Dobry omen - Neil Gaiman 2 стр.


— Widzę światła - powiedział. - Nareszcie jest, sukinkot.

— Czym on jedzie? Co to jest? - zapytał Ligur.

— Samochód. Pojazd bezkonny - wyjaśnił Hastur. - Zdaje się, że nie używali tego, kiedy byłeś tu ostatni raz. Przynajmniej nie, jak mówią, powszechnie.

— Wtedy z przodu siedział facet z czerwoną chorągiewką.

— Wygląda na to, że poszli ostro do przodu - skomentował Hastur.

— Jaki jest ten Crowley? Hastur splunął.

— Za długo tu siedzi. Od samego początku. Po mojemu to się całkiem znaturalizował. Jeździ samochodem z telefonem.

Ligur wpadł w zadumę. Jak większość demonów miał bar­dzo mgliste pojęcie o nowoczesnej technice i już otwierał usta, żeby powiedzieć coś w rodzaju: zakład, że to zużywa strasznie du­żo drutu, gdy spostrzegł, że czarny bentley zatrzymał się przed bramą.

— I nosi ciemne okulary - prychnął szyderczo Hastur. - Na­wet kiedy wcale nie ma potrzeby. - Nieco głośniej dodał: - Niech będzie pochwalony Szatan.

— Niech będzie pochwalony Szatan - powtórzył jak echo Ligur.

— Cześć. - Crowley machnął ręką na powitanie. - Przepraszam za spóźnienie, ale sami rozumiecie, że o tej porze są straszne kor­ki na A40 przy Denham. Chciałem pojechać skrótem przez Chorley Wood i wtedy...

— Ale teraz jesteśmy już w komplecie — powiedział Hastur to­nem dającym sporo do myślenia. - Czas podsumować Dokonania Dnia Dzisiejszego.

— No tak. Dokonania - potwierdził Crowley z miną, jakby tra­fił na mszę po ładnych paru latach przerwy i nieco odwykł od mi-nistrantury.

Hastur odchrząknął.

— Kusiłem księdza - powiedział - kiedy szedł ulicą i ujrzał pięk­ne dziewczęta w letnich sukienkach. Sprawiłem, że w jego umyśle zagościło ZWĄTPIENIE. Zostałby świętym, gdyby nie to, że za dzie­sięć lat będzie nasz.

— Nieźle - mruknął zachęcająco Crowley.

— Przekupiłem jednego polityka - oznajmił Ligur. - Dzięki moim podszeptom doszedł do wniosku, że mała łapóweczka raz na jakiś czas nie zaszkodzi. Za rok będzie nasz.

Skończył i obaj spojrzeli na Crowleya. Odpowiedział im sze­rokim uśmiechem.

— To wam się na pewno spodoba - powiedział i poszerzył uśmiech jak stary, wytrawny konspirator. — Zablokowałem wszystkie przenośne telefony w City i West Endzie na czterdzieści pięć minut w porze lunchu.

Zapadła cisza. Z oddali dobiegał szum samochodów na auto­stradzie.

— Tak? - Hastur nie krył zdziwienia - i co dalej?

— Słuchajcie, to wcale nie było takie proste - bronił się Crowley.

— I to wszystko?

— Ale, słuchajcie, koledzy...

— Może zechcesz wyjaśnić dokładniej, w jaki sposób to zagwa­rantuje ciągłość dostaw dla naszego Pana? - zapytał Hastur.

Crowley zebrał się w sobie.

Jak im to wytłumaczyć? Że co najmniej dwadzieścia tysięcy lu­dzi dostało piany. Że tysiąc gardeł zabulgotało z wściekłości, że potem ocean szału wylał się na sekretarki, policję drogową i każ­dego, kto akurat się nawinął i nieopatrznie pozostał w zasięgu gło­su - czytaj: ryku rozszalałego szefa. Że wszyscy mścili się na wszyst­kich, wymyślając coraz to nowe i bardziej wyrafinowane podłości, byle tylko kogoś zgnębić? Trwało to tylko jeden dzień, do półno­cy, a usunięcie skutków zajmie ładnych parę lat. I wcale nie trze­ba było ich do tego namawiać. Dziesiątki tysięcy ludzi skutecznie sobie nawrzucało, a tak zwany diabeł wcale się przy tym nie na­pracował.

Niestety, średniowieczne mózgi Hastura i Ligura nie zrozu­mieją tego nigdy. Uparcie polują całymi latami na jedną duszę. Nie ulega wątpliwości, że są profesjonalistami w swojej dziedzinie, ale dzisiaj potrzeba innego myślenia. Detaliści odchodzą, czas na hurtowników. Myślenie z rozmachem, na wielką skalę. Mając do dyspozycji prawie pięć milionów ludzi, nie wolno angażować swoich sił do selekcji jednostek, trzeba umiejętnie rozłożyć te siły w czasie i przestrzeni. Cóż, kiedy ci dwaj nawet nie chcą o tym sły­szeć. Nigdy w życiu nie pokusiliby się o stworzenie na przykład te­lewizji z programem w języku celtyckim[5]. Albo podatku od wartości dodanej VAT. Albo Manchesteru.

Manchester. To była prawdziwa przyjemność.

— Następca Wielkiej Mocy był raczej zadowolony — odparł naresz­cie Crowley. — Czasy się zmieniają. No więc, o co chodzi tym razem? Hastur schylił się, szukając czegoś za grobowcem.

— O to - powiedział.

Crowley wpatrywał się w koszyk.

— O, nie!

— Ależ tak - odparł Hastur i wykrzywił twarz w półuśmiechu.

—Już?

— I... e... to ja mam...?

— Ty i nikt inny. — Hastur nie ukrywał złośliwego rozbawienia.

— Ale dlaczego znowu ja? — zapytał zrozpaczony Crowley. - Przecież znasz mnie, Hastur. Wiesz, że to nie jest mój numer...

— Ależ jest, zapewniam cię - ciągnął Hastur. - To twój numer. Twoja życiowa rola. Bierz ją. Czasy się zmieniają.

— No pewnie - wtrącił kąśliwie Ligur. — Na początku trzeba przede wszystkim powiedzieć, że koniec już się zbliża.

— Ale dlaczego właśnie ja?

— Widocznie masz wejścia - powiedział złowrogo Hastur. - Li­gur na przykład z chęcią oddałby prawą rękę, żeby tylko dostąpić takiego wyróżnienia!

— Właśnie! - przytaknął skwapliwie Ligur. No, może nieko­niecznie swoją. Tyle prawych rąk dokoła. Jest z czego wybierać, nie tracąc dobrej prawej ręki.

Hastur wyciągnął z pomiętego prochowca kołonotatnik.

— Podpisz. Tutaj - powiedział, robiąc aż trzy “brzemienne" pauzy.

Crowley leniwym ruchem wyjął z kieszeni czarne pióro, które zalśniło jak szlachetny kamień w pięknej oprawie.

— Niezłe cacko - pochwalił Ligur.

— Pisze nawet pod wodą - mruknął Crowley.

— Ciekawe, co jeszcze wymyślą - zastanawiał się głośno Ligur.

— To bez znaczenia, ale lepiej niech wymyślą to zaraz - od­powiedział Hastur. - O, nie. Nie A. J. Crowley. Prawdziwym naz­wiskiem.

Crowley skinął głową posępnie i narysował na arkuszu serię poplątanych zawijasów. Przez chwilę napis jarzył się czerwonawym światłem, po czym zgasł. - Co mam z tym zrobić? - zapytał.

— Dostaniesz instrukcje. — Hastur spojrzał gniewnie. — Nie de­nerwuj się, Crowley. Nadchodzi chwila, do której przygotowywali­śmy się przez te wszystkie lata. Od samego początku.

— Tak... Pewnie - powiedział Crowley. W niczym nie przypomi­nał gibkiego osobnika, który parę minut temu wyśliznął się jak wąż z wnętrza czarnego bentleya. Miał minę zaszczutego zwierzaka. — Czeka nas ostateczne zwycięstwo.

— Tak... Ostateczne... - powtórzył Crowley.

— A ty będziesz narzędziem, które pozwoli, by spełniło się przeznaczenie.

— Narzędziem... No pewnie - mruknął Crowley i podniósł koszyk, tak jakby ten miał eksplodować lada chwila, co, nawiasem mówiąc, i tak wkrótce miało nastąpić. - No, dobra - powiedział. -To ja, ee... znikam. Mogę? Żeby załatwić się z tym jak najprędzej. Nie, nie, wcale nie chodzi o to, że coś mi się nie podoba — dodał pospiesznie, zdając sobie doskonale sprawę, jak bardzo mogłoby zaważyć na jego dalszych losach niezbyt pochlebne sprawozda­nie Hastura. - Wiecie przecież, że u mnie zawsze wszystko na błysk!

Starsze diabły milczały.

— To ja się zmywam! - bełkotał Crowley. - Czołem chłopaki, do miłego... ee... Bomba. Świetnie. Buźka. Ciao.

Gdy czarny bentley zniknął w ciemności, Ligur zapytał:

— A to co znaczy?

— To po włosku - odparł Hastur. - Zdaje mi się, że coś do je­dzenia, chyba “ciacho".

— Śmiesznie się żegnają ci Włosi. Ufasz mu? - zapytał Ligur, odprowadzając wzrokiem znikające w oddali tylne światła bentleya.

—Nie.

— I słusznie - powiedział Ligur. Nasunęła mu się pewna reflek­sja: gdyby diabły zaczęły sobie ufać, ten stary świat byłby naprawdę zabawny.

* * *

Na zachód od Amersham czarny bentley mknął przez noc, robiąc właściwy użytek z tego, co miał pod maską. Crowley wziął pierwsze z brzegu pudełko i manipulując jedną ręką, wyjął kasetę. Drugą ręką starał się utrzymać samochód na szosie. W poświacie reflektorów przeczytał, że taśma zawiera na­granie “Czterech pór roku" Vivaldiego. Bardzo potrzebował teraz kojącej muzyki.

Włożył kasetę do odtwarzacza.

— O, cholera! Niech to najjaśniejsza cholera! Dlaczego akurat teraz! I dlaczego znowu ja? -wymamrotał pod nosem, gdy z głośni­ków spłynęły doskonale znane pierwsze takty “Bohemian Rapsody".

Ni stąd, ni zowąd, Freddie Mercury przemówił bezpośrednio do niego.

— BOŚ NA TO ZAPRACOWAŁ, CROWLEY.

Crowley nie mógł powstrzymać cichego “błogosławieństwa". To właśnie on podsunął Dołowi pomysł skorzystania ze zdobyczy współczesnej elektroniki w utrzymywaniu łączności, ale jak to bywa, przełożeni zrozumieli go na opak, wprowadzili poprawki i oszczęd­ności, których skutki odczuwał na własnej skórze. Początkowo miał nadzieję, że podłączą go do sieci telefonów komórkowych “Cell-net". Niestety, centrala wchodziła na linię, kiedy tylko włączał magnetofon, nie licząc się z tym, że wystawia na poważną próbę jego cierpliwość melomana. Przełknął głośno.

— Bardzo dziękuję, panie.

— WIERZYMYW CIEBIE, CROWLEY

— Dziękuję, panie.

— TO BARDZO WAŻNE, CROWLEY.

— Wiem i rozumiem, panie.

— ZADANIE PIERWSZOPLANOWE I PRIORYTETOWE, CROWLEY

— Zrobię, co w mojej mocy, panie.

— NATURALNIE, ŻE ZROBISZ, CROWLEY. A JEŚLI COŚ SIĘ NIE UDA, WSZYSCY WYKONAWCY DOSTANĄ CIĘGI. NAWET TY, CROWLEY. ZWŁASZCZA TY.

— Zrozumiałem, panie.

— OTO INSTRUKCJE, CROWLEY.

Nagle poczuł, że wie wszystko. Szczerze nienawidził tej meto­dy. Przecież równie łatwo mogli mu po prostu powiedzieć, a nie są­czyć chłodnym strumykiem zestaw instrukcji wprost do jego pa­mięci. Miał dotrzeć do pewnego szpitala.

— Będę tam za pięć minut, panie.

— DOBRZE. I see a little silhouetto of a man scaramouche scaramouche will you do the fandango.

Pewnie zacisnął ręce na kierownicy. Od kilku stuleci wszystko szło jak z płatka i nic nie wymknęło mu się z rąk. Ale, jak to zwykle bywa, zdaje ci się, że osiągnąłeś wszystko, zdobyłeś ostatni nie zdo­byty szczyt, aż tu nagle spuszczają ci na głowę sam Armageddon. Największa wojna. Ostatnie starcie. Niebo kontra piekło, trzy run­dy, ostatni UPADEK, zwycięzca bierze wszystko. Tak miało być. I nie ma świata, nie ma nic. To właśnie jest koniec świata. Wieczne Niebo albo Wieczne Piekło, zależy, kto wygra. Nie bardzo wiedział, co gorsze.

W zasadzie Piekło - to wynika z definicji. Ale od razu przypo­mniał sobie, jak to kiedyś było w Niebie i dostrzegł kilka zastana­wiających podobieństw. Na przykład ani tu, ani tam nie można by­ło dostać porządnego drinka. Poza tym nuda w Niebie była równie potworna jak nadmiar rozrywek w Piekle.

Odejście na własną prośbę też nie wchodziło w rachubę. Nie można jednocześnie być diabłem i mieć wolną wolę.

Bismillah no, I will not let you go (let him go).

Na szczęście, ostatecznego rozstrzygnięcia nie przewidziano na ten rok. Zostanie sporo czasu, by załatwić parę spraw, ot choć­by rozładunek zapasów długoterminowych.

Przez chwilę zastanawiał się, co też mogłoby się stać, gdyby za­trzymał się tu, na pustej, wilgotnej szosie, w mroku nocy, wyjął ko­szyk, zakręcił nim potężnego młynka nad głową i...

Na pewno coś strasznego.

Kiedyś był aniołem, wcale nie miał zamiaru UPADAĆ. Po pro­stu przyłączył się do niewłaściwej partii.

Czarny bentley nadal przecinał mrok, chociaż strzałka paliwo-mierza stała na zerze. Stała tak od sześćdziesięciu lat. Być diabłem to wcale nie takie złe. Na przykład nie musisz ciągle kupować ben­zyny. Ostatni i jedyny raz Crowley pojechał zatankować w 1967. Chciał się przekonać, co czuł James Bond, gdy snajper przedziu­rawił przednią szybę dokładnie na wysokości głowy kierowcy, kie­dy ten schylił się, by sięgnąć po ukrytego pod siedzeniem Walte­ra PPK. Wówczas bardzo lubił ten serial.

Zawartość koszyka na tylnym siedzeniu zaczęła płakać. Przy­pominało to wycie syreny ogłaszającej alarm przeciwlotniczy. Cza­sem tak drą się noworodki. Dźwięk był wysoki i stary jak świat.

* * *

Mr Young ocenił, że szpitalowi niczego nie brakowało, a byłby naprawdę cichym, kojącym zakątkiem, gdyby nie zakonnice.

Nawet je lubił, ale wcale nie dlatego, żeby był jakimś prote­stanckim neofitą-malkontentem. Co do unikania kościoła, to jedy­nym, do którego nie chodził z przekonania, ale też bez zbędnych emocji, był kościół św. Cecylii i Aniołów Pańskich (wcale nie angli­kański) . W życiu nawet nie myślał o unikaniu innego kościoła, gdyż wszystkie pachniały tak samo - atmosfera w każdym z nich była za­nadto przesiąknięta kombinacją zapachów pasty do podłóg dla sno­bów i płynu na denaturacie do mycia szyb. Gdzieś w zakamarkach obitego skórą fotela kontemplacyjnego dla swojej duszy Mr Young wyraźnie czuł, że Pan Bóg jest z tego powodu wyraźnie zakłopotany.

Lubił patrzeć na krzątaninę zakonnic, tak jak lubił oglądać de­filady Armii Zbawienia. Doznawał uczucia, że właśnie tak ma być i że ktoś starannie dogląda, by świat się nie wykoleił nie w porę.

Po raz pierwszy miał do czynienia z Siostrami Trajkotkami od Świętej Berylii[6]. Deirdre natknęła się na nie podczas akcji, chyba społecznej, której celem było doprowadzenie do zawieszenia bro­ni między gangiem brzydkich Latynosów a gangiem wstrętnych Latynosów. Dla dobra sprawy należy wtrącić tutaj, że miejscowi księża poświęcali znacznie więcej czasu i energii szczuciu jednych przeciwko drugim niż sumiennemu wypełnianiu posług im przypi­sanych, jak na przykład ustaleniu przemyślanego grafiku kolejno­ści ścierania kurzu w zakrystii.

Rzecz w tym, że zakonnice powinny jeśli nie milczeć, to przy­najmniej być cicho. Miały do tego odpowiednie kształty i stroje, których pewne części - Mr Young wiedział to na pewno — znakomi­cie nadawałyby się na magazyn części zamiennych ekipy konser­wującej komory akustyczne albo podręcznego zestawu rekwizytów do spektaklu pod tytułem “Marzenia szalonego elektroakustyka". Ale przede wszystkim nie powinny nadawać dwadzieścia cztery go­dziny na dobę.

Nabił fajkę tytoniem - to znaczy czymś, co nazywa się “tytoń", ale daleko mu do dawniejszego tytoniu, panie — i pogrążył się w za­dumie. Ciekawe, co by się stało, gdyby zapytał zakonnice o po­mieszczenie z “trójkącikiem" na drzwiach, pewnie papież udzielił­by mu nagany na piśmie. Niezgrabnie zmienił pozycję i spojrzał na zegarek.

I jeszcze jedno: zakonnice kategorycznie odrzuciły propozy­cję, by asystował przy porodzie. Rzecz jasna, był to pomysł Deirdre. Świetny, nie ma co. Znowu gdzieś coś czytała, ale nie doczyta­ła do końca. Mieli już jedno dziecko, a teraz zaczęła wygadywać coś, że niby ten poród będzie najpiękniejszym i najradośniejszym wspólnym doznaniem dwojga istot ludzkich. Oto do czego docho­dzi, jak pozwolisz żonie prenumerować pisma dla kobiet. Mr Young nie uwierzył w ani jedno słowo, które wydrukowano w ko­lumnach “Moda", “Opinie" i “Opcje".

Nie miał nic przeciwko radosnym wspólnym doznaniom. Ra­dosne wspólne doznania bardzo mu odpowiadały. Świat, zdaje się, potrzebował coraz więcej radosnych wspólnych doznań. W krytycz­nej chwili wygłosił porywającą orację, która chyba przekonała Deirdre, że akurat tego radosnego wspólnego doznania powinna do­świadczyć bez towarzystwa męża.

Zakonnice poparły go całkowicie. Ich zdaniem nie było abso­lutnie żadnej potrzeby angażowania przyszłego ojca w charakterze dodatkowej akuszerki. Sposób, w jaki to wyraziły, niedwuznacznie sugerował, że ojcowie w ogóle nie powinni się angażować w te ani inne sprawy.

Ubił kciukiem namiastkę tytoniu w cybuchu i tupnął groźnie na wiszącą w poczekalni tabliczkę informującą go, że dla swej wła­snej wygody nie powinien palić. Wobec tego i dla własnej wygody wstał i ruszył na ganek. Gdybyż jeszcze okazało się, że w pobliżu wyrosły krzaki albo miękki trawnik, gdzie mógłby wygodnie poleniuchować.

Idąc pustym korytarzem, dotarł do drzwi prowadzących na po­dwórze. Rzęsisty deszcz dudnił miarowo o dostojne kosze na śmieci.

Wzdrygnął się i osłonił cybuch, by przypalić fajkę.

Назад Дальше