieskie światełka, co niedwuznacznie sugerowało, że dwóch śledzą­cych go dżentelmenów bardzo pragnie uatrakcyjnić i tak bogate życie Crowleya.

Spojrzał na zegarek. Był to chronometr przeznaczony do prac podwodnych na dużych głębokościach. Pokazywał dokładny czas w dwudziestu jeden najważniejszych stolicach, gdy jego właściciel brnął w niezbadane głębie[4].

Z piskiem opon skręcił w boczną dróżkę pokrytą świeżo spa­dłymi liśćmi. Niebieskie światełka nie zrezygnowały.

Westchnął, zdjął jedną rękę z kierownicy i w dość akrobatycz­nym półobrocie wykonał serię skomplikowanych gestów za plecami.

Światełka przygasły i zniknęły w oddali. Wóz policyjny stanął, ku zdziwieniu jego dwóch pasażerów. Ale naprawdę obydwaj otwo­rzą oczy ze zdumienia, dopiero gdy podniosą maskę i zobaczą, w co zamienił się silnik.

* * *

Na cmentarzu Hastur, diabeł chudy, przekazał prowadze­nie Ligurowi, diabłu krępemu i bieglejszemu w sztuce skradania się.

Дальше